Читать книгу Mroczna wieża. Tom 7: Mroczna wieża - Stephen King B. - Страница 12

Rozdział 3
EDDIE DZWONI

Оглавление

1

Eddie ocknął się w starym samochodzie Johna Culluma, tak jak czasem jako nastolatek budził się z koszmarnego snu: oszołomiony i zdyszany ze strachu, kompletnie zdezorientowany, nie wiedząc, kim jest, a tym bardziej gdzie.

Miał sekundę, by uświadomić sobie, że – chociaż zdawało się to niewiarygodne – razem z Rolandem unoszą się spleceni niczym nienarodzone bliźniaki w łonie matki. Tuż przed jego nosem przepłynął ołówek oraz spinacz. A także plastikowe pudełko, w którym rozpoznał opakowanie taśmy klejącej. Nie trać czasu, John, pomyślał. To żaden ślad, po prostu najzwyklejszy ślepy zaułek.

Coś ocierało się o jego kark. Czyżby podsufitka zdezelowanego forda Johna Culluma? Na Boga, a wydawało się, że…

Nagle grawitacja wróciła i spadli wraz z mnóstwem drobiazgów, które posypały się wokół jak grad. Unoszący się w kabinie forda dywanik wylądował na kierownicy. Eddie rąbnął brzuchem w oparcie przedniego fotela i ze świstem wypuścił powietrze z płuc. Roland wylądował obok niego, na obolałym biodrze. Jęknął chrapliwie, po czym zaczął gramolić się na przednie siedzenie.

Eddie otworzył usta. Zanim zdążył coś powiedzieć, w myślach usłyszał głos Callahana: Hile, Rolandzie! Hile, rewolwerowcze!

Jak potężny psychiczny wysiłek musiał podjąć Père, żeby przemówić z tamtego świata? Słychać było słabe, lecz wyraźne, zwierzęce, triumfalne wrzaski. Nieartykułowane wycia.

Szeroko otwarte i zdumione oczy Eddiego napotkały bladoniebieskie oczy Rolanda. Ujął lewą dłoń rewolwerowca, myśląc: On odchodzi. Wielki Boże, myślę, że Père odchodzi.

Obyś znalazł swoją Wieżę, Rolandzie, zdobył ją

– …i wspiął się na jej szczyt! – dopowiedział Eddie.

Znowu byli w samochodzie Johna Culluma, zaparkowanym – nieco krzywo, ale poza tym prawidłowo – na poboczu drogi do Kansas. Letni dzień chylił się ku wieczorowi, lecz Eddie widział pomarańczowy piekielny blask restauracji, która wcale nie była restauracją, ale jaskinią kanibali. Na samą myśl o tym, że są takie stwory, że ludzie codziennie przechodzą obok ich kryjówki, nie wiedząc, co znajduje się w środku, nie widząc, jak tamci świdrują i wybierają ofiary pożądliwymi spojrzeniami…

Wtem, zanim zdołał dokończyć tę myśl, głośno krzyknął; widmowe kły wbiły się w jego kark, policzki i brzuch, poczuł na wargach parzące pocałunki i przeszywający ból rozrywanych genitaliów. Z wrzaskiem zaczął oganiać się wolną ręką, dopóki Roland nie złapał go za nią i nie przytrzymał.

– Przestań, Eddie. Przestań. Już ich nie ma.

Znieruchomiał. Kontakt przerwał się i ból zelżał. Oczywiście Roland miał rację. W przeciwieństwie do Père udało im się uciec. Eddie zauważył, że oczy Rolanda są szkliste od łez.

– Jego też nie ma. Callahana.

– A wampiry? No wiesz, kanibale? Czy… Czy one…?

Eddie nie zdołał dokończyć zdania. Myśl, że Père Callahan został jednym z nich, była zbyt okropna, aby wypowiedzieć ją na głos.

– Nie, Eddie. Wcale nie. On…

Roland wyjął rewolwer. Stal błysnęła w gasnącym świetle popołudnia. Na moment wepchnął sobie lufę pod brodę, patrząc przy tym na Eddiego.

– Uciekł im – powiedział Eddie.

– Tak, czym z pewnością bardzo je rozwścieczył.

Eddie kiwnął głową. Nagle poczuł się kompletnie wykończony. Rany znowu zaczęły go boleć. Nie boleć – rwać.

– To dobrze – powiedział. – A teraz wepchnij broń na miejsce, zanim odstrzelisz sobie łeb. – A kiedy Roland zrobił to, Eddie dodał: – Co się z nami działo przed chwilą? Wpadliśmy w trans, czy to było następne trzęsienie Promienia?

– Sądzę, że jedno i drugie – odparł Roland. – Jest takie zjawisko zwane aven kal, przypomina falę przepływającą wzdłuż ścieżki Promienia. To ona nas uniosła.

– I pozwoliła zobaczyć to, co chcieliśmy widzieć.

Roland zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym stanowczo pokręcił głową.

– Zobaczyliśmy to, co Promień chciał nam pokazać. Tam, dokąd chciał nas zabrać.

– Rolandzie, czy uczyłeś się o tym, kiedy byłeś chłopcem? Czy twój stary kumpel Vannay dawał lekcje… Sam nie wiem… anatomii Promieni i Łuków Tęczy?

Roland uśmiechał się.

– Tak, chyba uczono nas tego zarówno na lekcjach historii, jak i summa logicales.

– Logi… co?

