Читать книгу Czterech mężczyzn na brzegu lasu - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 7

III

Оглавление

Ksiądz Łoziński był mężczyzną po pięćdziesiątce. Wciąż jednak w tym określeniu słowo „mężczyzna” było na pierwszym planie i Sylwester, który uważając się za najmniej honorowego gościa na plebanii obserwował go milcząco, nie mógł się nadziwić jego silnej postaci, sprężystym ruchom i młodemu uśmiechowi.

Teraz ksiądz klaskał w dłonie i wołał w stronę kuchni:

– Teosiu! ...osiu!

Hubert i Michał wymienili szybkie spojrzenia.

W kuchni – oddzielonej od pokoju, w którym siedzieli, długim korytarzem – zawrzało. Posypały się pokrywki, garnki i talerze, drobne kroczki biegły z pośpiechem.

– ...osiu! – grzmiał ksiądz proboszcz.

Po opadnięciu nowej lawiny brzęków i szczęków na progu pokoju stanęła wystrojona w śnieżny fartuszek Teosia. Zapatrzyli się w nią jak urzeczeni. Wiek miała nieokreślony – pasowało do niej zarówno dwadzieścia, jak i pięćdziesiąt łat. Po prostu lata nie mogły tu ani zaszkodzić, ani nic poprawić. Miała małą główkę przechyloną na bok – nie była to jednak kokieteria, ale okrutny jakiś błąd anatomii, dzięki któremu prawe oko patrzyło na świat z góry, a lewe z dołu, co niewątpliwie musiało wpływać na skrzywienie jego obrazu. Stąd Teosia nie odznaczała się chyba promiennością charakteru i obydwa spojrzenia – to z góry i to z dołu – którymi obrzuciła gości, nie wyrażały entuzjazmu.

Ksiądz zdawał się jednak nie zwracać na to uwagi.

– Teosiu! – wołał. – Mamy miłych gości. Pokaż, co potrafisz.

– Co ma być? – spytała Teosia ponuro.

– Spiżarenka i piwniczka!

– Ale co?

– Wszystko, co masz. Poza tym – kurczaki tam jakieś po podwórzu latają...

Teosia podrzuciła ramionami.

– Na kurczaki trzeba za długo czekać.

– Mamy czas, poczekamy – ksiądz nie tracił cierpliwości.

– A w ogóle jeszcze za małe.

– Teosiu! – ksiądz proboszcz huknął w stół potężną dłonią. – Pokaż panom, że jednak masz jakieś zalety.

Teosia wycofała się z pokoju z godnością.

– Zaraz panowie usłyszą – powiedział gospodarz.

W kuchni istotnie posypała się nowa lawina pokrywek, garnków i innych akustycznych naczyń. Potem rozległo się ostentacyjne ostrzenie noża, wreszcie gdzieś w głębi trzasnęły drzwi i zaległa cisza świadcząca o tym, że Teosia ruszyła jednak na podwórze w morderczym zamiarze.

– I pomyśleć – rozłożył ręce ksiądz – ile człowiek musi znieść, żeby sobie nim parafianie gęby nie wycierali, że śpi z gospodynią.

Roześmieli się wszyscy nie wyłączając Sylwestra, który z szacunku dla gospodarza tylko półgębkiem dawał wyraz swojej wesołości.

Ksiądz podszedł do małej szafki w rogu pokoju i wyjął z niej pękatą butelczynę.

– Na szczęście jest tyle sposobów umilania sobie życia, że jakoś to wszystko razem można znieść. Nim Teosia nam coś przyniesie – zdrowie panów!

Napój był jasnozłoty, korzenny. Ksiądz, przełknąwszy szybko zawartość swego kieliszka, patrzył z zaciekawieniem na gości. Sylwestrowi oczy wyszły z orbit. Doktor i inżynierowie siedzieli z otwartymi ustami, nie mogąc złapać powietrza.

– A niech księdza! – rzekł wreszcie, krztusząc się, doktor.

– Mój własny przepis! – powiedział ksiądz z dumą. – Jeszcze z partyzantki. Przez cały czas siedzenia w lesie nie miałem ani razu nawet kataru. Wszystko dzięki temu: spirytus, miód – nie za dużo miodu – i korzenie!

