Читать книгу Zabij mnie, tato - Stefan Darda - Страница 8
III.
ОглавлениеSam nalał mi piwo do czystego kufla i przyniósł do stolika.
— Skoro pizza da się zjeść, to może zajrzy pan do nas jeszcze kiedyś? — spytał. — Chyba że jest pan w Rykowie tylko przejazdem… — Zawiesił głos.
Uśmiechnąłem się do niego i pociągnąłem łyk. Nie bardzo miałem ochotę spowiadać się z moich planów, ale też musiałem się liczyć z tym, że w tym miasteczku zbyt długo nie uda mi się być anonimowym.
— Jeśli jest pan przejazdem, to zapraszam, kiedy znów się pan pojawi w okolicy — zakończył i zrobił krok do tyłu, dając w ten sposób sygnał, że nie zamierza mi już zawracać głowy.
— Nie, nie jestem przejazdem, panie Kamilu. Tak ma pan na imię, prawda?
Odpowiedział skinieniem głowy, a ja ciągnąłem:
— Od kilku dni jestem nowym mieszkańcem tego uroczego miasteczka i zamierzam się tu zatrzymać przynajmniej przez parę lat. Wcześniej nie było okazji wpaść do… — Spojrzałem przez okno na stojący w deszczu samochód. — …Isabella e Camillo, ponieważ miałem sporo na głowie w związku z kupnem mieszkania i przeprowadzką, ale teraz z pewnością będę zaglądał od czasu do czasu.
— To świetna wiadomość — rzekł, wciąż nie przestając się uśmiechać. — Niedawno zaczęliśmy i każdy nowy klient jest na wagę złota. — Znów zbliżył się do stolika i wyciągnął do mnie rękę. — Nazywam się Kamil Szykowiak, współwłaściciel lokalu, a jednocześnie barman, kierowca, sprzątacz, zaopatrzeniowiec i kelner w jednym.
— Zdzisław Mokryna — również się przedstawiłem i uścisnąłem jego dłoń. — Usatysfakcjonowany klient.
— Cieszę się i mam nadzieję, że takim pan już pozostanie.
— Ja również.
W tej chwili do pizzerii weszła para nastolatków i skierowała się do stolika usytuowanego obok wiekowych radioodbiorników. Szykowiak nie zwracał na nich uwagi, tylko przyglądał mi się jak jakiemuś rzadkiemu okazowi w muzeum.
— A wie pan…? — zagaił po chwili. — Wszyscy stąd wyjeżdżają, zostają prawie sami emeryci, renciści i zatrudnieni na państwowych albo samorządowych etatach. Tak się właśnie zastanawiam, czy do tej pory zdarzyło mi się poznać kogoś, kto się tutaj sprowadził i zamieszkał na stałe…
— Pan, zdaje się, nie należy do żadnej z wymienionych grup?
— Fakt, jest jeszcze handel i usługi, ale od kiedy otworzyli to centrum handlowe przy wylotówce, to wszystko zaczyna powoli padać na łeb. Czasem ma się wrażenie, że Ryków to miasto trup, a ci, którzy jeszcze się tu pałętają, są jak robaki, żywiące się resztkami padliny.
Roześmiałem się.
— Zaczynam się cieszyć, że nie spotkałem pana przed przeprowadzką, bo jeszcze bym zmienił zdanie.
Zreflektował się i palnął otwartą ręką w czoło.
— Faktycznie, nie ma co, potrafię umilić czas i tchnąć w nowego klienta nieco optymizmu na powitanie.