Roland nie odpowiedział. Spoglądał przez szybę samochodu Culluma, wciąż próbując złapać oddech – dosłownie i w przenośni. To naprawdę nie było takie trudne, nie tu; pobyt w tej części Bridgton był niczym pobyt w sąsiedztwie tamtej opuszczonej parceli na Manhattanie. Ponieważ w pobliżu był generator. Nie sai King, jak początkowo sądził Roland, ale potencjał sai Kinga… to, co sai King mógł stworzyć, mając dosyć świata i czasu. Czyż King również nie został porwany przez aven kal, a może nawet stworzył tę falę, która go uniosła?

Człowiek nie może się podnieść, ciągnąc za swoje sznurowadła, choćby nie wiem jak się starał, mówił Cort, kiedy Roland, Cuthbert, Alain i Jamie ledwie odrośli od ziemi. Cort przemawiał wesołym i pewnym siebie głosem, który stopniowo stawał się coraz bardziej szorstki, w miarę jak ostatnia grupa jego uczniów szykowała się do próby męskości. Może jednak Cort mylił się co do tych sznurowadeł. Może w pewnych okolicznościach człowiek mógłby się podnieść. Albo zrodzić wszechświat ze swojego pępka, jak podobno zrobił to Gan. Czy jako pisarz King nie był stwórcą? I czyż tworzenie nie jest w istocie robieniem czegoś z niczego – dostrzeganiem świata w ziarnku piasku lub podciąganiem się na własnych sznurówkach?

I co on, Roland, tu robi, siedząc i snując takie filozoficzne rozważania, podczas gdy dwaj członkowie jego tet zniknęli?

– Wpraw ten pojazd w ruch – powiedział, usiłując zignorować wyraźnie słyszalny, słodki pomruk głosu Promienia, a może Gana Stwórcy. – Musimy dostać się na Turtleback Lane w mieście Lovell i sprawdzić, czy uda nam się znaleźć drogę do miejsca, gdzie jest Susannah.

I nie tylko Susannah. Jeśli Jake zdołał umknąć potworom z Dixie Pig, on również się tam skieruje. Co do tego Roland nie miał cienia wątpliwości.

Eddie wyciągnął rękę do dźwigni zmiany biegów – pomimo tych okropnych wstrząsów silnik starego forda w dalszym ciągu pracował – ale zaraz ją cofnął. Odwrócił się i obrzucił Rolanda ponurym spojrzeniem.

– Co cię gryzie, Eddie? Cokolwiek to jest, powiedz natychmiast. Dziecko przychodzi na świat… może już przyszło. Niebawem ona już nie będzie im potrzebna!

– Wiem – rzekł Eddie. – A jednak nie możemy jechać do Lovell. – Skrzywił się, jakby te słowa sprawiały mu dotkliwy ból. Roland domyślał się, że zapewne właśnie tak było. – Jeszcze nie.

2

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, słuchając słodkiego i cichego szumu Promienia, pomruku, który chwilami zmieniał się w wesołe głosy. Siedzieli, spoglądając na gęstniejące cienie między drzewami, gdzie kryły się miliony twarzy i miliony opowieści… o nieodkrytych drzwiach, o utraconym.

Eddie prawie się spodziewał, że Roland na niego krzyknie – nie byłby to pierwszy raz – a może nawet zdzieli po głowie, jak robił to dawny nauczyciel rewolwerowca, Cort, gdy jego uczniowie byli leniwi lub uparci. Eddie niemal miał taką nadzieję. Na Shardika, porządny cios w szczękę mógłby rozjaśnić mu w głowie.

Tylko że tu nie chodzi o zamęt w głowie, i dobrze o tym wiesz. Myślisz trzeźwiej od niego. Gdyby tak nie było, odszedłbyś z tego świata i ruszył na poszukiwanie zaginionej żony.

Roland wreszcie przemówił:

– Zatem co robimy? To?

Pochylił się i podniósł złożoną kartkę papieru, zapisaną drobnym pismem Aarona Deepneau. Roland spoglądał na nią przez chwilę, po czym krzywiąc się, z niesmakiem rzucił na kolana Eddiego.

– Wiesz, jak bardzo ją kocham – powiedział Eddie cichym, zduszonym głosem. – Dobrze wiesz.

Roland skinął głową, ale nie patrzył na niego. Zdawał się spoglądać na swoje popękane i zakurzone buty oraz brudną podłogę przy podnóżku po stronie pasażera. Te spuszczone oczy i wzrok prawie złamały Eddiemu serce. Roland z Gilead, który stał się niemal idolem Eddiego, odwracał od niego spojrzenie. Mimo to Eddie nalegał. Jeśli w ogóle był czas na błędy, już się skończył. Koniec gry.

– Ruszyłbym do niej bez namysłu, gdybym sądził, że mogę. Rolandzie, zrobiłbym to natychmiast! Musimy jednak zakończyć nasze sprawy na tym świecie. Ponieważ ten świat jest jednokierunkowy. Kiedy opuścimy go dziś, dziewiątego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku, nigdy tu nie wrócimy. Musimy…

– Eddie, już to przerabialiśmy.

Roland wciąż na niego nie patrzył.

– Owszem, ale czy ty to rozumiesz? Została nam jedna kula i jeden talerz. Właśnie dlatego przybyliśmy do Bridgton! Bóg wie, że chciałem udać się na Turtleback Lane od razu, jak tylko John Cullum powiedział nam o tym miejscu, ale uznałem, że musimy zobaczyć się z tym pisarzem i porozmawiać z nim. I miałem rację, prawda? – Eddie mówił niemal błagalnie. – Prawda?

Roland w końcu spojrzał na niego. Eddie się ucieszył. Sytuacja była wystarczająco trudna, wystarczająco okropna, nawet bez tego umykającego, spuszczonego wzroku rewolwerowca.

