Читать книгу Czterech mężczyzn na brzegu lasu - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 6

II

Оглавление

Następnego dnia Sylwester zerwał się o świcie.

Położyli się wprawdzie dość późno, zanim jako tako przystosowano wnętrze baraku do najprymitywniejszych potrzeb, ale Sylwester przewracał się tylko z boku na bok na swoim składanym łóżku i nie mógł doczekać się ranka. Kiedy niebo poróżowiało, odrzucił koc, wciągnął szybko ubranie i na palcach, żeby nie zbudzić inżynierów, wyszedł przed barak. Spał najbliżej drzwi w pierwszym pomieszczeniu, które miało również spełniać rolę laboratorium, magazynu, kancelarii – i nie wiadomo czego jeszcze. Za ażurowym przepierzeniem znajdował się „pokój” Bobrowicza i Gaja. Dopiero za nimi, odgrodzony nieco przyzwoitszą ścianą, spał doktor.

Sylwester usiadł na progu i zasznurował półbuty. Dzień wstawał piękny. Znad rzeki uniosła się już mgła, powietrze było przejrzyste i choć bardzo jeszcze chłodne – Sylwester nie czuł tego. Zbiegł do rzeki, obmył ręce i twarz lodowatą wodą. Przypomniał mu się czas, kiedy w takiej rzece jak ta, on i chłopcy kąpali się, rżąc niby młode konie. Może skoro teraz zaczynał nowe życie, nie należało wracać do tych wspomnień, nawet na pewno nie należało do nich wracać, ale wiedział, że tego chyba nigdy nie potrafi. Wciskały się we wszystko, wracały do niego poprzez jakieś słowo, które ktoś rzucił, poprzez jakiś fragment dnia czy krajobrazu, barwę, woń, dźwięk. Sylwester się przeraził, skojarzenia te nie miały chyba źródła w – tęsknocie? Przecież było im źle – zimno, głodno, za czym tu tęsknić, pies nie chciałby takiego życia. Ale pies także czasem gna za wiatrem, sam nie wiedząc dokąd.

Przeczesał palcami mokre włosy i uznał, że trzeba się zastanowić nad śniadaniem. Zawsze – tam i tu – przypadała mu w udziale aprowizacja. Znowu był przy tym samym. Zmarszczył się i wsunął rękę do kieszeni, żeby dotykając pieniędzy uzmysłowić sobie odmienność sytuacji. Należało po prostu pójść do sklepu we wsi i najnormalniej w świecie poczynić zakupy. Wrócił do baraku po teczkę i właśnie się zastanawiał, którędy iść – poprzez krzaki ku szosie czy też brzozową drogą, którą wczoraj przyjechali – gdy z dołu dobiegł go nagle warkot motorku. Zdecydował się więc na pokonanie krzaków, co zajęło mu jednak więcej czasu, niż przypuszczał. Motorek warczał coraz bliżej i zanim Sylwester dobrnął do brzegu szosy, mignęła mu przed oczyma kolorowa kurtka.

– Hej! – zawołał. – Poczekaj!

Na rowerze siedziała dziewczyna. Przyhamowała, obejrzała się, ale nie stanęła. Sylwester nie widział jej twarzy ani nóg – tylko dwie bańki mleka przewieszone przez ramę.

– Poczekaj! – zawołał znowu.

Teraz się zatrzymała i zeskoczyła z siodełka.

– Dokąd wieziesz to mleko? – zapytał wyplątując nogi z kolczastego uścisku jeżyn.

Wzruszyła ramionami.

– Do miasta.

– Nie mogłabyś mi sprzedać jednej bańki?

– Nie.

– Dlaczego? – wyplątał się wreszcie z gąszczu krzewów porastających zbocze i zbliżył się do niej. Zmieszał się: dziewczyna była śliczna, sukinsyńsko śliczna, to musiał przyznać od razu. Skąd się tu wzięła? Nie wyglądała na wiejską dziewczynę, choć nieraz – wtedy – zdarzało mu się widzieć takie wiejskie dziewczęta, że aż dech zapierało, ona jednak nie przypominała żadnej z nich.

