Читать книгу Płomienie - Stanisław Brzozowski - Страница 8

Tom pierwszy
II. Sielskie-anielskie
2

Оглавление

Adaś Bielecki był naszym dalekim kuzynem.

Jego ojciec, straciwszy dość znaczny majątek, osiadł w małym miasteczku podolskim i żył z zapomóg, udzielanych mu przez rodzinę. W domu Adasia wszystko żyło wspomnieniami lepszych czasów, plotkami i dewocją. Atmosfera była trudna do zniesienia. Nikt tu nie podnosił głosu. Przeciwnie, wszyscy mówili słodkim, przyciszonym tonem, spotrzebowując niesłychaną ilość wyrazów zdrobniałych. „Stryjeńciuńcia”, „proboszczyczek”, „tatusieczek”, „mamuleczka” – nie schodziły tu z ust. Nie przeszkadzało to bynajmniej temu, że życie ojca Adasia, jego matki i dwóch sióstr schodziło na systematycznym zagryzaniu się.

Nie umiem sobie wytłumaczyć powstania w takim środowisku Adasia. Poznałem go czternastoletnim chłopcem64 i od razu zadziwił mnie on stanowczością sądów i zdecydowaniem woli. Organizm jego duchowy musiał albo zginąć w otoczeniu, jakim była rodzina Bieleckich, albo musiał sam z siebie wydobyć własną ochronę. Adaś znalazł ją w ironicznej wzgardzie względem wszystkiego, co go otaczało.

Nie umiem określić sobie charakteru jego uczuć w stosunku do rodziców i sióstr. Nie był to żaden żal, lecz chłodne i ostateczne zwątpienie, ciche i systematyczne przechodzenie do porządku dziennego.

W tym środowisku najbliższym nauczył się Adaś polegać wyłącznie na sobie, nie dowierzać żadnej powadze. Przy tym zewnętrzne niedowiarstwo to i ironia rozpościerały się i na niego samego. O sobie samym mówił on tym samym tonem gardzącego pobłażania i szyderstwa, jaki był mu właściwy w stosunku do innych. Trzeba było go dobrze poznać, aby spostrzec, że pozwala on sobie marzyć o rzeczach wielkich i szczytnych, że w głębi serca miał gorące pragnienie wiary i wielką, niewyczerpalną zdolność entuzjazmu.

Długie lata nie miałem żadnego rówieśnika. Może dlatego w stosunku do mnie dość szybko stopniała odporna powłoka, poza którą zamykał się Adaś ze swym wewnętrznym życiem. W długie wieczory i popołudnia wypowiedzieliśmy sobie wszystko, co zdołały wypracować nasze własne umysły i serca. Niedługiego czasu trzeba było, byśmy zrozumieli, że dla żadnego z nas nie pozostało tajemnicą, jakie pokłady zobojętnienia, niewiary, służalstwa, egoizmu ukrywają się poza obłudą patriotycznego frazesu.

– Szkaplerzyki65 – rzekł Adaś z głuchą złością któregoś poobiedzia. – Duszę oni wyciągną tymi szkaplerzykami. Niech albo robią coś, giną, głowami o ściany walą, albo przestaną jęczeć o tej swojej nieszczęśliwej ojczyźnie.

Gdy doszła nas jakaś biografia Garibaldiego, wpadliśmy w prawdziwy szał. Odtąd nie mówiliśmy o niczym innym.

Ale od czasu do czasu Adaś zamyślał się:

– A co my z grzechotnikami porobimy – potem? Toć66 te wszystkie poświęcane mumie wtedy dopiero powypełzają i pęcznieć będą. Teraz kryją się jeszcze po kątach i zakątkach.

Nie mogliśmy zrozumieć spokoju naokoło nas i nieustannie przypuszczaliśmy, że dzień każdy może nam przynieść wiadomość o gotującym się wybuchu. Nasłuchiwaliśmy, lecz nie słyszeliśmy nic prócz syku tchórzostwa, bezsilnego wzdychania albo przejrzystej blagi.

Mojego ojca Adaś szanował za jego milczenie i spokój.

– Twój stary ma charakter – mówił – on się tak zaciął, że do niego już nic nie dostąpi.

Natomiast o swojej rodzinie miał zawsze coś do opowiedzenia.

– Mój tatuńcio – rzekł – po ocaleniu cesarza od Karakozowa iluminację sobie na swój prywatny użytek zrobił i isprawnikowi gratulować chodził we fraku i białym krawacie. A o Berezowskim67 mówił: „On musi być z Rusinów, bo żaden z Polaków królobójstwem się nigdy nie splamił”.

Tej wiosny miałem właśnie pojechać do rodziny Adasia, by tam razem z nim złożyć egzamin dojrzałości. Cieszyliśmy się, że spędzimy parę miesięcy razem. Później Adaś miał jechać do Kijowa, gdzie przy uniwersytecie było jakieś stypendium imienia Bieleckich. Ja marzyłem o Petersburgu lub zagranicy. Teraz szczególniej, gdy mieliśmy niewyczerpany zasób tematów i myśli w naszej nowej wierze, uśmiechał się nam ten wspólny paromiesięczny pobyt. Przy tym Adaś nie przestawał powtarzać: „Jakich ludzi poznasz, jakich ludzi”. Wreszcie na początku maja znaleźliśmy się w Niemirowie. Stary pan January Bielecki powitał nas już w bramie.