– Jeśli zostaniemy tu trochę dłużej, może nie będzie to miało żadnego znaczenia. Jeżeli skupimy się na tych dwóch kobietach leżących obok siebie na łóżkach, Rolandzie… jeśli skupimy się na Suze oraz Mii… to być może uda nam się przeskoczyć do ich świata właśnie w tym momencie. Nie sądzisz?

Po długiej chwili namysłu, którą Eddie przeczekał, wstrzymując oddech, rewolwerowiec skinął głową. Nie udałoby im się przeniknąć tam, gdzie była Susannah, gdyby na Turtleback Lane znaleźli to, co rewolwerowiec w myślach zaczął nazywać „starymi drzwiami”, ponieważ one zawsze prowadziły w to samo miejsce. Gdyby jednak gdzieś w pobliżu Turtleback Lane w Lovell znaleźli jakieś magiczne drzwi, pozostałe po osłabnięciu Prim, to owszem, może zdołaliby przeskoczyć tam, dokąd chcieli. Jednakże takie drzwi też bywają niebezpieczne. Przekonali się o tym sami w Jaskini Głosów, gdzie drzwi zamiast Rolanda i Eddiego posłały do Nowego Jorku Jake’a i Callahana, w ten sposób krzyżując wszystkie ich plany w Krainie Dziewiętnastki.

– Co jeszcze musimy zrobić? – zapytał Roland.

W jego głosie nie było gniewu, ale Eddie usłyszał w nim nutę znużenia i niepewności.

– Cokolwiek to jest, na pewno będzie trudne. To mogę ci zagwarantować.

Eddie wziął pokwitowanie i spojrzał na nie równie ponuro, jak każdy Hamlet w historii dramatu spoglądał na czaszkę biednego Yoricka. Potem znów popatrzył na Rolanda.

– Ten dokument daje nam tytuł własności do opuszczonej parceli z różą. Musimy okazać go Mosesowi Carverowi z Holmes Dental Industries. A gdzie on jest? Nie wiemy.

– Skoro o nim mowa, Eddie, to nawet nie wiemy, czy on jeszcze żyje.

Eddie parsknął śmiechem.

– Prawdę mówisz, piękne dzięki! Czemu więc nie miałbym zawrócić? Zawiozę nas z powrotem do domu Stephena Kinga. Możemy wyciągnąć od niego dwadzieścia lub trzydzieści dolców… ponieważ, bracie, nie wiem, czy zauważyłeś, ale obaj nie mamy złamanego centa… i co więcej, możemy go namówić, żeby stworzył dla nas jakiegoś naprawdę twardego prywatnego detektywa, kogoś wyglądającego jak Bogart i dokopującego przeciwnikom jak Clint Eastwood. Niech taki wytropi dla nas Carvera!

Potrząsnął głową, jakby chciał oprzytomnieć. Pomruk głosów słodko rozbrzmiewał w uszach, idealne antidotum na ponure bicie dzwonów.

– Chcę powiedzieć, że moja żona ma gdzieś tam okropne kłopoty, z tego, co wiem, może jest pożerana żywcem przez wampiry lub krwiożercze chrząszcze, a ja siedzę na poboczu wiejskiej drogi, z facetem, któremu najlepiej wychodzi zabijanie ludzi, i usiłuję wymyślić sposób na założenie jakiejś cholernej korporacji!

– Zwolnij – rzekł Roland. Teraz, kiedy postanowił zostać jeszcze przez jakiś czas w tym świecie, najwidoczniej się uspokoił. – Powiedz mi, co twoim zdaniem powinniśmy zrobić, zanim na dobre strząśniemy z naszych butów kurz tego gdzieś i kiedyś.

Eddie powiedział mu.

3

Roland słyszał już wcześniej o wielu trudnościach dotyczących transakcji, ale nie całkiem rozumiał, w jak kłopotliwej sytuacji znaleźli się obecnie. Owszem, byli właścicielami opuszczonej parceli przy Drugiej Alei, lecz ich prawny tytuł do niej opierał się na holograficznym dokumencie, który byłby do podważenia w sądzie, szczególnie gdyby siły kryjące się pod szyldem Sombra Corporation wystawiły przeciwko nim legion prawników.

Eddie chciał dostarczyć pisemne potwierdzenie transakcji Mosesowi Carverowi, razem z wiadomością, że jego chrześnica, Odetta Holmes – w lecie tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku zaginiona od trzynastu lat – żyje i ma się dobrze, a przede wszystkim chce, żeby Carver przejął opiekę nie tylko nad parcelą, ale nad pewną różą, która tam rośnie.

Mosesa Carvera – jeśli jeszcze żył – należało przekonać do włączenia tak zwanej Tet Corporation do Holmes Industries (lub vice versa). To nie koniec! Powinien poświęcić resztę swego życia (a Eddie miał wrażenie, że Carver może już być w wieku Aarona Deepneau) na stworzenie gigantycznej korporacji, której jedynym prawdziwym celem byłoby utrudnianie wszelkich posunięć dwom innym olbrzymim korporacjom – Sombra i North Central Positronics, a nawet zduszenie ich w zarodku, jeśli to możliwe, niedopuszczenie do przeobrażenia się w monstrum, które pozostawi za sobą ślady zniszczeń w całym Świecie Pośrednim i zada śmiertelny cios Mrocznej Wieży.

– Może powinniśmy zostawić to pokwitowanie sai Deepneau – głośno myślał Roland, kiedy wysłuchał Eddiego do końca. – On przynajmniej mógłby odszukać Carvera, zobaczyć się z nim i opowiedzieć za nas tę historię.