– Przepraszam – bąknął. – Nie wiedziałem...

– Czego nie wiedziałeś? – zapytała. Przechyliwszy głowę patrzyła mu w oczy z uważną ciekawością. Miała ciemne włosy prosto spływające wzdłuż twarzy i gęste brwi prawie zrośnięte nad nosem.

– Myślałem, że skoro ktoś wiezie mleko do miasta... – plątał się Sylwester.

– Wiozę. – Sylwester widział, że wyraźnie hamowała śmiech. – Ale już jest dla kogoś przeznaczone.

– Szkoda. Miałbym na śniadanie dla doktora.

– Dla kogo? – zaciekawiła się.

– Dla mego doktora – Sylwester kiwnął głową w kierunku baraku. – Śpi tam. I dwóch inżynierów także.

Dziewczyna milczała przez długą chwilę, przenosząc wzrok z baraku pod ścianą lasu na twarz Sylwestra.

– Go oni tu robią? – zapytała.

– Na razie śpią – rzekł wymijająco. – Ale bardzo by się ucieszyłi, gdyby po przebudzeniu dostali kubek mleka. Musisz je wieźć do miasta?

– Muszę. To dla profesora, który mnie uczy do egzaminu.

– Do jakiego egzaminu? – zdziwił się Sylwester.

Dziewczyna przesuwała czubkiem bucika mały kamyk, który leżał na brzegu szosy.

– Mam zdawać przed wakacjami na medycynę we Wrocławiu. – I dodała odwracając głowę. – Zeszłego roku oblałam, dlatego tu siedzę u ojca.

– Zdarza się – mruknął niezręcznie. – Jak ci na imię?

– Lenka.

– Mnie Sylwester. Słuchaj, Lenka, nie mogłabyś jednak tego swego profesora odstawić na dziś od piersi, krowiej oczywiście – dodał szybko, bo dziewczyna nie zdradzała skłonności do uśmiechu. – Zastanów się, może jednak będziesz mogła coś wykombinować. Jeśli zechcesz – moi inżynierowie obkują cię z matematyki na blachę.

Lenka milczała pochmurnie zamyślona, w końcu lekko kopnęła wiszącą z prawej strony bańkę.

– Niech tam! – powiedziała. – Jedną mogę ci odstąpić. Powiem, że mi się przewróciła. Masz w co przelać?

Z tym było nieco gorzej. W baraku na górze mieli jakieś menażki, trudno byłoby jednak przeprawiać się z nimi przez krzaki.

– Mam w co przelać – odpowiedział – ale na górze. Zaraz ci przyniosę bańkę z powrotem.

– Pomogę ci – zaofiarowała się.

Wiedział, że to ciekawość, a nie troska o to, żeby się nie podźwignął czterolitrową bańką, skłoniła ją do tego. Uśmiechnął się i pozwolił jej biec przodem, wskazując już utorowane przez siebie przejście wśród kolczastych gałęzi.

– Dawno tu jesteście?

– Od wczoraj.

Wyczuł, że chciała o coś jeszcze zapytać, ale zaniechała tego. Już samo oczekiwanie, że on jednak jeszcze coś powie, było pytaniem wystarczająco natarczywym. Nie zaspokoił jednak jej ciekawości. Myślał o tym, że miał kupę szczęścia spotykając tę dziewczynę. Może zgodzi się co dnia przywozić im mleko? No i popatrzeć można na nią było i porozmawiać...

Nie był zbyt zadowolony, że szła teraz z nim na górę. Bo jeśli któryś z inżynierów już wstał... Szczególnie ten czarny, Bobrowicz, wydał się Sylwestrowi niebezpieczny. Dziewczęta lubią takich przygłaskanych brunecików z przedziałkiem z boku. Sylwester sam miał fryzurę nieokreślonego koloru, rosnącą na głowie jak palma i nie lubił facetów, których los ponad miarę obdarował urodą, nie pozostawiając jej dla innych.