– Co za gość! Co za gość! – wołał, rozstawiając ręce. – Wykapany kuzyn Oktawiusz. Gość w domu – Bóg w domu. Chociaż zmienną koleją rzeczy Bieleccy teraz na szaraczki zeszli, ale zawsze, panie dobrodzieju, stać mnie na to, aby takiego gościa przyjąć. Jakbym samego pana Oktawiusza przyjął. Ojczulek pana dobrodzieja statysta, o, ministerialna głowa, dyplomata, panie dobrodzieju. Synek pewnie w ojczulka pójdzie. Niedaleko jabłko od jabłoni. Ja, panie dobrodzieju, na chudopacholskim68 zawsze koniku, więc i mój dryblas, panie dobrodzieju, uczciwszy uszy, prochu nie wynalazł, ale uczciwość, nieskalane imię, panie dobrodzieju, ojciec przekazał mu i bojaźń bożą, więc i w senatorskim domu wstydu nikomu nic przyniesie.

Stary pan plótł tak bez końca, gestykulując i podreptując.

Nadeszła i reszta rodziny.

– A my właśnie, kuzynku, serce – wołała mama – z majowego nabożeństwa wracamy. Jak mówił ksiądz wikary, jak anioł Nincia się spłakała, a Bincia w tej chwili jest jeszcze zachwycona.

– Słowo kapłańskie jest pokrzepieniem duszy – rzekł pan January.

– Nieszczęśliwemu narodowi nic prócz modlitwy nie pozostało. Zlatuje do naszego lochu jak gołębica i ziarnem swoim nas zasila. Ja co dzień padam na kolana i mówię: „Bóg wziął, Bóg da i niech imię jego będzie pochwalone”.

– A ksiądz Wincenty taki patriota – mówiła panna Nincia – dzisiaj nazwał na głos Matkę Boską – Królową Polską.

– U… u… – rzekł pan Bielecki – ryzykuje, ryzykuje. Ale Bóg czuwa nad wybrańcem swoim.

– Albo kiedy mówił – rzekła panna Bincia – „na lwa srogiego bez obawy siędziesz i na okrutnym smoku jeździć będziesz”69, to już tam na pewno coś innego myślał. Bo ilekroć coś patriotycznego pomyśli podczas kazania, to wzdycha…

– Ależ nie! – rzekł Adaś. – Obciera nos.

– Młody człowieku – rzekł pan Bielecki – młody człowieku, zapewniam cię, iż pomimo że na stoliku twoim znalazłem książkę, która wyprowadza człowieka od małpy, jesteś moim synem, a ja nie ścierpię, aby Bielecki ubliżał wierze świętej. Bo co pozostało oprócz wiary? Reszta wszystko przemija, a Bóg jest wieczny, jak powiedział Tertulian70.

Siedziałem jak na rozpalonych węglach. Ale Adaś nie robił sobie nic z tego wszystkiego.

– Pójdziemy do mego pokoju – rzekł. – To – dodał w drodze – stary na twoje powitanie tak się wysadził, ale on ochłonie.

Jednak nie ochłonął.

Po chwili z kuchni doleciał nas przeraźliwy krzyk. Płakała jakaś baba, piskliwym głosem wykrzykiwała pani Bielecka, grzmiał sam ojciec rodziny.

– Zaczyna się – rzekł Adaś. – Nie niepokój się, to kucharka upomina się o pensję, ona to czyni raz na tydzień.

Przy kolacji zjawił się natchniony ksiądz Wincenty i jakiś urzędnik, nie wiem już, pocztowo-telegraficzny czy sądowy. Urzędnik pił, kieliszek za kieliszkiem, pomarańczówkę, a ksiądz Wincenty bawił damy.

Od czasu do czasu uważał za stosowne zwracać na mnie uwagę i zaszczycać mnie jakimś pytaniem. Dowiedziawszy się, że chcę jechać do Petersburga, rzekł:

– Naturalnie, dobrej krwi i szlachetnym tradycjom nie zagraża to żadnym niebezpieczeństwem, ale słyszałem, dużo słyszałem o szerzącej się wśród młodzieży tamtejszej niewierze. W Boga nie wierzą, Kościoła nie uznają, człowieka nazywają zwierzęciem i wolną miłość propagują.

– Księże dobrodzieju… – rzekła pani Bielecka i pokazała oczyma na córki.

– A przepraszam – rzekł ksiądz – ale słowo kapłańskie jest jak zefir71, który kwiatów nie zwarzy, i owszem, czyste lilie zwracają ku niemu swe kielichy i wypuszczają dziwne aromaty.

– Oni – odezwał się urzędnik – psa zjedli.

– Kto? – zapytał się pan Bielecki.

– Nihiliści72 – rzekł – niedowiarki. Że to przesąd niby. Mieszkają sobie wszyscy razem na kupie, i jeden miał psa. I mogę powiedzieć, wyżła zjedli.

– Gdy duch święty opuści człowieka, staje się on jako Nabuchodonozor73 trawą żywiący się – rzekł ksiądz. – A zresztą skoro człowiek jest zwierzę i pies zwierzę, to dlaczego jedno zwierzę nie ma jeść drugiego zwierzęcia? Czy nieprawdaż? I nadziwić się niepodobna, jak mógł im duch zaprzeczenia tak pomieszać rozumy. Bo i cóż mówi ten ich Darwin? Człowiek i zwierzę jedno jest. Otóż jeżeli wziąć Chińczyka albo Murzyna, albo innego dzikiego człowieka i światłem wiary świętej go oświecić, stanie się jak każdy z nas. A czy zdołał kto uczynić to z prosięciem, szczenięciem albo innym zwierzęciem, które lubo74 koło człowieka przebywa, w naturze zwierzęcej swojej pozostaje.

– Nie biją ich – rzekł urzędnik. – Cała rzecz w tym. Ja bym tam tak. Nie wierzysz, sto rózeg, nie wierzysz, jeszcze sto, i zaraz by ci świeczki w oczach stanęły.

