Читать книгу Zabij mnie, tato - Stefan Darda - Страница 9
IV.
Оглавление— Wybrał pan chyba najbardziej atrakcyjne osiedle w naszej mieścinie — powiedział, gdy zatrzasnęliśmy za sobą drzwi jego firmowego auta. — Ładne, przestronne mieszkania, niedawno wybudowane bloki z dala od większej drogi… Cicho tam jest, prawda?
— Tak, wprawdzie dzieci trochę hałasują popołudniami na placu zabaw, ale da się wytrzymać.
— To kawałek od centrum, ale za to las pod nosem i powietrze jak balsam — ciągnął, jakby w ogóle nie usłyszał, że się odezwałem. — Nie miałby pan nic przeciw temu, bym najpierw dostarczył pizzę? Klienci lubią, gdy przyjeżdża gorąca.
— Absolutnie nic.
Wycieraczki z trudem nadążały z usuwaniem deszczu z przedniej szyby. Musiałbym być niespełna rozumu, gdyby w tej sytuacji robiło mi różnicę kilka minut zwłoki. Byłem naprawdę wdzięczny Szykowiakowi, że pomyślał o podwiezieniu mnie do domu.
— Do dzieci można się przyzwyczaić, nie tylko do tych hałasujących na podwórku — jak gdyby nigdy nic nawiązał do tego, co powiedziałem wcześniej. — Kiedyś sądziłem, że to niemożliwe, wnerwiała mnie gówniarzeria, jak nie wiem co… Wszystko się zmieniło, gdy urodziła mi się pierwsza córa. Jakoś wtedy człowiek inaczej zaczął patrzeć na maluchy. Pan pewnie nie ma dzieci, panie Zdzichu?
Potwierdziłem jego przypuszczenie dopiero po chwili milczenia. Dziwnie się czułem, gdy dopiero co poznany facet zadawał mi osobiste pytania, ale z drugiej strony nie potrafiłem mieć mu tego za złe. Po części ze względu na jego bezpośredni sposób bycia, a po części dlatego, że w pewien sposób było to ujmujące. Być może przez dziesięciolecia spędzone w dużym mieście odzwyczaiłem się od naturalnych, nieskrępowanych rozmów, które mogą prowadzić ze sobą nawet prawie obcy sobie ludzie.
Pizzeria Isabella e Camillo położona jest jakieś pięćdziesiąt metrów od rykowskiego ryneczku, przy ulicy Parkowej, prowadzącej do niego od południowego wschodu. Jechaliśmy nią do samego końca, po czym skręciliśmy pod skosem w lewo, w stronę Osiedla Solidarności, by zaraz potem odbić ku północy, zagłębiając się w długą na jakieś dwa kilometry ulicę Łokietka. Widoczne w oddali bloki, w tym mój, zostawiając po prawej.
— To zabawne, jak człowiekowi zmieniają się priorytety i punkt widzenia — odezwał się ponownie Szykowiak. — Wspomniałem panu wcześniej, że wyjechałem po ogólniaku do Włoch. To było w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku. Miałem tam zostać najwyżej przez dwa, może trzy miesiące, ale wróciłem dopiero po czterech latach. Dokładnie rzecz ujmując, wróciliśmy, bo w dziewięćdziesiątym siódmym dołączyła do mnie Iza. Jesteśmy ze sobą, od kiedy ona zaczęła naukę w liceum. Ja byłem klasę wyżej, wpadła mi w oko i już w październiku ze sobą chodziliśmy. No i chodzimy aż do teraz, da pan wiarę? — Spojrzał w moją stronę i się roześmiał.
— Dam — odparłem, starając się, by moja odpowiedź zabrzmiała jak najbardziej pogodnie.
Uwierzenie w taki związek przyszło mi bez najmniejszego problemu. Sam w takim kiedyś byłem przez wiele lat.
— Przyjechała do mnie, do Neapolu, zaraz po maturze. Ja od roku już wydeptywałem ścieżki w jednej z tamtejszych knajp, zaczynając od zmywaka, poprzez kelnerowanie, na pomocy kucharskiej kończąc. Jak na rok niezła kariera, no nie? Chyba właściciel mnie polubił. Zresztą starałem się za dwóch, więc nawet jakby nie darzył mnie sympatią, to nie za bardzo miałby się do czego przyczepić. Przez kilka miesięcy Iza nie mogła znaleźć żadnej pracy, ale wreszcie szczęśliwie zwolnił się etat kelnerki, więc szef dał jej szansę. Kokosów nie zarabialiśmy, ale to i tak było o niebo więcej niż w Polsce, tym bardziej że z czasem właściciel miał do nas coraz więcej zaufania. Pod koniec to nawet pełniłem funkcję w podobie kierownika lokalu. Nie na papierze, ale w portfelu dało się to wyraźnie odczuć.
Szykowiak zatrzymał samochód na prawym poboczu, obok eleganckiego, prawdopodobnie niedawno postawionego bliźniaka.