– Nie. Postąpiliśmy słusznie, zatrzymując kwit. – Była to jedna z niewielu rzeczy, co do których Eddie miał całkowitą pewność. – Gdybyśmy zostawili ten kwit Aaronowi Deepneau, zostałby z niego tylko popiół.

– Uważasz, że Tower namówiłby przyjaciela, żeby zmienił zdanie i zniszczył umowę?

– Wiem, że tak by się stało – odparł Eddie. – A gdyby nawet Deepneau wytrzymał niekończące się ględzenie starego przyjaciela: „Spal ją, Aaronie, oni mnie podeszli, a teraz chcą wycyckać, wiesz o tym równie dobrze jak ja, spal ją, potem wezwijmy gliniarzy, żeby zajęli się tymi draniami”, myślisz, że Moses Carver uwierzyłby w taką zwariowaną opowieść?

Roland uśmiechnął się ponuro.

– Nie sądzę, żeby jego wiara lub niewiara miała jakieś znaczenie, Eddie. Pomyśl tylko. Jaką część naszej zwariowanej historii Aaron Deepneau naprawdę usłyszał?

– Niewielką – przyznał Eddie. Zamknął oczy i przycisnął do nich nasady dłoni. Mocno. – Przychodzi mi do głowy tylko jedna osoba, która mogłaby przekonać Mosesa Carvera, żeby zrobił to, o co chcemy go prosić, lecz ona jest zajęta czymś innym. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku. Do tego czasu Carver będzie już martwy, tak jak Deepneau i może sam Tower.

– No to co możemy zrobić bez niej? Co cię zadowoli?

Eddie myślał, że może Susannah mogłaby się cofnąć do roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego bez nich, ponieważ ona jeszcze tam nie była. No cóż… była tam w transie, ale nie sądził, żeby to się liczyło. Podejrzewał, że mogłoby się to nie udać wyłącznie dlatego, że należała do ka-tet jego i Rolanda. A może z jakiegoś innego powodu? Trudno powiedzieć. Wczytywanie się w klauzule napisane maczkiem na dole strony nigdy nie było jego ulubionym zajęciem. Spojrzał na Rolanda, zamierzając zapytać, co o tym sądzi, ale rewolwerowiec go ubiegł.

– A co z naszym dan-tete? – spytał.

Chociaż Eddie znał to słowo – oznaczające małego boga lub zbawcę – nie od razu zrozumiał, co Roland chce przez to powiedzieć. Po chwili pojął. Czyż dan-tete z Waterford nie pożyczył im samochodu, w którym teraz siedzieli, za co niech będą mu dzięki?

– Cullum? To o nim mówisz, Rolandzie? O facecie kolekcjonującym piłki baseballowe z autografami?

– Prawdę powiadasz – odparł Roland tonem, który wskazywał nie na rozbawienie, lecz lekkie zniecierpliwienie. – Nie przytłaczaj mnie swoim entuzjazmem dla tego pomysłu.

– Przecież… kazałeś mu odejść! A on się zgodził!

– I powiedziałbyś, że tryskał entuzjazmem na myśl o wyjeździe do Vermongu?

– …montu – poprawił Eddie, nie zdoławszy powstrzymać uśmiechu. Jednakże uśmiechnięty czy nie, przede wszystkim był zaniepokojony. Pomyślał, że to nieprzyjemne skrobanie, które słyszy w wyobraźni, to odgłos pozbawionej trzech palców dłoni Rolanda, macającej na samym dnie beczki.

Rewolwerowiec wzruszył ramionami, jakby nie dbał o to, czy Cullum mówił o podróży do Vermontu, czy do Baronii o’Garlan.

– Odpowiedz na moje pytanie.

– Cóż…

Cullum rzeczywiście nie wykazał ani krzty entuzjazmu dla tego pomysłu. Od pierwszej chwili zachowywał się raczej jak jeden z nich, a nie jak przedstawiciel trawożerów, wśród których żył. (Eddie bez trudu rozpoznawał trawożerów, gdyż sam był jednym z nich, dopóki Roland nie porwał go i nie zaczął szkolić na zabójcę). Culluma najwyraźniej intrygowali rewolwerowcy oraz cel ich obecności w jego miasteczku. Roland jednak bardzo stanowczo formułował swoje żądania i ludzie zwykle słuchali jego poleceń.

Teraz zakręcił w powietrzu palcem prawej ręki, znajomym gestem zdradzającym zniecierpliwienie. Pospiesz się, na pamięć twego ojca. Załatwiaj się albo złaź z kibla.

– Podejrzewam, że on wcale nie chciał iść – rzekł Eddie. – To jednak nie oznacza, że wciąż jest w swoim domu w East Stoneham.

– Jest tam. Nigdzie się nie ruszył.

Eddie z najwyższym trudem ukrył zdziwienie.

– Skąd możesz to wiedzieć? Zdołałeś nawiązać z nim kontakt, tak?

Roland potrząsnął głową.

– No to jak…

Ka.

Ka? Ka? A co to, kurwa, znaczy?

Twarz Rolanda była stara i znużona, poszarzała pod opalenizną.

– Kogo jeszcze znamy w tej części świata?

– Nikogo, ale…

– Zatem to on – powiedział obojętnie Roland, jakby wyjawiał dziecku jakiś powszechnie znany fakt, na przykład góra jest tam, gdzie masz głowę, a dół tam, gdzie twoje stopy dotykają ziemi.