– Pana dobrodzieja dużo bili – zwrócił się Adaś.

– Adam, wyrodne dziecko – zasyczał pan Bielecki – zakazuję ci. Ty nie myśl, żeś maturzysta. Ja, ojciec, ci mówię, że jeśli nie przeprosisz szanownego pana i gościa w tej chwili, to ja, ojciec, ciebie własnoręcznie, słyszysz, staropolskim zwyczajem. Ja człowiek starej daty i nie będę zważał na lata.

Adaś zerwał się blady.

– Niech ojciec nie próbuje – rzekł przez zęby.

– Co, co? – pienił się stary. – Jakim tonem do ojca? Przy obcych ludziach. O czasy, czasy. Kiedy Karpiński75 wracał ze szkół, ojciec, gdy wszedł do izby, chcąc się przekonać, czy syn bojaźń bożą, a szacunek dla rodziców zachował, w twarz go uderzył. I cóż uczynił szlachetny młodzieniec? Do ręki rodzicielskiej się nachylił i do ust ją podniósł. A dziś… Przeprosisz szanownego pana czy nie…

– Ale cóż tam znowu! – rzekł urzędnik. – Ja się nie gniewam. To, panie, młodość. Ale bo też prawa teraz. Ojciec powinien mieć prawo posłać na policję z kartką: tyle a tyle gorących a świeżych76. I wsypaliby, i po wszystkim. A co do tego, czy ja bity nie był, to powiem wprost. Dużom był bity. Ja w seminarium i bursiem77 się chował. To mogę powiedzieć, więcej niż trzysta razy bity byłem, nie byle jak. Z solą i podniesieniem bili. A ojciec Atanas łozy78 miał w spirytusie maczane, giętkie a mocne. Bili, i Panu Bogu dziękuję, że bili, do końca życia wspominać nie przestanę. Nacierpiał się człowiek, ale rozumu nabrał, charakteru. Nas w bursie nie bardzo po główce gładzili. Mnie samego, za przeproszeniem, wszy mało nie zjadły… Bo zbytków nie było żadnych. To i człowiek nauczył się grosz i kawałek chleba szanować. A jakże, setnie mnie bili, za to znów ja nie komunista i wiary mojej świętej się nie wypieram, i rodziców szanuję. Ot, co.

Teraz zaczęła jęczeć pani Bielecka. Tyle nocy nie przespanych, tyle ofiar, tyle zgryzoty i czy jest jaka wdzięczność, jakie uszanowanie? Do ojca jak do równego. Z kułakami79 na niego gotów by się rzucić. A matka? A matka? Czy jest wdzięczność dla matki, poszanowanie jakie! Matka, to także pewnie przesąd? Oj, mądrość, mądrość. Na to człowiek, sobie od ust odejmując, dziecko rodzone przez te szkoły pcha, aby on potem matkę własną z Darwinem porównał.

– Rózgi znieśli – rzekł urzędnik – i bicie. Człowiek młody jest, jak ten szczeniak – bez bicia zrozumieć nic nie może.

Kolacja miała się ku końcowi.

Adaś wstał.

– Rodzice siedzą! – krzyknął pan Bielecki. – Tu nie komuna80, nie karczma, nie falanstera81, to jest dom. Uczcij dary boże.

– Egzamin pojutrze – rzekł Adaś – przygotowywać mi się trzeba. Chodź, Michał.

I nie zwracając uwagi na nic, wyszedł. Wymknąłem się za nim.

– Stary – rzekł – wczoraj w karty się zgrał, to i piekło robi. Chodźmy.

Wieczór był ciepły. Na głównej długiej uliczce niemirowskiej, obsadzonej drzewami, snuły się gromadki spacerujących.

Jakaś dama, gdyśmy mijali ją, pytała swego kawalera, dlaczego jedne kwiaty pachną, a inne nie pachną?

– Poznaję ojczyznę moją – rzekł Adaś i zadeklamował:

Wszystko tak, jak było,

tylko się ku starości nieco pochyliło.82


Przeszliśmy w boczną uliczkę ciemną i błotnistą. Dzień był suchy, lecz błoto tu nie zasychało nigdy chyba. Tworzyło się ono zresztą nie tyle z deszczów, ile raczej z pomyj, wylewanych niemirowskim obyczajem z okien prosto na ulicę. Wreszcie podeszliśmy do jakiegoś oświetlonego domu. Adaś podszedł do jednego z okien i zastukał. Okno otworzyło się i wychyliła się jakaś rozczochrana głowa.

– A to ty, Indyk – przemówiła – wchodźcie.

W pokoiku pełno było dymu. Na stole stało kilka butelek piwa, leżały rozłożone książki i papiery.

– Przedstawiam – rzekł Adaś. – Michał Kaniowski, a to, znajomcie się zresztą sami.

– Michajłow83 – rzekł młody, szesnastoletni może chłopiec o jasnej, dziwnie sympatycznej twarzy i wysokim czole.

– Kasjanow – zamruczał właściciel kudłatej głowy.

– Koruta – odezwał się trzeci, wstając z łóżka.

Był on dziwnie brzydki. Pośród bladej, skrofulicznej84 twarzy sterczał wielki, kartoflowaty nos. Małe oczy były nieprawidłowo przecięte, tak że jedno umiejscowione było o wiele wyżej od drugiego.

– Wroński – przedstawił się ostatni z towarzystwa, wysoki brunet o zapadłej piersi, bezkrwistej twarzy i ciemnych, jak gdyby w stanie chronicznego zapalenia znajdujących się oczach.

– A gdzież Kot? – zapytał Adaś.

– Poszedł po wódkę – odpowiedział Wroński, patrząc w ziemię.