– Długo był ksiądz w lesie? – spytał Hubert odzyskawszy wreszcie głos.

– Przeszło trzy lata. Poszedłem na jesieni w czterdziestym pierwszym. Nie było na co czekać. Wszystkich księży z naszej okolicy brali do Dachau. Już bym teraz był u świętego Piotra na posyłki. – Ksiądz znowu napełnił kieliszki, nie dostrzegając przerażenia gości. – Przynajmniej się trochę postrzelało! – Przymknął oczy i dorzucił: – Pan Bóg odpuścił.

Doktor odsunął swój kieliszek.

– Może nie tak ostro, ksiądz przyzwyczajony, a my – nowicjusze.

– Przepraszam, istotnie, praktyka w tej dziedzinie dużo znaczy. Chociaż ja także już teraz to nie to, co dawniej. Ostro się piło. Kto by to na trzeźwo wytrzymał.

Podszedł do ściany, na której na starym kilimie wisiał zardzewiały nieco bagnet, mauzer z obciętą lufą, vis i piękna belgijska dubeltówka.

– Pamiątki! – powiedział.

– Nie musiał ksiądz tego oddać? – zdziwił się Michał, także podchodząc do ściany.

Ksiądz uśmiechnął się.

– Musiałem, ale nie oddałem. Zamki wymontowałem i odesłałem w pudełku. Do samego Bieruta pisałem w tej sprawie. – Zdjął dubeltówkę i przez chwilę trzymał ją w rękach. – A to nawet nie moje. Pan Kaliniecki mi zostawił. Nasz dziedzic. Też był razem ze mną.

– Nie żyje? – spytał Hubert.

– Żyje, ale kiedy stąd wyjeżdżał, nie miał jak z tym się ciągnąć.

Teraz doktor Caban, nieproszony, sięgnął po kieliszek. Oto znowu był w samym środku spraw jakiejś wsi, oto znowu otwierała się przed nim historia kawałka ziemi skupiającego w sobie namiętności ludzkie nieostudzone przez czas. Wszędzie gdziekolwiek stawiali sejsmografy, trafiali na czyjeś prawa, na czyjąś miłość lub nienawiść. Czasem ludzie z ulgą odwracali się od przeszłości, a czasem...

– Napijmy się! – powiedział pierwszy, a potem dodał spoglądając na skwapliwie wyciągniętą po kieliszek dłoń Sylwestra: – Piętka nie! Piętka harcerz!

– Za późno sobie doktor o tym przypomniał – roześmiał się Michał, ale Sylwester posłusznie cofnął rękę i nawet próbował się uśmiechnąć.

Otworzyły się drzwi i wtargnęła Teosia z ogromną tacą. Wciąż nadąsana stawiała na stole półmiski z wędzoną polędwicą, szynką i suszoną kiełbasą, różnego rodzaju serami, marynatami, masłem i wspaniałym, pachnącym już z daleka chlebem.

– Co wy tutaj macie za chleb! – powiedział doktor. – Odjeść się nie można!

– Wszędzie, gdzie ziemia jest uboga – ksiądz pomagał Teosi ustawiać talerzyki i sztućce – i najlepiej rodzi żyto, chleb smakuje jak specjał. To oczywiście odnosi się do podniebień tubylców, jeśli jednak i goście tak uważają, trzeba to przypisać zaletom naszego powszedniego.

Odpowiedział mu pomruk Sylwestra.

– Rzecz polega na tym – odezwał się Michał, unosząc w górę kromkę chleba – że tam, gdzie nie rodzi się pszenica, ludzie zawsze starali się osiągnąć coś najlepszego ze swego ubogiego, żytniego ziarna. Stąd chleb jest tam smaczniejszy niż w bardziej urodzajnych okolicach. Tak jest wszędzie. Wszędzie – powtórzył ciszej. Wciąż jeszcze trzymał chleb uniesiony ku górze w dwóch palcach, a oni wszyscy patrzyli na niego. Nawet Teosia przystanęła w drzwiach i patrzyła na piękną kromkę kalinieckiego chleba.

– I czego panowie myślą szukać – przerwał milczenie ksiądz – w tej naszej biednej ziemi?