Eddie już się szykował, żeby mu powiedzieć, że to głupota, po prostu idiotyczny zabobon, ale ugryzł się w język. Pomijając Deepneau, Towera, Stephena Kinga oraz obrzydliwego Jacka Andoliniego, John Cullum był jedyną osobą, którą znali w tym świecie (albo na tym piętrze Wieży, jeśli wolicie myśleć w ten sposób). I po wszystkim, co Eddie widział przez kilka ostatnich miesięcy – do licha, przez ostatni tydzień – czy mógł drwić z przesądów?

– W porządku – powiedział Eddie. – Chyba powinniśmy spróbować.

– Jak się z nim skontaktujemy?

– Możemy zadzwonić do niego z Bridgton. Ale w opowieści, Rolandzie, taka drugoplanowa postać jak John Cullum nigdy nie zeszłaby z ławki rezerwowych, żeby uratować mecz. Uważano by to za brak realizmu.

– Jestem pewien, że w życiu często tak bywa – powiedział Roland.

Eddie roześmiał się. A cóż innego mógł zrobić, do licha? Oto cały Roland.

4

BRIDGTON HIGH STREET 1

HIGHLAND LAKE 2

HARRISON 3

WATERFORD 6

SWEDEN 9

LOVELL 18

FRYEBURG 24

Właśnie minęli tę tablicę, gdy Eddie powiedział:

– Poszperaj w schowku na rękawiczki, Rolandzie. Sprawdź, czy ka, Promień lub cokolwiek zostawiło tam kilka centów na telefon.

– W schowku na rękawiczki? Masz na myśli ten?

– Taak.

Roland najpierw spróbował przekręcić chromowany przycisk na panelu, potem nacisnął go. W środku panował bałagan, do czego przyczynił się niewątpliwie krótkotrwały stan nieważkości forda. Były tam pokwitowania z bankomatów, bardzo stara tubka czegoś, co Eddie zidentyfikował jako „pastę do zębów” (Roland zdołał odczytać widniejący na niej napis HOLMES DENTAL), fotografia uśmiechniętej dziewczynki – być może siostrzenicy Culluma – na kucyku, coś, co w pierwszej chwili wziął za laskę dynamitu (Eddie wyjaśnił, że to czerwona raca alarmowa), czasopismo noszące tytuł YANKME… oraz pudełko na cygara. Roland nie zdołał odcyfrować widniejącego na nim napisu, ale wydawało mu się, że brzmi „opłatki”. Pokazał pudełko Eddiemu, któremu zaświeciły się oczy.

– Napisano na nim „opłaty” – rzekł. – Może miałeś rację co do Culluma i ka. Otwórz je, Rolandzie, bardzo cię proszę.

Dziecko, które sprezentowało wujowi pudełko, pieczołowicie (choć niezręcznie) umieściło z przodu zamykającą wieczko zasuwkę. Roland odsunął ją, otworzył pudełko i pokazał Eddiemu zawartość – mnóstwo srebrnych monet.

– Czy to wystarczy na telefon do domu Culluma?

– Taak – odparł Eddie. – Wygląda na to, że wystarczyłoby na telefon do Fairbanks na Alasce. Ale niewiele nam to pomoże, jeśli Cullum jest już w drodze do Vermontu.

5

Rynek Bridgton był wciśnięty między drogerię i pizzerię z jednej, a kino (Magiczna Lampa) i sklep ogólnospożywczy (Reny’ego) z drugiej strony. Pomiędzy kinem a sklepem znajdował się niewielki placyk z ławeczkami i trzema budkami telefonicznymi.

Eddie przejrzał zawartość pudełka na cygara i wręczył Rolandowi sześć dolarów w dwudziestopięciocentówkach.

– Chcę, żebyś poszedł tam – powiedział, wskazując drogerię – i kupił mi aspirynę. Poznasz ją, kiedy zobaczysz opakowanie?

– Astyna. Poznam.

– Chcę najmniejsze, jakie mają, ponieważ sześć dolców to naprawdę niewiele. Potem wejdź w następne drzwi, do lokalu Bridgton Pizza and Sandwiches. Jeśli zostanie ci jeszcze co najmniej szesnaście tych monet, powiedz, że chcesz dużego maca.

Roland skinął głową, co nie uspokoiło Eddiego.

– Powtórz.

– Maca.

– Dużego maca.

– Przecież mówię… maca.

– To niezupełnie… – Eddie odpuścił. – Rolandzie, powtórz za mną: „kiepściucha”.

– Kiepściucha.

– Dobrze. Jeśli zostanie ci co najmniej szesnaście monet, poproś o kiepściucha. Potrafisz powiedzieć: „z kupą smaru”?

– Z kupą smaru.

– Taak. Jeżeli zostanie ci mniej niż szesnaście, poproś o sandwicza z salami i serem. Sandwicza, nie pajdę chleba.

– Sandacza z salome.

– Prawie dobrze. I nie mów nic więcej, chyba że naprawdę będziesz musiał.

Roland skinął głową. Eddie miał rację, lepiej będzie się nie odzywać. Ledwie ktoś na Rolanda spojrzy, natychmiast w głębi serca wie, że nie jest z tych stron. A wtedy ludzie zaczynają się go bać. Lepiej nie pogarszać sprawy.

Ruszając ulicą, rewolwerowiec trzymał dłoń przy prawym biodrze – stary nawyk, który tym razem nie podnosił na duchu, gdyż oba rewolwery spoczywały w bagażniku forda galaxie, owinięte w pasy z nabojami.

Zanim zdążył zrobić następny krok, Eddie złapał go za ramię. Rewolwerowiec odwrócił się, unosząc brwi i mierząc przyjaciela wyblakłymi oczami.