– Znowu? Ej, Wroński, Wroński, źle będzie.

– Sam wiem, że niedobrze, mówić szkoda – mruknął zagadnięty. – Ja bez wódki myśleć nie mogę. Żyć długo nie będę. No, to przynajmniej umierać chcę przytomny, a nie z zamąconą głową. Jak nie piję, to głowa mi się kręci i myśli są nudne jak para z wrzącej bielizny w pralni.

– A ty, jak to cierpisz? – zwrócił się Indyk do Michajłowa. – Chwalił się człowiek: „Nie dam pić, nie dopuszczę do butelki”.

Michajłow wzruszył ramionami i niechętnie rzekł:

– Taki dzień już, dziś i ja pić będę.

– Zostaw – mruknął Adasiowi do ucha Kasjanow. – Później ci powiem, nie przeszkadzaj.

Pojawił się i Kot, to jest właściwie Kotecki, i z kieszeni wyciągnął butelkę okowity85.

– Jest – rzekł – w sam raz sześćdziesiąt cztery stopnie.

Wroński ruszył się spod pieca i jeden za drugim, systematycznie, bez pośpiechu wypił trzy kieliszki. Nalał sobie czwarty i przyglądając mu się, rzekł:

– Teraz całkiem inna muzyka u nas pójdzie.

O egzaminach nikt nie mówił. Nie wszyscy obecni zresztą stawać do nich mieli. Michajłow był dopiero w szóstej klasie, a Koruta postanowił nie próbować szczęścia. W małym pokoju szumiało jak w ulu.

– Wiazowski zwariował – rzekł Koruta, zwracając się do Adasia.

– Było to do przewidzenia.

– Ja dziwię się, jak oni wszyscy nie powariują. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, więc taki siaki i z nas nie dziwi się, że coś podobnego do naszych gimnazjów stać może na miejscu. Ale ty wejdź w nie z żywą duszą i popróbuj w nich żyć – monologował Wroński. – I w samej rzeczy. Pomyśl, jest nas pięćset, sześćset dusz, powiedzmy, ludzkiego materiału, mięsa dla pedagogów. I jest ich osób ze trzydzieści. I teraz przez całe życie mają oni z nas wystrugiwać, co? To, co się im podoba? Nie! Co przepisane. Oni mają nas uczyć nie tego, co chcą i co myślą, a my mamy się uczyć tego, aby nigdy o niczym zdrowego pojęcia nie mieć. No, i co z tego może być? Żółty dom jest i żółtym domem skończyć się wyłącznie może. Uczył człowiek ludzi przez dwadzieścia, trzydzieści lat o Jupiterze86, Junonie87, no i uwierzył, że jest on w samej rzeczy Jowisz Gromowładny. I cóż w tym dziwnego być może. Sznurują sobie mózg, jak Chinki nogę, a potem dziwią się, że na nim guzy powyskakują.

– Przesada – rzekł Koruta. – U nas tak źle nie jest. Sami porządni ludzie. Ot, pojechałbyś ty do Kamieńca.

– Przesada? – zaperzył się Wroński. – A ty, powiedz mi, aniołku mój, czy dla mnie nie wszystko jedno, jakich obyczajów jest ten tasiemiec, co mnie zjada. Porządni ludzie. Duszę oni mi, ci porządni ludzie, wyciągnęli. I teraz ja umierać będę – daj pokój Michajłow, nie przecz już, jak ty mi pić pozwolił, to ja już wiem, że śmierć idzie, umierającego człowieka ty martwić nie chcesz. Sam chcesz się kieliszkiem trącić. Przesada? A kto mi w głowę androny88 kładł, że ja oto teraz i umierać będę, same śmiecie w duszy mając. Trójca Święta, dusza i tak dalej bez końca.

– I cóż robić mieli, program nie oni ustanawiają.

– Program nie oni ustanawiają, wiem, aniołku najdroższy, a ty na to człowiek się nazywasz, abyś nie pozwolił z siebie maszyny do zabijania ludzi robić. A niech oni powariują wszyscy, niech ich po klatkach trzymają jak dzikie zwierzęta.

– Daj pokój, daj pokój, rozdrażniasz się niepotrzebnie! – mitygował89 go Kotecki.

– Niepotrzebnie – szydził Wroński. – Proszę, łaskawco, tobie dobrze. Ty sobie wiesz, że jeszcze w słońcu pochodzisz, dobrych książek poczytasz, jasnych myśli nachwytasz. A mnie kto życie wróci? Żywot wieczny! A ty daj mi go teraz, kiedyś obiecał.

– Nie my pierwsi – mruknął ktoś.

Michajłow stuknął pięścią o stół.

– Tak, nie my pierwsi. Ciągle i nieustannie u nas i wszędzie zabijają człowieka. Krew na wszystkim. Każdy umierający w nieszczęściu, głodzie, ciemnocie to wieczne oskarżenie. Każda śmierć, każde zmarnowane życie ludzkie to potępienie dla tego, co jest.

– Więc cóż robić, ty sobie krzycz, nie krzycz, to nic nie pomoże – filozofował Koruta.

Michajłow błysnął oczyma.

– Dopóki człowiek tego nie rozumie, że go zabijają, znieważają, kaleczą – można mu wybaczyć. Ale nam już nie wolno znosić, nie wolno wracać do jarzma. Walka na śmierć i życie. Walka…

– Aby tam się kiedyś innym ludziom dobrze żyło? – szydził Koruta.

– Abym ja sam niewolnikiem nie był. Co mnie inne pokolenia? Za siebie walczę, o siebie walczę.

– Inni także tak śpiewali i pewnie spuścili z tonu – mruczał sceptyk.

Michajłow wstał.