Zaraz potem przeprosił mnie i poszedł odebrać zamówienie od dwójki dzieciaków. Obserwowałem go bacznie, zastanawiając się, czy uprzejmość, którą mi okazywał, była efektem wyrachowania związanego z chęcią zdobycia nowego stałego bywalca, ale już po chwili wiedziałem, że nie. Rozmawiał z nastolatkami jak ze swoimi rówieśnikami, żartował i śmiał się razem z nimi w sposób zupełnie naturalny. Coś mi mówiło, że jeśli tego nie zmieni, to nawet na takim nieboszczyku, jakim miał być rzekomo Ryków, uda mu się ukręcić niezły interes. Dobra kuchnia, przyjemna obsługa i sympatyczne wnętrze potrafią zdziałać cuda. Dwa pierwsze elementy prezentowały się nienagannie, gorzej z trzecim, ale skoro biznes funkcjonował od niedawna, to istniała szansa, że lokal urządzał poprzedni właściciel, a Szykowiak nie zdążył jeszcze zmienić wystroju pizzerii.
* * *
Obserwując mojego nowego znajomego przy pracy, trochę zastanawiałem się nad swoją najbliższą przyszłością, a trochę nad tym, co zostawiłem za sobą. Nie obawiałem się nadchodzącego czasu, bardziej byłem go ciekaw. Trzy miesiące wcześniej stałem się emerytem, zajęć mi od wtedy nie brakowało, ale nie potrafiłem sobie wyobrazić, że już teraz zaniecham zupełnie jakiejkolwiek pracy. Było na to za wcześnie, a poza tym, gdyby okazało się, że nowe zatrudnienie nie będzie mnie satysfakcjonowało, to przecież drzwi do skromnego, ale w miarę wygodnego życia w każdej chwili mogły stanąć przede mną otworem.
Kilku kolegów z byłej roboty zdecydowało się na odejście mniej więcej w moim wieku i potem, zwykle po upływie kilku miesięcy, próbowali dostać jakąś fuchę, choćby i na pół etatu. Nie tylko ze względu na wymagania finansowe ich rodzin, ale, zdaje się, że przede wszystkim nie potrafili odnaleźć się wśród czterech ścian własnych mieszkań, które nagle zaczynały być niebezpiecznie duszne.
Czy wyobrażałem sobie wtedy, że resztę życia spędzę w Rykowie? Chyba nie, ale też, o ile dobrze pamiętam, w tych pierwszych dniach zapoznawania się z moim nowym miejscem na ziemi w ogóle nie starałem się planować czegoś w dalszej perspektywie. Było dobrze, jak było i życzyłem sobie, aby ten stan się nie zmieniał tak długo, jak tylko będzie to możliwe.
* * *
Rozprawiłem się z ostatnim, jak sądziłem, tego dnia piwem i podszedłem do kontuaru, żeby zapłacić. Szykowiak akurat zniknął gdzieś na zapleczu, więc o rachunek poprosiłem szczupłą, niebrzydką brunetkę średniego wzrostu, która przyjmowała moje pierwsze zamówienie.
— Mąż mówił, że właśnie przeprowadził się pan do Rykowa — zagadnęła, nabijając na kasę fiskalną i spoglądając na mnie z zainteresowaniem.
— Skoro pan Kamil jest pani mężem, to pani ma zapewne na imię Izabella?
— Prawie pan zgadł, tyle że mam w imieniu tylko jedno „el”. On uparł się na dwa, żeby było bardziej po włosku. — Komicznie zmarszczyła brwi i pokręciła głową z udawaną irytacją, a potem podała mi paragon. — Ta nazwa pasuje do Rykowa jak wół do karety, prawda?
— Wszystko słyszałem! — dobiegło z części kuchennej. — Panie Zdzichu, niech pan jej powie, że ta nazwa wcale nie jest taka zła!
— Pani Izabelo, ta nazwa wcale nie jest taka zła — powiedziałem, dbając, żeby w moim głosie zabrzmiało możliwie najmniej entuzjazmu.