– Na czym ugotujesz mleko? – zapytała dziewczyna.

– Mam maszynkę turystyczną. Co ty myślisz – dodał – jak się jedzie w takie sukinsyńskie wertepy, trzeba wszystko mieć ze sobą.

Lenka odęła różowe wargi.

– Jeśli chcesz wiedzieć, to w naszej wsi można kupić nawet telewizor. Stoi jeden w geesie. – Patrzyła na niego bez cienia przychylności i Sylwester zrozumiał, że popełnił gruby nietakt.

– Dlaczego nikt go nie kupuje? – zapytał, żeby coś powiedzieć.

– Na taką wieś jak nasza trzy telewizory wystarczą. W czytelni jest jeden, u księdza drugi, a my mamy trzeci. Celka przysłała ojcu na imieniny. To moja siostra – dodała. – Mieszka we Wrocławiu.

Byli już przed barakiem. Na szczęście nikt jeszcze nie wstał i Sylwester, nie wzniecając sensacji i nie psując sobie niespodzianki, mógł wypakować z plecaka menażki. Przy pomocy dziewczyny przelał w nie mleko i oddał jej bańkę.

Nie odchodziła. Rozglądała się nieznacznie, ale pusty placyk przed barakiem i wnętrze izby, w której spał Sylwester, widoczne przez uchylone drzwi, nie stwarzały żadnej pożywki dla wyobraźni. Sylwester wiedział, że rada by zobaczyć coś, o czym mogłaby rozpowiedzieć we wsi, wiedział także, że nie zaspokoiwszy od razu ciekawości, tym chętniej będzie tu przychodziła.

– Nie mogłabyś co dnia odstępować nam jednej bańki mleka? – zapytał od niechcenia.

Dziewczyna zarumieniła się. Poczuła się przyłapana. Ale chłopak patrzył na nią tak niewinnie, że, pomedytowawszy dla przyzwoitości, skinęła głową.

– I tak co dnia jadę tędy do miasta.

Sylwester zapłacił i sprowadził ją ze zbocza na drogę.

– Gdzie mieszkasz? zapytał, gdy wsiadała na rower.

Machnęła ręką:

– Zaraz za zakrętem – i roześmiała się. – Chcesz nam złożyć wizytę?

– Dlaczego nie?

– Każdy ci pokaże, gdzie mieszka Ziemba – skinęła mu głową. – Do jutra!

– Do jutra! – odkrzyknął. Stał na brzegu szosy, dopóki nie zniknęła mu z oczu, a potem – zły na siebie, że się tak zagapił – ruszył w tym samym kierunku po pieczywo do sklepu. Musiał się śpieszyć, doktor mógł się obudzić lada chwila.

We wsi spotkało go rozczarowanie. Gees był jeszcze zamknięty, a kiedy udało mu się obudzić zaspaną kierowniczkę, dowiedział się, że pieczywo jest sprzed trzech dni, bo co dnia nie dowożą.

– Mało kto kupuje – dodała. – Wszyscy pieką chleb w domu.

– A nie wie pani, kto piekł wczoraj? – spytał Piętka. Prowadzili tę konwersację przez uchylone drzwi i Sylwester widział potarganą trwałą ondulację kierowniczki i jej rozchełstany peniuar.

– Kto piekł wczoraj? – zastanowiła się. – Zdaje mi się, że u Kurków piekli wczoraj chleb. A jak nie u nich, to u sąsiadów, przechodziłam wczoraj wieczorem i doleciał mnie zapach. Pan wie – roześmiała się zachęcająco – kaszlu, miłości i pieczenia chleba nie da się ukryć.

– Gdzie mieszkają ci Kurkowie? – zapytał Sylwester, nieuprzejmie nie podejmując tematu.