– W naszym świecie mamy takie powiedzenie, Rolandzie… tonący brzytwy się chwyta.

– I co to oznacza?

– Właśnie to – odparł ponuro Eddie. – To, co robimy. Życz mi szczęścia, kolego.

Roland kiwnął głową.

– Tak, mnie też się ono przyda. Nam obu.

Zaczął się odwracać, lecz Eddie znowu go zatrzymał. Tym razem mina Rolanda zdradzała lekkie zniecierpliwienie.

– Nie daj się zabić, przechodząc przez ulicę – rzekł Eddie i dodał, przedrzeźniając sposób mówienia Culluma: – Letników ci tu więcej niż pcheł na psie. I nie jeżdżą na kuniach.

– Idź dzwonić, Eddie – powiedział Roland i pewnym krokiem przeszedł przez główną ulicę Bridgton, niespiesznym tempem, podobnie jak kroczył tysiącem głównych ulic tysiąca miasteczek.

Eddie przez chwilę obserwował go, po czym podszedł do telefonu i przeczytał instrukcję. Potem podniósł słuchawkę i zadzwonił do biura numerów.

6

On nigdzie się nie ruszył, powiedział rewolwerowiec, mówiąc z niezachwianą pewnością siebie o Johnie Cullumie. Dlaczego? Ponieważ Cullum był ich ostatnią szansą, poza nim nie mieli do kogo zadzwonić. Innymi słowy, tak nakazywało ka Rolanda z Gilead.

Po krótkim oczekiwaniu telefonistka z biura numerów wymamrotała numer telefonu Culluma. Eddie starał się go zapamiętać – zawsze miał dobrą pamięć do liczb, Henry czasem nazywał go małym Einsteinem – lecz tym razem wolał za bardzo nie ufać swoim umiejętnościom. Zawsze mogło coś się stać z jego procesami myślowymi (w co nie wierzył) lub z jego zdolnością do zapamiętywania niektórych rzeczy w tym świecie (co wydawało mu się bardziej prawdopodobne). Ponownie pytając o numer – i zapisując go w warstwie kurzu zalegającego na półeczce budki telefonicznej – Eddie zaczął się zastanawiać, czy w dalszym ciągu potrafiłby przeczytać książkę lub nadążać za akcją filmu. Mocno w to wątpił. I jakie to miało znaczenie? W Magicznej Lampie obok grali Gwiezdne wojny i Eddie pomyślał, że nic by się nie stało, gdyby dotarł do kresu swojej drogi i jeszcze dalej, nie oglądając ponownie Luke’a Skywalkera i nie słuchając głośnego sapania Dartha Vadera.

– Dziękuję pani – powiedział telefonistce i już miał wybrać numer, gdy za jego plecami rozległa się seria eksplozji. Eddie błyskawicznie odwrócił się i opuścił prawą dłoń, spodziewając się Wilków, łamaczy albo tego sukinsyna Flagga…

Zobaczył kabriolet pełen głupio uśmiechniętych licealistów o opalonych twarzach. Jeden z nich właśnie rzucił na ulicę kilka petard pozostałych zapewne po Czwartym Lipca – takich, jakie ich rówieśnicy z Calla Bryn Sturgis nazywali pukaczami.

Gdybym miał na biodrze rewolwer, mógłbym zastrzelić paru tych smarkaczy, pomyślał Eddie. Chcecie się bawić, no to macie. Dobrze. A może nie. Tak czy owak musiał przyznać, że być może stanowi zagrożenie dla spokojnych obywateli.

– Jakoś to przeżyję – mruknął Eddie, po czym dodał ulubione stwierdzenie, jakim wielki mędrzec i znany ćpun kwitował wszystkie drobne problemy: – Umowa stoi.

Wybrał numer Johna Culluma, kręcąc staromodną obrotową tarczą, a kiedy mechaniczny głos – być może praprapraprababki Blaine’a Mono – poprosił go o wrzucenie dziewięćdziesięciu centów, Eddie wrzucił dolara. A co tam, przecież ratował świat.

Telefon zadzwonił raz… drugi… I ktoś go odebrał!

– John! – niemal krzyknął Eddie. – Co za cholerne szczęście! John, mówi…

Na drugim końcu rozległ się głos. Jako dziecię późnych lat osiemdziesiątych Eddie wiedział, że to zła wróżba.

– …się z Johnem Cullumem z Cullum Caretakin i Camp Checkin – rozpoznał powolną jankeską wymowę Culluma. – Otrzymałem nagłe wezwanie, wiesz, i nie mam zielonego pojęcia, kiedy wrócę. Jeśli to dla ciebie kłopot, to przepraszam, ale możesz zadzwonić do Gary’ego Crowella pod dziewięćset dwadzieścia sześć pięćset pięćdziesiąt pięć pięć lub Juniora Bakera pod dziewięćset dwadzieścia dziewięć czterysta dwadzieścia jeden jeden.

Początkowy niepokój Eddiego znikł – zniikł, jak powiedziałby Cullum – dokładnie w chwili, gdy usłyszał nagraną na taśmie informację, że Cullum nie ma zielonego pojęcia, kiedy wróci. Ponieważ Cullum był właśnie tam, w swojej przytulnej chatce na zachodnim brzegu Keywadin Pond, spędzając czas na zbyt wypchanej i miękkiej sofie albo na jednym z dwóch tak samo wypchanych i miękkich foteli. Siedział i słuchał wiadomości rejestrowanych przez niewątpliwie rozklekotaną automatyczną sekretarkę z lat siedemdziesiątych. Eddie wiedział o tym, ponieważ… no cóż…

Po prostu wiedział.