— Poczeka pan chwilę? Zaraz jestem z powrotem.
— No jasne, że poczekam. Zdaje się, że teraz mam do siebie dalej niż z pańskiej pizzerii — powiedziałem z udawanym wyrzutem.
— Gdybym był złośliwy, to odparłbym, że do tej pory nie byłby pan nawet w połowie drogi, ale z pewnością już przemoknięty do suchej nitki. — Mrugnął do mnie. — Ale nie jestem, więc zmykam i za minutę jedziemy dalej.
— Mogłem wziąć taksówkę albo pojechać miejskim autobusem.
— Też prawda — odparł, cicho zarechotał, zabrał pizzę z tylnego siedzenia i już go nie było.
Taksówek w Rykowie jest dokładnie tyle samo, co miejskich autobusów, więc tak naprawdę w przypadku konieczności powrotu w deszczu człowiek może liczyć jedynie na własne nogi i porządną parasolkę lub nieprzemakalne ubranie. O ile, rzecz jasna, nie zainspirował go wcześniej tańczący w deszczu Gene Kelly.
Rozejrzałem się po wnętrzu samochodu. Już w trakcie jazdy, gdy jednym uchem słuchałem Szykowiaka, zwróciłem uwagę na to, że zawieszenie niebezpiecznie skrzeczy i stuka, a kierownica drży przy prędkości większej niż czterdzieści kilometrów na godzinę. Ten konkretny egzemplarz citroena berlingo miał, jak na moje oko, jakieś dziesięć lat. Widać było, że nie jest to zbyt zadbane auto. Na podłodze za przednimi siedzeniami walały się jakieś papierki po cukierkach i gumach do żucia, a tapicerka była mocno sfatygowana i niezbyt czysta. Trzy siedzenia w tylnym rzędzie mogły zostać wyjęte w razie potrzeby powiększenia pakowności, a jednocześnie można było na nich dość komfortowo przewozić pasażerów, którym przesuwne drzwi ułatwiały wsiadanie i wysiadanie. Gdybym miał pięcioosobową rodzinę i firmę, a jednocześnie nie stać byłoby mnie na dwa samochody, to pewnie rozważyłbym zakup czegoś podobnego.
Drzwi po stronie kierowcy otworzyły się.
— Widzę, że ogląda pan moją bestię? — zapytał Szykowiak, moszcząc się za kierownicą. — Szału nie ma, duży przebieg i dziewięć lat dość ostrej eksploatacji, no ale wszystko, co mieliśmy, niedawno władowaliśmy w zakup lokalu i mieszkania, więc i poszaleć nie bardzo było można.
— Ważne, że w miarę wygodne i jeździ.
— Mam nadzieję, że do pana jakoś się doturlamy — rzekł, przekręcając kluczyk w stacyjce i włączając lewy kierunkowskaz.
— Co do tego nie mam wątpliwości, ale mam za to wyrzuty sumienia, że pana fatygowałem. Osiedle Solidarności nie było raczej po drodze.
Zawrócił, a później machnął lekceważąco ręką.
— Żaden problem. Poza tym skąd miał pan to wiedzieć?
— Fakt. No i co? Nie lepiej było zostać?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Ale gdzie?
— Mówił pan wcześniej o Włoszech, że wszystko się układało, lepsze zarobki, praca chyba w miarę pewna dla was obojga…
— Ach, tak, rzeczywiście. — Przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią. — Wie pan, niby to racja, ale to jednak obca ziemia. Zawsze bylibyśmy tam tymi z zewnątrz, napływowymi, imigrantami, czy jak to jeszcze inaczej można nazwać. Nigdy nie bylibyśmy u siebie, tęskniliśmy. Pieniądze to przecież nie wszystko. Nie wyobrażaliśmy sobie życia poza Polską. Wróciliśmy ze stuprocentowym przekonaniem, że tylko tutaj będziemy naprawdę szczęśliwi. No i jak na razie, odpukać w niemalowane, tak faktycznie jest.
Skręciliśmy w lewo, ku mojemu osiedlu.
— We Włoszech żyliśmy bardzo skromnie — ciągnął. — Odkładaliśmy każdego lira, którego tylko mogliśmy zaoszczędzić… Wtedy jeszcze we Włoszech zarabiało się w lirach — uściślił, na wszelki wypadek. — Wszystko po to, żeby po powrocie tu jako tako się urządzić, założyć biznes, najchętniej właśnie pizzerię. To, na czym oboje najlepiej się znaliśmy, było prowadzenie lokalu gastronomicznego.
Zatrzymał citroena na parkingu przed moim blokiem, pozostawiając uruchomiony silnik.
— Ależ pana chyba zanudziłem tą moją gadaniną, prawda? — zapytał.