– Słuchaj, Koruta, tobie dwie drogi stąd: albo z nami iść…

– Dokąd, z jakimi wami?

– Mniejsza o to! Z tymi, co mówią, że nie zniosą koło siebie ani źdźbła krzywdy ludzkiej, że w żadnej krzywdzie udziału nie wezmą, że przeciw każdej walczyć będą… Albo idź precz, tam gdzie nasi nieprzyjaciele.

– No, no, nie unoś się.

– Nie można tak mówić!

Michajłow nie cofał się.

– Tu nie ma żartów, jeżeli wam rozmowa tylko w głowie, to ja wam nie towarzysz.

– Ale ty wiesz o tym, gdzie żyjesz, wiesz, kto tu rządzi, wiesz ty, jak się ten kraj nazywa?

– Wiem. Rosja, kraj niewoli, kraj rabów90 cara Aleksandra, oswobodziciela chłopów91, ale tam, gdzie ja stąpię, gdzie ja żyję, jak daleko ja sięgnę, tam rządzę tylko ja.

Rozmowa się urwała.

– Katarzyna Pawłowna od męża wczoraj uciekła – rzekł Kasjanow.

Michajłow zerwał się.

– Uciekła? Dokąd, nie wiecie?

– Dokąd miała uciec – do matki. Tam płacz i zgrzytanie zębów. Ojciec wrzeszczy, że ją za włosy do męża zaciągnie, matka płacze, kumoszki zawodzą.

– A ona…

– A nic, zamknęła się na cztery spusty i siedzi, oni też czekają. Powiadają, głodem wezmą.

– A mąż?

– Mąż? Wczoraj pił. Dziś po mieście biega, znajomym kańczug92 pokazuje.

Adaś zaczął mi tłumaczyć. Historia całkiem miejscowa. Couleur locale93, jak się to w teorii literatury nazywa. Wydali młodą dziewczynę za mąż, za kapitana pijanicę. Bogaty miał być, a okazało się, że majątek w karty przegrał. Zdaje się, że na posag liczył. Tymczasem posagu nie ma, więc zwierzę zaczyna bić żonę. Całymi dniami wychodzić nie może z domu, ludziom się pokazać niepodobna: twarz w sińcach, oko podbite. I tak bez przerwy. Tydzień bez bójki nie przechodzi. A dziewczyna była z głową i sercem Człowiek mógłby wyrosnąć. A tak jedna jej droga: powiesić się albo bić się z mężem, kto kogo lepiej.

Wtem drzwi się otworzyły, wpadł młody trzynastoletni uczniaczek o różowej twarzyczce, ciężko dysząc:

– Dmitry Antonowiczu! – podbiegł do Kasjanowa. – Siostrę mąż do domu powlókł, grozi, że zabije.

Nastała chwila ciszy.

Nagle rozległ się szczęk, to Wroński cisnął flaszką o podłogę.

– No! Ginąć, to ginąć! A nie będzie tego, abyśmy się spokojnie temu przypatrywali. Mnie i tak śmierć. Niechże wiem przynajmniej, że coś porządnego na świecie zrobię.

Kasjanow złapał go za rękę.

– Pijany jesteś, o czym ty myślisz?

Wroński wyrwał mu się.

– Daj już pokój, ja tylko wtedy trzeźwy, kiedy pijany. A myśli, bracie, to już mam teraz całkiem jasne. Wam się, panowie, mieszać w tę sprawę nie należy. Przydacie się jeszcze, a ja już i tak stracony.

– Z tego nic – rzekł Michajłow – idę z tobą.

– I ja – rzekł Indyk.

– I ja – powtórzyłem.

– Wszyscy idziemy.

– Mówić tylko ja będę – prowadź no mały.

– Tę drogę ja znam. Ogrodem bliżej będzie – rzekł Adaś.

Istotnie prowadzić zaczął ogrodem po jakichś zarośniętych ścieżkach. Przeskoczyliśmy wreszcie jakiś płot. Nagle doleciał nas nieludzki krzyk.

– Katia płacze – krzyknął uczniaczek.

Zawrzało coś we mnie i zastygło. Czułem, że to samo dziać się musi i w innych. Przyspieszyliśmy kroku. Ale Wroński szedł ciągle naprzód wielkimi krokami.

Z domu, do którego podchodziliśmy, wydobywały się wciąż krzyki coraz bliższe, coraz straszniejsze.

Pod oknami stało kilka postaci. To kucharki sąsiadów i sąsiadki przypatrywały się egzekucji.

– Z drogi, bydło! – krzyknął Wroński i nie poznaliśmy jego głosu.

Ktoś próbował zastąpić mu drogę, lecz nagle z niespodziewaną siłą Wroński zadał zagradzającemu drzwi cios tak potężny, że ciemna postać znikła, waląc się na ziemię z jękiem.

Wroński szarpnął drzwi i otworzył, weszliśmy za nim.

Przeszliśmy sień i stanęliśmy we drzwiach pokoju. Oczom naszym przedstawił się straszny widok. Przywiązana do poręczy krzesła siedziała młoda kobieta z okrwawionymi plecami. Nad nią stał dieńszczyk94 kapitana z nahajką w ręku. Z pleców młodej kobiety spływała krew, zębami targała sznurek, którym miała skrępowane ręce. Naprzeciw niej siedział kapitan, niski, o okrągłej twarzy mężczyzna, i palił fajkę. Gdyśmy weszli, wymawiał wyraz „jedenaście”.

Wyraz ten utkwił mu w krtani.

Na nasz widok zaniemówił. Zerwał się. Ale jednym skokiem był już przy nim Wroński, prawą ręką uchwycił za gardło i ścisnął. Michajłow wyrwał dieńszczykowi nahajkę, ja z Adasiem rozwiązaliśmy ręce kobiety.