Prymitywne nagranie nie zdołało całkowicie zamaskować wisielczego humoru, który wkradł się do głosu Culluma.

– Jasne, jeśli nie chcesz gadać z nikim, tylko z moją skromną osobą, możesz zostawić wiadomość po sygnale. Streszczaj się.

To ostatnie życzenie zabrzmiało jak „spadaj”.

Eddie zaczekał na sygnał, po czym powiedział:

– Tu Eddie Dean, John. Wiem, że tam jesteś i myślę, że czekałeś na mój telefon. Nie pytaj mnie, dlaczego tak sądzę, bo sam nie wiem, ale…

Eddie usłyszał głośny trzask, a potem głos Culluma – żywego Culluma.

– Hej, synu, dobrze opiekowałeś się moim fordem?

Przez chwilę Eddie był zbyt rozbawiony, by odpowiedzieć, gdyż silny wschodni akcent Culluma sprawił, że to pytanie zabrzmiało zupełnie inaczej: dobrze opiekowałeś się moim lordem?

– Chłopcze? – zapytał zaniepokojony nagle Cullum. – Jesteś tam jeszcze?

– Tak – odparł Eddie. – I ty też. Myślałem, że wybierasz się do Vermontu, John.

– No cóż, powiem ci coś. Nie było tu takiego poruszenia chyba od tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku, kiedy w South Stoneham spłonął sklep obuwniczy. Gliniarze zablokowali wszystkie drogi wyjazdowe z miasteczka.

Eddie był pewien, że przepuszczali mieszkańców mogących okazać odpowiednie dokumenty, ale zignorował tę kwestię na rzecz innej.

– Chcesz mi powiedzieć, że nie potrafiłbyś wydostać się z miasteczka, nie napotykając żadnego gliniarza, gdybyś miał taki kaprys?

Zapadła krótka cisza. Eddie wyczuł, że ktoś stanął za jego plecami. Nie odwrócił się, żeby spojrzeć. Wiedział, że to Roland. Któż inny mógłby roztaczać woń – subtelną, ale wyraźną – innego świata?

– No dobrze – powiedział w końcu Cullum. – Może znam jeden czy dwa leśne trakty, które dochodzą do Lovell. Lato było suche, więc pewnie mógłbym nimi przejechać.

– Jeden czy dwa?

– No, powiedzmy trzy lub cztery.

Znów zapadła cisza, której Eddie nie przerywał. Za dobrze się bawił.

– Pięć lub sześć – poprawił się Cullum, a Eddie postanowił i na to nie reagować. – Osiem – przyznał wreszcie stary i kiedy Eddie parsknął śmiechem, przyłączył się do niego. – Co ci chodzi po głowie, synu?

Eddie zerknął na Rolanda, który w dwóch pozostałych mu palcach prawej ręki trzymał opakowanie aspiryny. Z wdzięcznością wziął od niego tabletki.

– Chcę, żebyś przyjechał do Lovell – rzekł do Culluma. – Wygląda na to, że będziemy musieli znów się trochę naradzić.

– Taa i wychodzi na to, że się tego spodziewałem – powiedział Cullum – chociaż wcale się nad tym nie zastanawiałem. Wydawało mi się, że wkrótce będę w drodze do Montpellier, ale wciąż znajdowałem tutaj jeszcze coś do zrobienia. Gdybyś zadzwonił pięć minut wcześniej, numer byłby zajęty, bo dzwoniłem do Charliego Beemera. No wiesz, to jego żona i szwagierka zginęły na rynku. A potem pomyślałem: „Do licha, powinienem jeszcze dobrze tu posprzątać, zanim wrzucę graty na tył furgonetki i ruszę”. Jak powiedziałem, wcale się nad tym nie zastanawiałem, ale w głębi duszy czekałem na twój telefon, od kiedy tu wróciłem. Gdzie cię znajdę? Na Turtleback Lane?

Eddie otworzył opakowanie aspiryny i pożądliwie spojrzał na rządek tabletek. Ćpun zawsze zostanie ćpunem, pomyślał. Nawet jeśli poprzestaje na czymś takim.

– Taa – wycedził przez zęby. Od kiedy poznał Rolanda w samolocie Delty, mającym wylądować na lotnisku Kennedy’ego, nabrał wprawy w naśladowaniu regionalnych dialektów. – Mówiłeś, że ta droga odchodzi od Route siedem i ma zaledwie dwie mile, tak?

– Tak. Stoi przy niej kilka bardzo ładnych domów. – I po krótkim namyśle: – Wiele z nich jest na sprzedaż. Ostatnio pojawiało się tam sporo gości. Jak może już wspominałem. Takie historie denerwują ludzi, a bogatych ludzi przynajmniej stać na to, żeby wynieść się z okolicy, gdzie nie mogą spać po nocach.

Eddie nie mógł już dłużej czekać. Wziął trzy aspiryny i wrzucił je do ust, rozkoszując się gorzkim smakiem rozpuszczających mu się na języku tabletek. Chociaż ból był dotkliwy, chętnie zniósłby dwukrotnie silniejszy, gdyby tylko miał jakieś wieści od Susannah. Ona jednak milczała. Doszedł do wniosku, że kontakt z nią, w najlepszym razie słaby, zerwał się po przyjściu na świat tego przeklętego dziecka Mii.

– Wy, chłopcy, może powinniście trzymać spluwy pod ręką, jeśli zmierzacie na Turtleback w Lovell – rzekł Cullum. – Co do mnie, to chyba wrzucę dubeltówkę do furgonetki, zanim się stąd wyniosę.