– Koło kościoła – odpowiedziała i zatrzasnęła drzwi. U Kurków na szczęście już nie spano. Z komina buchał dym, a na podwórzu krzątał się gospodarz, przeprowadzając głośny instruktaż na użytek kogoś, kto tkwił poza niedomkniętymi wrotami obory. Instruktaż składał się ze słów mocnych, ale tak Sylwestrowi bliskich, że aż poczuł się prawie dotknięty, gdy umilknięto na jego widok. Pchnął furtkę i, skacząc przez nieobeschłe po niedawnym deszczu kałuże, zbliżył się ku domowi. Nad obejściem, jak i nad całą częścią wsi położoną u stóp kościoła, grzmiał dzwon z gotyckiej wieży, zwołując na prymarię. Prawdopodobnie dzięki niemu mieszkańcy tego domu zrywali się tak wcześnie.

– Dzień dobry! – zawołał Piętka.

Odpowiedziano mu z intonacją zaciekawienia w głosie. Nowy przybysz we wsi był zawsze sensacją.

Sylwester wyminąwszy gospodarza zmierzał prosto do drzwi domu.

– Gospodyni już wstała? – spytał tylko.

Kurka ukazał metalowy ząb w górnej szczęce.

– A kto by się wylegiwał tak długo?

Ruszył też zaraz za Sylwestrem, który już stanął na progu kuchni. Na stole leżał chleb. Zobaczył go od razu, zanim dostrzegł kobietę, zdejmującą z półki talerze, i dwoje dzieci naganiających się wzajemnie do miednicy z wodą. Leżał na stole, cały złoty, jak ogromny pieniądz, najcenniejsza moneta świata.

Pozdrowił gospodynię i uśmiechnął się wskazując na bochen.

– Powiedziano mi, że pieczecie najlepszy chleb we wsi.

Kobieta oblała się rumieńcem.

– Chleb, jak chleb – powiedziała. – Jeśli się wszystko przy nim zrobi, jak trzeba...

– Ano, właśnie! – Sylwester przymknął powieki. – O to chodzi: wszystko, jak trzeba! Ale gdzie teraz tak pieką chleb? W mieście na pewno nie. W mieście chleb nie ma nic wspólnego z prawdziwym chlebem. Szedłem tutaj, a prowadził mnie zapach: Sprzedajcie mi bochenek.

Izbę zaległa cisza. Dzieci zaprzestały pryskania wodą i z niedomkniętymi ustami patrzyły na gościa.

– Ja tam chlebem nie handluję – odezwał się Kurka.

Sylwester powoli odwrócił ku niemu głowę.

W ustach gospodarza lśnił metalowy ząb:

– Chce pan, to niech się pan poczęstuje – dokończył.

– Ale ja muszę mieć cały bochen! – zawołał Sylwester. – Mam do nakarmienia trzech chłopów, głodnych jak wilki. Ja czwarty.

Kurkowa już szukała czystego papieru, żeby owinąć bochenek.

– Pomączy się pan – powiedziała.

Sylwester podziękował. W progu odwrócił się i rozejrzał po izbie. Nie wyglądało tu za bogato.

– Chce pan zarobić? – powiedział do Kurki.

– Czemu nie?

– Niech pan przyjdzie za kilka dni do baraku na brzegu lasu. Będziemy potrzebowali ludzi do roboty.

– To pan jest z tych, co wczoraj przyjechali? – powiedział Kurka.

– Tak – krótko wyjaśnił sytuację Sylwester.

Wrócił jeszcze raz do geesu i, zbudziwszy ponownie kierowniczkę, zażądał masła.

– Nie mógł pan od razu kupić? – zawołała.

– Ruch się zwiększa, jak klienci po dwa razy przychodzą.

Teraz już mógł wracać na wzgórze.