Doktor rozłożył tylko ręce, nie lubił uprzedzać faktów, był przesądny jak baba.

Ksiądz jednak zrozumiał to inaczej. Roześmiał się i nakładając doktorowi na talerz soczysty plaster szynki, powiedział:

– Tu ludzie są biedni. Jeśli potraficie im dać dobrobyt, będą zań dziękować Bogu, za moim pośrednictwem oczywiście. A zatem długo nic mi nie grozi, przeciwnie – duszpasterz ma zawsze powód do radości, gdy jego parafianom lepiej się powodzi. Jestem więc – schylił siwiejącą głowę w przesadnie niskim ukłonie – całym sercem sprzymierzeńcem panów.

Doktor przez chwilę szukał właściwej odpowiedzi, ale ksiądz zdawał się wcale na nią nie czekać. Rzucał plastry szynki na talerze Huberta, Michała i Sylwestra. Młodzi ludzie pospiesznie pochylili się nad nimi. Doktor poczuł się samotny z tą swoją nową troską, która zarysowywała się już przed nim, choć nie wiedział, naprawdę nie mógł jeszcze wiedzieć, czy i co uda mu się wydobyć z tej ziemi. Nie powinien mieć nawet o to do nich pretensji – dzieliło ich dziesięć lat wieku, a jednak dla nich historia była już tylko nauką albo w najlepszym razie mglistym wspomnieniem. Może Gaj powinien był rozumieć coś więcej – sam pochodził ze wsi, skądś spod Kalisza, ale Hubert? Syn wziętego ginekologa, abominacja do zawodu ojca pchnęła go w plener, jak najdalej od klinicznych zapachów gabinetu ojca i poczekalni pełnej zasmuconych pacjentek. Plener – tak właśnie trzeba to było traktować... Może jednak krzywdził ich? Może tylko udawali tak zajętych jedzeniem, aby nie spotkały się ich spojrzenia?

– Doktorze! – zawołał ksiądz. – Czekamy! – Patrzył na niego z niepokojem gościnnego gospodarza, który zaczyna się obawiać, że to, co zgromadził na stole, nie znajduje uznania w oczach gościa. – Szyneczka własnej roboty! I hodowli!

– Ależ pyszna! – zawołał doktor przełknąwszy pierwszy kęs.

Za to Sylwestra nie trzeba było zapraszać. Zmiatał wszystko, co było w zasięgu jego widelca z takim pośpiechem, jakby lada moment mógł wypaść koniec świata i pozostawienie na stole niedojedzonych darów bożych mogło spowodować utratę spokoju na całą wieczność. Ksiądz obserwował go z uśmiechem i pilnował, żeby nie miał pustego talerza.

– Jestem więc całym sercem sprzymierzeńcem panów – powrócił do tematu, który przerwały mu obowiązki gospodarza.

Doktor wciąż nie wiedział, czy żartuje, czy jednak ma nadzieję usłyszeć coś od niego. Uznał, że najwłaściwiej będzie, nie psując sobie wieczoru, nie zastanawiać się nad tym. Skłonił się gospodarzowi i nie unikając jego spojrzenia powiedział:

– Cieszy mnie, że doznajemy w Kalińcu równie serdecznego, jak wszędzie, przyjęcia.

Bobrowicz i Gaj zapomnieli o trzymanych w ustach kęsach i patrzyli na szefa ze zdumionym podziwem.

Na szczęście w kuchni rozległy się donośne uderzenia tasaka.

– Będzie nadzianeczko do kurczaczków – powiedział ksiądz z rozmarzeniem. – Teosiu! – wrzasnął. – Niech Teosia nie zapomni o zielonej pietruszce!

Z kuchni odpowiedział tylko złowrogi pomruk. Ksiądz wzniósł oczy do nieba.

– Jednym słowem, Wieczorek stanął na wysokości zadania – powiedział nagle, jakby przewodniczący GRN od początku był tematem ich rozmowy.

Doktor znowu pochylił głowę w ukłonie.

– Jak najbardziej! Zastaliśmy wszystko zapięte na ostatni guzik, pomieszczenie przyzwoite i wygodne.

Ksiądz zamrugał powiekami.

– Ten barak na brzegu lasu?

– Ten barak.