Z kuchni dobiegł wesoły rechot, a zaraz potem w prowadzących do niej drzwiach pojawił się mój nowy znajomy. Podszedł do żony, objął ją lewym ramieniem, czule pocałował w czoło, po czym zwrócił się w moją stronę i rzekł:
— Najgorsze jest to, że była między mną i Izą taka umowa: jedno wybiera nazwę knajpy, a drugie decyduje o wystroju wnętrza. Poszedłem na to, bo byłem pewien, że małżonka nie zechce zmienić tu nawet najdrobniejszego szczegółu. No i niech pan sobie wyobrazi, panie Zdzichu, że ona zamierza przeprowadzić tu absolutną rewolucję, wszystko powyrzucać, nawet ściany z drewna odrzeć — lamentował, markując oburzenie i żywo gestykulując wolną ręką. — Może pan, jako, jak sądzę, obiektywny i zapewne znający się na rzeczy światowy człowiek, będzie potrafił ją przekonać?
Pomimo rozbawienia całą sytuacją, wynikającą również z moich wcześniejszych spostrzeżeń w kwestii urządzenia lokalu, popatrzyłem na niego z całkowitą powagą i po chwili dramatycznego milczenia odparłem:
— Przykro mi, panie Kamilu, ale nawet gdybym chciał wykazać się teraz męską solidarnością, to dla pańskiego dobra nie mogę tego zrobić. Pańska żona ma w sprawie remontu całkowitą rację.
Ona klasnęła z zadowoleniem, a on przewrócił dramatycznie oczyma i z niedowierzaniem pokręcił głową, nie próbując już teraz hamować uśmiechu.
— Ustaliliście to, zanim przyszedłem, prawda? — spytał. — Człowiek nawet na moment nie może opuścić stanowiska pracy, bo gdy wróci, to od razu odkryje, że spiskują za jego plecami.
Wyjąłem portfel i wyjąłem z niego pieniądze, a następnie położyłem je obok paragonu.
— Szczerze i z ręką na sercu mogę stwierdzić: kiedyś nam pan jeszcze za te spiski podziękuje.
Zadzwonił telefon. Kobieta wyswobodziła się z objęć męża i podniosła słuchawkę, a ja raz jeszcze stwierdziłem, że pizza była doskonała, po czym pożegnałem się z nimi skinieniem głowy i ruszyłem w stronę wieszaka, na którym czekała na mnie polarowa bluza. Ledwie zdążyłem ją założyć, a tuż obok ponownie wyrósł Szykowiak.
— Przepraszam, mam do pana jeszcze pytanie… — zaczął. — Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie pan mieszka?
Po momencie zaskoczenia spojrzałem na niego wzrokiem wyraźnie sugerującym, że są granice, których nie powinien przekraczać, nawet pomimo przyjaznej atmosfery, jaka towarzyszyła naszym wcześniejszym rozmowom. W lot pojął niezręczność swojego pytania, bo natychmiast z zakłopotaniem dodał:
— Pada coraz bardziej, a pan, jak widzę, nie ma nic od deszczu, więc pomyślałem, że chętnie podwiozę. Mam właśnie zamówienie, za kilkanaście minut będę je dostarczał do klienta, więc przy okazji mógłby się pan ze mną zabrać.
Tym razem mnie zrobiło się łyso. Spojrzałem za okno, za którym świat tonął w strugach ulewnego deszczu.
— Bardzo to miłe z pana strony — powiedziałem. — Z przyjemnością bym skorzystał, gdyby jechał pan gdzieś w stronę Osiedla Solidarności.
Jego twarz pojaśniała.
— Świetnie, to prawie po drodze. Może w takim razie jeszcze piwo, zanim pizza będzie gotowa? Tym razem na koszt firmy Isabella e Camillo.
Z ociąganiem wyraziłem zgodę na małe, sprzeciwiając się jednocześnie temu, by było gratis.
— Skoro ma pan ochotę tylko na małe, to tym chętniej firma je zasponsoruje — w ten sposób uciął ze śmiechem moje protesty i poszedł za bar, by napełnić szklankę.