Na szczęście doktor i inżynierowie jeszcze spali. Obszedł barak dookoła i zajrzał przez niskie okna do wnętrza. Z pokoju szefa ekipy dochodziło donośne chrapanie. Sylwester wzruszył się. Poprzedniego dnia wieczorem okrył doktora trzema kocami – mieli po dwa, ale Sylwester przyniósł mu jeden ze swoich – i jego dobry sen uważał za swoją zasługę. Na palcach przeszedł na front baraku i znalazłszy duży kamień ustawił na nim maszynkę.

Gotowanie mleka wymaga spokoju i skupienia. Sylwester lubił takie chwile jak ta: siedział na kamieniu i wpatrywał się w ogień. Nie był to wprawdzie ogień podniecany drzewem, jaki zwykle palili w miejscach, w których wypadało im biwakować. Tamten ogień trzaskał i rozniecał żywiczną woń palonego igliwia i szyszek – ten był spokojnym płomieniem ujętym w metalową obręcz, ale ciepło bijące od niego stwarzało to samo uczucie zbliżającej się sytości i spoczynku. Kiedy ogień się palił, milczeli, przestawali rozrabiać i, nawet kiedy było bardzo ciepło, przysuwali się, żeby siedzieć blisko przy nim. Czasem piekli ziemniaki...

Sylwester wczepił palce w swoją palmę na głowie i tarmosił ją, aż go zabolała skóra. Poprawił płomień maszynki, raz i drugi, żeby się dostatecznie nacieszyć, że można go regulować – i zaczął dmuchać na mleko, bo miało zamiar wyskoczyć z menażki. Poparzył sobie palce, ale nie rozlał ani kropli. Wziął talerz z chlebem i ruszył w stronę baraku.

Kiedy doktor obudzony krokami otworzył oczy, ujrzał przy łóżku Piętkę z dymiącym kubasem w rękach.

– Co się stało? Co to jest? – zawołał.

– Mleko, panie doktorze – szepnął Sylwester i dodał: – Sukinsyńsko piękny dzień.

Doktor spojrzał w okno i powstrzymał rękę Sylwestra, który pchał mu dymiący kubas do łóżka.

– Poczekajcie, wstanę, przecież nie leżę w połogu. – Odrzucił koce i wyskoczył z łóżka. – Ze też człowiek nigdzie nie może mieć spokoju.

Sylwester poczuł w gardle to swoje wysokie pianie, które nawiedzało go zawsze, gdy czuł się skrzywdzony.

– Ja myślałem, panie doktorze... – wyjąkał.

– Nie wiem, co myśleliście, ale co was podkusiło z tym mlekiem? Nie cierpię mleka!

Drzwi od pokoju inżynierów uchyliły się i stanął w nich Bobrowicz, w piżamie, prawie nieprzytomny jeszcze ze snu.

– Ja wypiję – wymamrotał.

Caban zerknął na twarz Sylwestra i odebrał mu kubek z ręki. – Jak nie ma nic innego, dobre i mleko – powiedział zdmuchując z obrzydzeniem kożuszek.

– Pan też dostanie – szepnął Sylwester do Huberta, który wycofał się z powrotem na swoje łóżko.

– I kto mi tu dał trzy koce? – zawołał doktor.

– Ja.

– I po co? Spociłem się juk ruda mysz.

– Myślałem... – zaczął znowu Sylwester.

– Zapamiętajcie sobie, Piętka – przerwał mu doktor. – Nie lubię, żeby ktoś dbał o mnie. Potąd mam tego – wskazał palcem gardło i dodał już z uśmiechem, bo mina Sylwestra wydała mu się bardzo żałosna: – Mężczyźnie też należy się odpoczynek.

W drugim pokoju, u inżynierów, już wrzało.

– Kto nie chce mleka? – wolał Michał. – Słyszałem, że ktoś nie chce mleka.

– Ja się pierwszy zgłosiłem! – krzyknął Hubert.

Sylwester się rozpromienił.