– A co z wyżywieniem?

– W porządku. Obiady jadamy w gospodzie.

– U Lukrecji? – zarechotał ksiądz z niedowierzaniem. – Bo my szanowną wdowę po naszym nieodżałowanym nauczycielu nazywamy Lukrecją.

– Że taka słodka? – spytał Hubert.

– Że truje! Męża nieboszczyka wykończyła, a teraz zabiera się do całej wsi. – Ksiądz spoważniał. – Może nie jest aż tak źle, ale w każdym razie w gospodzie jadają tylko odważni.

– Kaliniec nas wobec tego popamięta – roześmiał się Michał. – Co dnia przeprowadzamy szkolenie w kuchni.

– Lukrecja szaleje?

Hubert spuścił skromnie oczy.

– Ze szczęścia!

– No, tak – ksiądz znowu napełnił kieliszki. – Ona to lubi!

W kuchni rąbnęło coś potężnie o kamienną posadzkę.

– Teosiu! – krzyknął ksiądz – Teosia żyje?

Drugie huknięcie rozwiało tę niepewność. Ksiądz powrócił do przerwanej rozmowy.

– Więc dobrze, u Lukrecji obiady. A co z resztą?

– Na śniadanie pijemy mleko.

Ksiądz nadstawił ucha z niedowierzaniem.

– O! Kto wam sprzedaje mleko?

Doktor przełknął to gładko.

– Jakiś mleczarz, którego odkrył Sylwester.

Sylwester zakręcił się niespokojnie na krześle, bo ksiądz zwrócił teraz na niego swoje zdumione spojrzenie.

– Mleczarz? – nie przestawał się dziwić. – Cały Kaliniec odstawia mleko do mleczarni.

– Widocznie – zająknął się Sylwester – widocznie to mleczarz z sąsiedniej wsi...

Ksiądz kręcił głową z powątpiewaniem.

– Od mleczarza czy nie od mleczarza – powiedział Michał – z tej czy innej wsi, mleko na pewno pochodzi od krowy. I jest wspaniałe! Do południa nie czujemy po nim głodu, mimo że się niemało naskaczemy po polu.

– Tak – powiedział ksiądz z nadzieją w głosie. – Praca nielekka.

Ale nikt nie podjął tej kwestii. Sylwester rad, że wyczerpano temat mleka, miał jeszcze coś do powiedzenia o aprowizacji.

– Kolację również robimy we własnym zakresie – uśmiechnął się zadowolony z wyrażenia. – Wczoraj mieliśmy ryby.

– Sprzedał wam ktoś ryby? – zawołał ksiądz w wyższej jeszcze tonacji zdziwienia.

Sylwester wzruszył ramionami.

– A kto by kupował, jak rzeka pod nosem? Pan Michał łapie.

– O! – zawołał ksiądz. – To Teosia będzie musiała się uśmiechnąć do pana inżyniera, o ile oczywiście to pana nie odstraszy. Uwielbia ryby, a ze mnie żaden wędkarz. Rewanżujemy się kurczakami.

– Przyniosę i bez rewanżu. Ale – Michał uśmiechnął się nieznacznie – wierni rybek nie łapią?

Ksiądz machnął ręką.

– Minęły te czasy, kiedy chłop leciał z koszykiem na plebanię. W niczym się tak prędko nie cywilizują, jak w tym

– żeby nie dawać. Poza tym, Wieczorek podatku gruntowego dołożyłby każdemu, kogo by na tym złapał.

Roześmiali się hałaśliwie, tylko ksiądz pozostał poważny.

– To nie dowcip, na zebraniu tak powiedział. Że dosoli każdemu podatku, aż mu się odechce. No, ale chwalić Boga

– zmienił pośpiesznie temat – na głód i tak nie narzekam.

– Z kuchni dolatywał już nęcący zapach przyrumienianych kurcząt. Ksiądz pociągnął nosem. – I tak sprawy przyziemne mają za dużo uroku – westchnął. – Zwłaszcza tutaj! Co za okolica! – zwrócił się ku otwartemu szeroko oknu, w którym tłoczyły się na wpół rozkwitłe gałęzie bzu. Nad nimi widać było schodzący w dół po pochyłości kościelnego wzgórza biały sad. Poza nim w fioletowomlecznej barwie zapadającego zmierzchu ciągnęły się aż ku brzegowi rzeki łąki, soczyste i bogate o tej porze roku. – Co za okolica! – powtórzył. – Może to nawet grzech, ale jestem zakochany w Kalińcu.