– Niech się pani ubiera! – krzyknął Wroński. – Michajłow, zajmij się, niech was tu w ten moment nie będzie.

Kasjanow mocował się z dieńszczykiem, Wroński zaś systematycznie tłukł głową na wpół duszonego kapitana o róg szafy.

– Raz, dwa – powtarzał.

Kapitan kopał nogami, pienił się, chciał gryźć.

Nagle obalił Wrońskiego i wyrwał się. W tej samej jednak chwili Koruta schwycił go żelaznymi ramionami i przygwoździł do krzesła. Wroński podniósł się z ziemi, chrząknął, kaszlnął, krew rzuciła mu się ustami.

Drzwi skrzypnęły – to kapitanowa uciekała z Michajłowem.

My skoczyliśmy do Wrońskiego, dieńszczyk zdołał się wyrwać i wyśliznąć.

Kapitan szamotał się i ryczał. Z ust Wrońskiego płynęła krew dwoma cienkimi strugami.

Koruta przemawiał spokojnie.

– Siedź, aniołku, siedź, kanalio, bo na śmierć zabiję. Ja, braciszku, żartować nie lubię. I mnie jest wszystko jedno. Jak raz już bić zacznę, to kości połamię, siedź spokojnie, proszę ja ciebie.

Rozległo się ciężkie stąpanie: w drzwiach ukazał się uriadnik, sprowadzony przez dieńszczyka.

Obok uriadnika ukazała się jednak inna jeszcze postać. Był to chudy, średniego wzrostu pan o twarzy Mefistofelesa95.

– Quod erat demonstrandum96 – rzekł. – Naturalnie, Wroński, Bielecki i Kasjanow, Michajłowa spotkałem w drodze.

Spostrzegł jednak krew płynącą z ust Wrońskiego i zmarszczył brwi.

– Potrzebne to panu było!

– Puść pan kapitana – zwrócił się do Koruty.

Kapitan pienił się i krzyczał:

– Aresztować, aresztować, zakuć w kajdany tego oto zbira – wskazywał na Wrońskiego – i tę gonić. – Tu użył silnego wyrazu. – Ja jej pokażę… Aresztować, aresztować!

Pan w szarym kapeluszu, inspektor gimnazjalny Kuźniecow, podszedł spokojnie do pieniącego się kapitana i położył mu rękę na ramieniu.

– Kochany panie kapitanie – rzekł – co pan byś powiedział, gdyby panu świnia wpadła do ogrodu i zniszczyła ulubione pańskie, z wielkim trudem wypielęgnowane drzewko?…

– Jak świnia do ogrodu wpadł – zawołał kapitan – tak właśnie…

– Ciszej, kochany panie – rzekł Kuźniecow. – Widzi pan tego chorego człowieka. Tak? Otóż od lat dwudziestu kilku, jak jestem nauczycielem, to był mój najlepszy matematyk, najlepsza głowa, jaką ja spotkałem. Na dwadzieścia kilka lat jedna jedyna, o której sobie mówiłem: w biografii tego człowieka będzie napisane, że nauczycielem jego był Wasyli Andrejewicz Kuźniecow. I to, widzisz pan, była moja nadzieja, moje marzenie. Teraz pan wie, jak ja muszę nienawidzić człowieka, który mi tę nadzieję zniszczył. Jeżeli on nie wyzdrowieje, to ja panu radzę zniknąć raz na zawsze, panie Moroszkin, bo ja jestem spokojny i systematyczny człowiek. Za tę jedną dzisiejszą historię z żoną pana można by daleko zaciągnąć. I jeżeli temu człowiekowi coś się stanie, to ja pana potrafię daleko zaprowadzić. Ani się pan obejrzysz, jak fiut ordery, fiut szlify i może jeszcze coś na dodatek: szara kurteczka. Ja się nie interesuję ludźmi, panie Moroszkin, ale jeżeli pan ma coś na sumieniu, to ja to już odnajdę. Więc na przykład jest jakaś historia z Awdotią idiotką, odkopie się tę historię. Uważasz pan, panie Moroszkin, takie historie, jak pan, ma w Rosji na sumieniu dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi na sto. Dopóki się na nie nie zwraca uwaga, wszystko w porządku, ale gdy się uwaga zwróci: fiut! zamiast dżentelmena jest katorżnik. I innej różnicy, panie, pomiędzy dżentelmenem a katorżnikiem nie ma. A teraz ja już na pana zwrócę uwagę, panie Moroszkin. I tak, na przykład, napisze się do naczelnika korpusu, że ja jako inspektor gimnazjum zwracam uwagę, że pański pobyt w tym oto miasteczku stanowi przedmiot zgorszenia dla wychowańców powierzonego mojej opiece zakładu. Uważa pan, lepiej, żeby pan zauważył, że w tym miasteczku klimat panu nie służy. O wiele lepiej. I abym ja pana już nie spotykał, panie Moroszkin. I jeżeli pan jest nabożny, daj pan na mszę, aby ten oto człowiek wyzdrowiał. Bo inaczej będzie źle, panie kapitanie Moroszkin. I uważa pan, pańska żona jest obecnie w moim domu, u mojej żony. I tam lekarz, pułkownik Sachs, spisuje protokólik z pleców pańskiej żony. A zwracam uwagę pańską, że żona pańska zostanie u mojej żony, która jest osobą chorą i potrzebuje spokoju. I ona musi mieć spokój… będzie miała spokój, bo z ludźmi niepokojącymi moją żonę ja się sam już załatwię. A wy, dżentelmeni – zwrócił się do uriadnika i dieńszczyka – precz stąd i trzymać mi język za zębami… Ciebie, kochanku – zwrócił się do dieńszczyka – do poprawczych rot97 posłać zawsze można, a ciebie, luby98 obrońco porządku, też by ze służby trzeba, żeś nie słyszał, co się tutaj dzieje. No, a teraz – fiut. Serwus, panie kapitanie. I proszę bardzo, niech ja pana nie spotykam. Bo oprócz idiotki Awdotii coś więcej jeszcze się znajdzie. Pomóżcie mu wyjść – rzekł, wskazując na Wrońskiego – wsadzić na dorożkę i do szpitala gimnazjalnego. A panom też języczki za zębami trzymać radzę, z dyrektorem zaś ja sam pomówię.