— A wie pan, panie Kamilu, że nawet nie. Bardzo interesująco pan opowiada. Jednego nie rozumiem… Mówił pan, że wróciliście po czterech latach od pana wyjazdu, czyli w roku dwutysięcznym, a we wcześniejszej rozmowie na temat wystroju wspomniał pan, że Isabella e Camillo działa od niedawna.
— Tak, rzeczywiście, otworzyliśmy z początkiem września. — Spojrzał na mnie, a na jego twarzy ponownie zagościł uśmiech. — A więc i my, i pan równocześnie zaczynamy w pewien sposób nowe życie.
— Na to wygląda, panie Kamilu.
— Więc mam nadzieję, że i panu się wszystko dobrze poukłada, czego serdecznie życzę. — Wyciągnął dłoń i przybiliśmy piątkę.
— Dziękuję — odrzekłem.
— Faktycznie, wróciliśmy już dość dawno, zaraz po wakacjach jedenaście lat temu, dwa lata przed wyprodukowaniem tego naszego grata — zauważył, nie kryjąc w głosie zaskoczenia własnym odkryciem, i uderzył w kierownicę otwartymi dłońmi. — No ale to wszystko nie było takie proste. Harowaliśmy we Włoszech, cały czas obiecując sobie, że po powrocie jakąś niewielką część zarobionej kwoty przeznaczymy na podróż po Europie. Na pewno pana nie nudzę?
— Bynajmniej — powiedziałem, całkowicie zgodnie z prawdą. Przyjemnie było słuchać kogoś, komu się ułożyło w życiu.
Kiwnął głową i wyłączył silnik.
— No i tak też się stało. Wyjechaliśmy dwa razy — najpierw jesienią w dwutysięcznym, a później wczesną wiosną dwa tysiące pierwszego. Miesiąc w Hiszpanii, potem miesiąc we Francji. Zamierzaliśmy zobaczyć trochę świata przed założeniem rodziny i próbą ułożenia życia na nowo. Te dwa wyjazdy były fantastyczne. Był pan może kiedyś w Hiszpanii?
Pokręciłem przecząco głową, a potem, zapewne uprzedzając jego pytanie, powiedziałem:
— We Francji też nie.
Spojrzał na mnie z ukosa, chyba z lekkim niedowierzaniem, ale nie pokusił się o jakikolwiek komentarz. Zamiast tego kontynuował swoją opowieść:
— W czerwcu dwa tysiące pierwszego roku wzięliśmy ślub. Już wtedy rozglądaliśmy się za lokalem, w którym moglibyśmy umiejscowić naszą pizzerię, ale znalezienie czegoś odpowiedniego na naszą kieszeń nie było proste. Nawet w niewielkim i dość tanim mieście. Wiadomo, że jeśli chodzi o knajpę, najważniejsza jest lokalizacja. Udało mi się znaleźć pracę w lokalnej hurtowni spożywczej, żeby były pieniądze na bieżące wydatki. No a potem, dziewiątego marca dwa tysiące drugiego roku, urodziła nam się pierwsza córka, więc trzeba było pozmieniać plany. Iza nie wyobrażała sobie wychowywania dziecka bez poświęcania mu możliwie największej ilości czasu, więc ja pracowałem, a ona zajmowała się Wiktorią. Oboje uznaliśmy, że takie rozwiązanie będzie dla nas wszystkich najlepsze…
W tym momencie zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz.
— Przepraszam, to żona — powiedział i odebrał, by chwilę później poinformować mnie, że w pizzerii zostało złożone kolejne zamówienie z dostawą do domu.
— Dziękuję za podwiezienie — rzekłem, otwierając drzwi.
— Nie ma sprawy, panie Zdzichu. Chyba dobrze się stało, że muszę jechać. Czasem tak mam, że jak zacznę gadać, to się zapominam i plotę jak nakręcony.
— Sam pana ciągnąłem za język, więc ewentualne pretensje mogę mieć tylko do siebie. A tak serio, to bardzo mi było miło pana poznać. Do zobaczenia.
Ponieważ deszcz wciąż mocno padał, nie czekałem, aż Szykowiak odjedzie, tylko lekkim truchtem pobiegłem do swojej klatki.
Wspinając się po schodach, z niedowierzaniem pokręciłem głową. Nie lubię swojego imienia, a już wręcz alergicznie reaguję, gdy ktoś zwraca się do mnie per Zdzichu. Mój nowy znajomy z upodobaniem i kilkakrotnie nazwał mnie „panem Zdzichem”, a ja wcześniej zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. Wtedy pomyślałem sobie, że następnym razem nie omieszkam poprosić go delikatnie, by mówił do mnie jakoś inaczej, na przykład „panie Zdzisławie” albo „panie Zdziszku”.
Do dziś nie udało mi się go do tego przekonać, zresztą tak po prawdzie, to nigdy tego nawet nie próbowałem. Choć nazajutrz przeszliśmy na ty, ja i tak na zawsze już zostałem dla niego „panem Zdzichem”.