– Jest dużo mleka! – zawołał i wypadł przed barak po menażki. Po chwili siedzieli w „kuchni” wokół skrzyni po przyrządach, przykrytej białym papierem, w który Kurkowa zawinęła Sylwestrowi chleb. Obydwaj – Gaj i Bobrowicz – byli zachwyceni śniadaniem, Sylwestrem, dniem, który prezentował się im w całej promiennej okazałości przez szeroko otwarte drzwi. Wydawali co chwila indiańskie okrzyki i klepali Piętkę po plecach.

Kiedy tak siedzieli, opierając się łokciami o skrzynię, w swetrach naciągniętych na kurtki od piżam, z włosami zwichrzonymi nieomal jak Sylwestrowa palma – wydawali mu się mniej obcy, momentami nawet podobni do tamtych... Trzasnął się w czoło, żeby odegnać myśl, która się znowu skądś przyplątała.

– Muchy bijecie, Piętka? – roześmiał się Hubert.

– Muchy – przyświadczył Sylwester ponuro.

– Kiedy ja ostatni raz jadłem taki chleb? – zamyślił się Michał. – Łotr jestem, nie syn – pół roku nie byłem u matki.

– Daleko? – zainteresował się Sylwester.

– Daleko. Coraz dalej. I niedobrze, że coraz dalej...

Sylwester nie znosił sytuacji, w których czegoś nie rozumiał, zawsze miał wtedy uczucie, że żartują z niego. Wparł teraz w młodego inżyniera uważne, nieruchome spojrzenie.

– Nie chodzi o kilometry – ciągnął dalej Gaj. – To nawet blisko stąd. W życiu zrobiło się daleko.

– Przestań gadać – przerwał mu Hubert – tylko wybierz się którejś niedzieli. Jak już będzie samochód.

– Może byśmy jaką kurę upolowali po drodze – westchnął Sylwester.

– Sylwester – upomniał Hubert.

– Pan inżynier rosołku by nie popił?

– Ile wy macie lat, Piętka? – zapytał Gaj.

Sylwester pociągnął się za nos.

– Niedługo będzie oczko.

– Co to znaczy?

– Dwadzieścia jeden.

– Gdzie macie rodziców?

Sylwester uczynił nieokreślony ruch ręką, balansujący między niebem a ziemią.

– Gdzieś są.

– Nie żyją?

– Tego nie wiem.

– Kto was wychowywał?

– Czy to ważne? – Sylwester skrzywił się nieznacznie. – Dom Dziecka. Do dzisiaj tam mieszkam i pewnie będę zawsze tam mieszkał, bo skąd wezmę mieszkanie? Pełno tam teraz takich starych byków. Kierownik trzyma, bo mu żal. Co ma zrobić, wychował od dzieciaków, to teraz wypuścić na ulicę...?

Sylwester zobaczył przed sobą łysiuteńką i różowiuteńką, jak kuper prosięcia, czaszkę kierownika Żuczka i jego dobre oczy, którym nadaremnie usiłował nadać wyraz srogości. Nawet kiedy zjawił się po tych dwóch latach, kierownik powiedział tylko: A, jesteś! To dobrze.

– W każdym bądź razie – przerwał przedłużające się milczenie Hubert – możemy was posyłać po papierosy. Dwadzieścia jeden lat – to wiek, w którym człowiek wszystko robi z przyjemnością.

– Tak jest, panie inżynierze.

– No, więc, Sylwester, w mojej walizce jest takie małe pudełeczko. Odbiorniczek tranzystorowy. Musimy wysłuchać komunikatów. Gazet chyba nie ma się tu co spodziewać.

Sylwester w mgnieniu oka był z powrotem. Ale uwagi jego nie skupiał przedmiot trzymany w rękach. Patrzył przez otwarte drzwi na placyk przed barakiem, nie mogąc oderwać spojrzenia od czegoś, co tam zobaczył. Poszli za jego wzrokiem. Na brzegu lasu siedział pies.