– Rozgrzeszam księdza – powiedział doktor, nie broniąc się przed następnym kieliszkiem, który ksiądz już napełniał. – Jakkolwiek – dodał ostrożnie – uważam, że każde przywiązanie jest niewolą.

Ksiądz wypił i nie stawiając kieliszka spojrzał doktorowi w oczy.

– Tak – powiedział ciszej niż zamierzał. – Tak.

Zapadło milczenie, które przerwała Teosia, jak zjawa stająca w progu.

– Co do kurczaków? – zapytała z akcentem ostatecznej pogardy w głosie: dla gospodarza, dla gości, dla sprzętów w pokoju i bzów za oknem.

– Teosiu! – ksiądz wzniósł ręce do góry i zatrzepotał nimi nad głową. – Mnie się Teosia pyta?

– Bo nie wiem, co kto chce.

– A co może być?

– Sałata – wykrztusiła ozdoba plebanii.

– I co jeszcze?

Teosia przymrużyła górne oko i podumała przez chwilę.

– Borówki.

– No, to nad czym się Teosia zastanawia? Dawać jedno i drugie.

– Jedno i drugie? – Teosia powlokła zgorszonym spojrzeniem po twarzach mężczyzn.

– Tak powiedziałem.

– Dobrze! – mruknęła, co miało oznaczać, że już od tej chwili nie bierze absolutnie za nic odpowiedzialności. Zbliżyła się do stołu i patrzyła przez chwilę na przetrzebioną zawartość półmisków. Ale pytanie dotyczyło wyraźnie pękatej butelki.

– Zabrać już to?

– Nie! – powiedział groźnie ksiądz.

Teosia odsunęła się nieco od stołu i schowawszy ręce pod biały fartuszek zauważyła z godnością:

– Mnie nic do tego, proszę, niech stoi. Tylko chciałam powiedzieć, że ksiądz ma dzisiaj spowiedź. Spowiedź wielkanocną!

– Pamiętam! – wrzasnął ksiądz. – Pamiętam! Co mi Teosia wyjeżdża...

– Ja tylko mówię. Ludzie w kościele czekają.

Doktor uniósł się na krześle.

– Księże drogi, dlaczego ksiądz nie powiedział? Dobrze to rozumiemy, obowiązki...

Ksiądz przemocą posadził go z powrotem.

– Jakie tam obowiązki. Niech się trochę pomęczą z tymi grzechami, których sobie nazbierali. Cisza kościoła służy kontemplacji. Wlepiłbym im pokutę z moczeniem w smole włącznie, gdybym dla ich marnych grzechów miał się pozbawić tak miłego towarzystwa. Teosiu! – krzyknął, choć Teosia stała o krok. – Niech tam Teosia pchnie kogoś do kościoła, żeby poczekali.

Teosia nic nie odrzekłszy wyszła z pokoju.

Doktor znowu usiłował się podnieść, dając do zrozumienia kolegom, że powinni zrobić to samo.

– Nie, nie – powiedział. – Jeśli ludzie czekają...

Ksiądz znowu, tym razem może nawet zbyt silnie, posadził go na krześle.

– A czy ja nie wiem, z czym czekają? Nowina dla mnie? Znam na pamięć ich grzechy, z góry mogę przewidzieć, co kto ma na sumieniu. Powtarzają się – westchnął – powtarzają się ci moi parafianie! Konceptu za grosz!

Sylwester się roześmiał, ale Michał zgasił go spojrzeniem.

– Mogę nawet to przewidzieć – ciągnął dalej ksiądz – kto pojedzie się spowiadać do innej wsi i z jakiego powodu. Dwóch mam takich ptaszków. Oczywiście Wieczorek i – Ziemba.

Sylwestrowi uśmiech zastygł na wargach. Wpatrywał się w księdza z natężeniem.

– Obydwaj wolą nie pokazywać mi się na oczy. Wiedzą, że nie skończyliby pokuty do końca życia.