– To jest człowiek – rzekł Indyk do mnie, gdyśmy wsiadali z Wrońskim do sprowadzonej dorożki. – Teraz już można być spokojnym o Katarzynę Pawłownę. Kim się Kuźniecow zajmie, ten już może spać spokojnie.

Wroński mówił na wpół do samego siebie.

– Teraz chciałbym żyć, słyszeliście, co on mówił. Choć pięć lat, choć trzy lata żyć. Już jakbym ja pracował. Już teraz, bracia, żadnej wódki. Ani kropli. Ach, jakby to dobrze było żyć. Poczciwie. Wasyli Andrejewicz, jakby mi ktoś duszę pocałował. Można pocałować duszę. Poczciwy, jeszcze choć rok żyć. Teraz już ja wiem. Jeszcze można by coś robić, ach, jaki żal, że będzie trzeba umierać.

– Będziecie żyli – rzekłem, dusząc się łzami.

– Zostawcie… nie… pewno nie… Skąd ma siła być. Takie życie. A ona nie przebacza – natura; jej wszystko jedno. Zrównanie99 ci zawsze wypisze: X = 0, i śmierć. Basta cosi100, jak powiada Herzen101. Zazdrościłem zawsze Herzenowi. Jaki on szczęśliwy był. Pomiędzy takimi ludźmi żył. Takich miał przyjaciół. Morze, góry, muzyka. I ludzie jak morze i jak muzyka. Nie chciałoby się umierać. Na południe pojechać i mieszkać sobie w białym, czystym domku. Śpiew żeby był. Okna otwarte na morze. I myśleć, myśleć. Wy nie wiecie, co to jest matematyka! Wy myślicie: liczby, liczby! Nie! A ona śpiewa, gra – jak kryształ. Cała dusza tonie w dźwięcznym, przejrzystym krysztale. Słońce niechby chodziło po błękitnym niebie. I zawsze piękne kobiety, wolni ludzie. Aby nikt nikogo nie śmiał tknąć. I inna mowa nawet niechby! Niechby nikt tą przemierzłą, niewolniczą mową nie mówił. Wziąłbym to wszystko za gardło i tak tłukł, jak tę podłą, bydlęcą, pijaną głowę. Szkoda, żem nie ubił. I skąd to jest? Tam, tu, wszędzie naokoło i w nas taka cisza, taka święta cisza. Ach, bracia, jak ja kochałem zawsze ciszę. Matematyka to taka cicha, cicha, głęboka muzyka. Milczenie a harmonia. Taki najpełniejszy, złoty ton. I już nic. I skąd to wszystko. Brud, krzyk, krew. Cisza, cisza. Żebym ja wiedział, że ona jest, to niechby sobie nie było Wrońskiego – matematyka, cóż! Że mnie by łopuchy102 wyrosły, a ona by i tak była, jak zawsze jest. To tylko jedno wiedzieć. I jeszcze posłuchać, jak ona święcie milczy. Tylko to. A potem niechbym sobie już umarł. Tylko nie, tu umierać, nie tu! Tu ludzie na cmentarzu jeszcze się po twarzy biją. Ach, nie tu! A! najlepiej byłoby jeszcze żyć choć parę lat. Wasyli Andrejewicz poczciwy. – Głowa jego płonęła. Miał silną gorączkę i zaczynał bredzić. – Wielkie integralne zrównanie103 – mówił. – Cisza… I cóż ja tam sobie, zbłąkany dyferencjał104… W rachunku muszą być pomyłki. Jeżeli człowiek jest pomyłką, to nie może wiedzieć nic o całym równaniu, a ona jest i z nas tak się błękitnie śmieje.

64

Poznałem go czternastoletnim chłopcem – poznałem go jako czternastoletniego chłopca. [przypis edytorski]

65

szkaplerz – dwa małe kawałki materiału z imieniem lub wizerunkiem Matki Boskiej lub Chrystusa, połączone tasiemkami, noszone na piersiach, pod ubraniem; sukienny szkaplerz bywa zastępowany medalikiem. [przypis edytorski]

66

toć (daw.) – przecież. [przypis edytorski]

67

Berezowski, Antoni (1847–ok. 1916) – polski szlachcic, powstaniec styczniowy, w 1867 dokonał w Paryżu nieudanego zamachu na cara Aleksandra II. [przypis edytorski]

68

chudopachołek (daw.) – ubogi szlachcic. [przypis edytorski]

69

na lwa srogiego bez obawy siędziesz i na okrutnym smoku jeździć będziesz – fragm. biblijnego psalmu 91 w tłumaczeniu Jana Kochanowskiego. [przypis edytorski]

70

Tertulian, właśc. Quintus Septimius Florens Tertullianus (ok. 155–ok. 240) – teolog chrześcijański z Afryki Płn., pierwszy z piszących po łacinie; przeszedł na chrześcijaństwo ok. 197; płodny apologeta; ok. 207 roku zerwał z Kościołem Rzymu i przeszedł do bardziej rygorystycznych moralnie i religijnie montanistów. [przypis edytorski]