Ogromny, jak cielę, miał puszystą sierść i stojące uszy wilka. Tylko morda, zakończona nie tak spiczasto i czujnie, nadawała mu łagodniejszy wygląd. Siedział i przechyliwszy nieco łeb węszył i obserwował, co się dzieje w baraku.

– Poczuł jedzenie – szepnął Sylwester.

Michał odkroił od bochenka kromkę chleba.

– Trzeba mu rzucić – powiedział. – Chociaż... – przyjrzał się psu – nie wygląda na zagłodzonego.

Sylwester postawił na skrzyni radio i wziąwszy chleb ostrożnie zbliżył się do drzwi.

– Co to można widzieć z takiej odległości.

– I przy takim futrze jak jego – dodał Hubert.

Pies wciąż siedział, węsząc. Ślepia miał żółte i połyskujące w słońcu jak dwa oszlifowane bursztyny.

– Stary łotr! – powiedział Sylwester. – Sukinsyński łotr. Kupiłby nas wszystkich! – Ale wciąż trzymał w ręku chleb i szedł ostrożnie ku drzwiom. Nieraz spotykał podczas swoich wędrówek takich czworonożnych włóczęgów zdanych na swój instynkt i inteligencję bardziej wyostrzoną niż u wilka. Czasem były to psy naprawdę bezpańskie, czasem uprawiające swój proceder z amatorstwa, w tajemnicy przed panem.

Sylwester cmoknął cicho. Pies przestał węszyć, postawił jeszcze bardziej uszy i nieruchomo patrzył mu prosto w oczy. Sylwester wyszedł krok przed barak. Pies podniósł się tylko trochę na łapach, ale nie ruszył się z miejsca.

Uważaj, Piętka! – krzyknął Hubert.

Sylwester jednak posuwał się wciąż naprzód. Pies nie spuszczał z niego napiętego spojrzenia. Nie warczał jednak, górna warga nie zadrżała mu nawet nad zaciśniętymi kłami. Sylwester zatrzymał się na kilka kroków przed nim, wyciągnął rękę z chlebem, a gdy pies wciąż się nie ruszał, rzucił go łagodnym łukiem w jego kierunku. Płowy zwierz zerwał się teraz na równe nogi. Skoczył do chleba, ale nim go dosięgnął, zatrzymał się w miejscu. Instynkt istot, które bez trudu nie dochodzą do jakiegokolwiek posiadania, ostrzegł go przed zbyt łatwą zdobyczą. Podniósł łeb, przyjrzał się Sylwestrowi nieufnie i rzucił się w las, między niskie krzaki podszycia. Chłopak zawrócił do baraku.

– Nie ruszył! – powiedział z podziwem.

– Widocznie nie był głodny – zauważył Hubert manipulując przy radiu.

– Nie, nie dlatego – pokręcił głową Sylwester. – I człowiek, jak się raz natnie, nie dowierza już nikomu.

– Chleb zjedzą ptaki – powiedział Michał.

– Tu Polskie Radio Warszawa – huknęło nagle w niskim baraku. – Minęła godzina szósta.

– Która? – wrzasnął doktor ze swojej sypialni.

Hubert ściszył radio.

– Szósta, panie doktorze.

Caban ukazał się na progu.

– Piętka! – rzekł wznosząc oczy do nieba. – Czy będziecie co dnia zrywać nas tak o świcie?

Sylwester nie zniżając spojrzenia patrzył mu prosto w oczy.

– Tak, panie doktorze.

– Dlaczego, u Boga Ojca? Przecież sami też możecie dłużej pospać?

– Nie mogę, panie doktorze.

– Bo co? Powiedzcie wreszcie!

– Bo o piątej, panie doktorze, przychodzi mleczarz! Mleczarz! – podkreślił z naciskiem, patrząc z ukosa na młodych inżynierów.

Czterech mężczyzn na brzegu lasu

Подняться наверх