– Za co Wieczorek, to się łatwo domyślić – roześmiał się Michał – ale co z tym Ziembą?

Pogodna do tej chwili twarz księdza spochmurniała.

– Stare dzieje – mruknął. I odchyliwszy się do tyłu na krześle krzyknął w stronę kuchni: – Teosiu! Do kurczaków najlepiej pasuje mizeria!

Teosia tym razem nie pofatygowała się nawet dla wygłoszenia repliki.

– Będą ogórki, będzie mizeria – odkrzyknęła z kuchni.

– Dawniej – pokiwał głową ksiądz – mieliśmy wszystko w naszym Kalińcu. Była cieplarnia, w której ogórki dojrzewały już pod koniec lutego. I co – śladu nie zostało. Szkło rozebrali do okien – urwał i znowu sięgnął po butelkę.

Ale doktor stanowczo podziękował, a za nim młodzi.

– Czy ksiądz chce, żebyśmy nie byli zdolni ocenić w pełni kulinarnych talentów księdza uroczej gospodyni?

Ksiądz posłusznie odstawił butelkę.

– Jeśli tak, to nie nalegam. Teosia jest warta tego, żeby podziwiać ją na trzeźwo.

Istotnie kurczęta okazały się arcydziełem swego rodzaju, niejako urzeczywistnioną ideą kurczęcia z nadzieniem. Ksiądz wsunąwszy serwetę za kołnierzyk sutanny, sam z rumianym udkiem w palcach, przypatrywał się z rozrzewnieniem entuzjazmowi gości.

– Co? – mruczał. – Która potrafi tak zrobić kurczęta?

Wypili teraz z całego serca zdrowie Teosi, a po skończonej uczcie ksiądz zawołał ją dla odebrania pochwal.

Stanęła w drzwiach, niby to nie wiedząc, o co chodzi, niby to zupełnie niełasa na komplementy, ale gdy młodzi inżynierowie skoczyli, żeby pocałować ją w rękę, zarumieniła się aż po białka oczu z zadowolenia. W rękę jednak pocałować się nie pozwoliła i schowawszy za siebie obie dłonie, chichocząc wycofała się do kuchni.

– Teosiu! ...osiu! – krzyknął za nią ksiądz. – Proszę o ziarenko!

Teosia wróciła po chwili niosąc na srebrnej tacce ziarenko prawdziwej kawy. Ksiądz zgryzł je pracowicie w zdrowych zębach, wstał i uśmiechnąwszy się przepraszająco do gości wykonał ręką zwiewny ruch w kierunku drzwi.

– Na sekundę tam skoczę. A potem zagramy roberka. Teosiu, niech Teosia poprosi panów do gabinetu na telewizję.

– Piętka! – powiedział doktor. – Na was już też czas.

Sylwester ociężale podniósł się od stołu.

– Ależ dlaczego? – zaprotestował gospodarz.

– W brydża nie gra – odpowiedział za Sylwestra doktor.

– Bez kibicowania się nie nauczy.

– A poza tym – Caban zawahał się – lepiej, żeby był ktoś w baraku po zapadnięciu zmroku. I tak za długo nas tam nie ma.

Ksiądz rozłożył ręce.

– Jak uważacie, doktorze.

Sylwester wyszedł razem z księdzem i pożegnawszy się z nim ruszył drogą przez wieś. Czuł się ociężały i senny. I rozmarzony. Co za sukinsyńsko dobre żarcie jest na świecie! – rozmyślał. I są ludzie, którzy mają to co dnia! Tylko że wtedy im to chyba tak nie smakuje... Zrobiło mu się żal, że żaden z chłopaków się nie dowie, na jakim był przyjęciu. I z kim. Ba, i u kogo! Z tego powodu satysfakcja, której doznawał przed chwilą, zmalała do połowy. Pomyślał, że mógłby napisać do któregokolwiek z nich, ale po pierwsze – nie miał zbyt wielkiej ochoty na pisanie listów, a po drugie – skądże mógł mieć pewność, że oni tam jeszcze są... że jeszcze są pod tymi adresami... Wiosna... Może znowu pociągnęło ich w świat.

Czterech mężczyzn na brzegu lasu

Подняться наверх