71

zefir – ciepły, łagodny wiatr. [przypis edytorski]

72

nihilizm – tu: nurt intelektualny i społeczny w drugiej połowie XIX wieku w Rosji, odrzucający społeczne normy, wartości i tradycje; stopniowo przeszedł do krytyki niesprawiedliwości społecznych i zbliżył się do anarchizmu; nihilista to osoba żyjąca według zasad nihilizmu. [przypis edytorski]

73

Nabuchodonozor – imię królów babilońskich; wg biblijnej Księgi Daniela król tego imienia w ramach kary za bluźnierstwo zaczął jeść trawę jak wół. [przypis edytorski]

74

lubo (daw.) – chociaż. [przypis edytorski]

75

Karpiński, Franciszek (1741–1825) – polski poeta epoki oświecenia, główny przedstawiciel nurtu sentymentalnego w polskiej liryce; autor m.in. pamiętnika pt. Historia mego wieku i ludzi, z którymi żyłem (1844). [przypis edytorski]

76

gorących a świeżych – domyślnie: batów, razów. [przypis edytorski]

77

w (…) bursiem się chował – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: w bursie się chowałem, tj. w internacie. [przypis edytorski]

78

łoza – długa gałązka, zwłaszcza wierzbowa, witka. [przypis edytorski]

79

kułak – pięść. [przypis edytorski]

80

komuna (z łac. communis: wspólny) – grupa ludzi żyjących na zasadach wspólnoty majątkowej i razem pracujących; także: miejsce, w którym żyje taka wspólnota. [przypis edytorski]

81

falanstera – popr.: falanster, osiedle zamieszkiwane przez wspólnotę zwaną falangą, forma organizacji zaproponowana przez francuskiego socjalistę utopijnego Charles'a Fouriera (1772–1837) zamiast państwa; na falanster miały się składać obszary rolne, park, zabudowania gospodarcze i obszerny budynek, gdzie żyłoby i wspólnie pracowało półtora tysiąca osób obojga płci i wszystkich potrzebnych wspólnocie profesji. [przypis edytorski]

82

Wszystko tak, jak było, tylko się ku starości nieco pochyliło – z wiersza Franciszka Karpińskiego Powrót z Warszawy (1784). [przypis edytorski]

83

Michajłow, Aleksandr Dmitriewicz (1855–1884) – rosyjski rewolucjonista, czołowy przedstawiciel organizacji Ziemla i Wola, po rozłamie członek Komitetu Wykonawczego Narodnej Woli; w 1880 aresztowany, zmarł w Twierdzy Pietropawłowskiej. [przypis edytorski]

84

skrofuliczny – chory na gruźlicę węzłów chłonnych szyi, daw. zwaną skrofułami. [przypis edytorski]

85

okowita (daw.) – mocna wódka lub nieoczyszczony spirytus; z łac. aqua vitae: woda życia. [przypis edytorski]

86

Jupiter a. Jowisz (mit. rzym.) – bóg nieba i burzy, władający piorunami, najważniejszy z rzymskich bogów, odpowiednik gr. Zeusa. [przypis edytorski]

87

Junona (mit. rzym.) —bogini kobiet, małżeństwa i macierzyństwa, żona Jowisza. [przypis edytorski]

88

androny – bzdury. [przypis edytorski]

89

mitygować – hamować, odwodzić od gwałtownego zachowania. [przypis edytorski]

90

rab (daw.) – niewolnik. [przypis edytorski]

91

car Aleksander, oswobodziciel chłopów – nazywano tak cara Aleksandra II, ponieważ zniósł pańszczyznę w Imperium Rosyjskim. [przypis edytorski]

92

kańczug – skórzany bicz z krótką rękojeścią; nahajka. [przypis edytorski]

93

couleur locale (fr.) – koloryt lokalny. [przypis edytorski]

94

dieńszczyk, częściej deńszczyk (ros.) – w carskim wojsku: ordynans, żołnierz przydzielony do obsługi oficera. [przypis edytorski]

95

Mefistofeles – imię diabła często pojawiające się w literaturze, m.in. w Fauście Goethego. [przypis edytorski]

96

Quod erat demonstrandum (łac.) – co było do udowodnienia; wyrażenie używane na zakończenie dowodu matematycznego. [przypis edytorski]

97

rota (daw., ros.) – kompania (pododdział wojska). [przypis edytorski]

98

luby (daw.) – miły. [przypis edytorski]

99

zrównanie (daw.) – równanie (matematyczne). [przypis edytorski]

100

basta cosi (wł.) – dosyć tego; wystarczy. [przypis edytorski]

101

Herzen – dziś popr.: Hercen, Aleksandr Iwanowicz (1812–1870), rosyjski pisarz, myśliciel i działacz społeczno-polityczny, zwolennik poglądów rewolucyjno-demokratycznych, stworzył doktrynę socjalizmu rosyjskiego, który miał powstać z pominięciem fazy kapitalizmu; popierał ruch rewolucyjny okresu Wiosny Ludów oraz powstanie styczniowe w Polsce; autor książki autobiograficznej Rzeczy minione i rozmyślania. [przypis edytorski]

102

łopuch – łopian, dziko rosnąca lecznicza roślina o dużych liściach. [przypis edytorski]

103

integralne zrównanie (daw.) – równanie całkowe; matematyczne równanie funkcyjne, w którym występuje całka zawierająca niewiadomą funkcję. [przypis edytorski]

104

dyferencjał (daw.) – tu: różniczka, pojęcie matematyczne w rachunku różniczkowym i całkowym, oznaczające nieskończenie małą zmianę zmiennej. [przypis edytorski]

Płomienie

Подняться наверх