– Czemu nie? – powiedział Eddie. – Może poszukasz swojego samochodu przy tej drodze, co? Znajdziesz go tam.

– Taak, tego starego forda trudno przeoczyć – przyznał Cullum. – Powiedz mi coś, synu. Nie jadę do Vermontu, ale mam wrażenie, że zamierzasz gdzieś mnie posłać, jeśli tylko się zgodzę. Może powiesz mi gdzie?

Eddie pomyślał, że Mark Twain zapewne zatytułowałby następny rozdział niewątpliwie barwnego życia Johna Culluma „Jankes z Maine na dworze Karmazynowego Króla”, ale postanowił nie mówić tego głośno.

– Byłeś kiedyś w Nowym Jorku?

– O rany, tak. Kiedy służyłem w wojsku, byłem tam na dwudniowej przepustce – powiedział wolno, zabawnie bulgocząc. – Odwiedziłem Radio City Music Hall oraz Empire State Building, tyle pamiętam. Musiałem jednak zwiedzić również kilka innych miejsc, ponieważ z portfela zniknęło mi trzydzieści dolarów, a parę miesięcy później okazało się, że mam trypra.

– Tym razem będziesz zbyt zajęty, żeby złapać trypra. Zabierz karty kredytowe. Wiem, że je masz, ponieważ w schowku na rękawiczki widziałem wydruki z bankomatów.

Miał szaloną ochotę rozciągnąć ostatnie słowo, robiąc z niego „baaanko-maatów”.

– Straszny tam bajzel, no nie? – spytał wesoło Cullum.

– Tak, przywodzi na myśl resztki butów przeżutych przez psa. Zobaczymy się w Lovell, John.

Eddie odwiesił słuchawkę. Spojrzał na torbę w ręku Rolanda i pytająco uniósł brwi.

– To kiepściuch – rzekł Roland. – Z kupą smaru, cokolwiek to oznacza. Osobiście wolałbym sos, który nie jest tak podobny do spermy, ale twoja wola.

Eddie przewrócił oczami.

– O rany, ty to potrafisz narobić człowiekowi apetytu.

– Naprawdę?

Eddie przypomniał sobie, że Roland niemal zupełnie nie ma poczucia humoru.

– Naprawdę, naprawdę. Chodźmy. Mogę zjeść moją kanapkę ze spermą, jadąc. Ponadto powinniśmy porozmawiać o tym, jak załatwimy naszą sprawę.

7

Obaj uważali, że powinni wyjawić Johnowi Cullumowi taką część historii, jaką zdoła znieść, nie tracąc zaufania do nich (i zdrowych zmysłów). Potem, jeśli wszystko dobrze pójdzie, powierzą mu umowę kupna-sprzedaży i poślą do Aarona Deepneau. Z wyraźnym poleceniem, żeby nie rozmawiał z Deepneau w obecności Calvina Towera, któremu nie można ufać.

– Cullum i Deepneau mogą razem odnaleźć Mosesa Carvera – rzekł Eddie. – I myślę, że mogę podać Cullumowi dość informacji o Suze… z jej prywatnego życia… żeby przekonać Carvera, że ona żyje. Potem jednak… no cóż, wiele zależy od tego, czy uda im się go przekonać. I jak ochoczo, w tak podeszłym wieku, będą chcieli pracować dla Tet Corporation. Hm, może nas zaskoczą! Wprawdzie nie wyobrażam sobie Culluma w garniturze i krawacie, ale Culluma podróżującego po kraju i sypiącego piach w tryby interesów Sombra…? – Zastanowił się, przechylając głowę, po czym kiwnął nią z uśmiechem. – Taak. To mogę sobie wyobrazić.

– Chrzestny Susannah też pewnie jest starym piernikiem – zauważył Roland. – Tylko o innym kolorze skóry. Tacy ludzie często znajdują wspólny język, kiedy tworzą an-tet. I może będę mógł dać Johnowi Cullumowi coś, co pomoże mu przekonać Carvera, żeby się do nas przyłączył.

– Znak?

– Tak.

Zaintrygował Eddiego.

– Jaki?

Zanim jednak Roland zdążył odpowiedzieć, zobaczyli coś, co sprawiło, że Eddie gwałtownie przydepnął pedał hamulca. Znajdowali się w Lovell, na Route 7. Przed nimi poboczem drogi szedł chwiejnie starzec o zmierzwionych, długich siwych włosach. Miał na sobie podarte i brudne łachmany, których w żadnym razie nie można by nazwać szatą. Chude ręce i nogi pokryte były licznymi zadrapaniami. A także wrzodami płonącymi ognistą czerwienią. Stopy miał bose, a ich palce zakończone nie paznokciami, lecz paskudnymi i groźnie wyglądającymi żółtymi pazurami. Pod pachą trzymał resztki jakiegoś drewnianego przedmiotu, który mógł być połamaną lirą. Eddie pomyślał, że nie można było wyglądać bardziej niestosownie na drodze, na której jedynymi napotkanymi dotychczas przechodniami byli ludzie o poważnych minach, najwyraźniej przybyli „z daleka”, ćwiczący w eleganckich nylonowych szortach, czapeczkach baseballowych i bawełnianych koszulkach (jeden z nich miał na koszulce napis NIE STRZELAĆ DO TURYSTÓW).

Postać truchtająca poboczem Route 7 odwróciła się do nich i Eddie mimo woli wydał okrzyk przerażenia. Jej oczy łączyły się nad garbem nosa, przypominając dwa żółtka zlewające się na patelni. Z jednej dziurki nosa sterczał długi kieł. Mimo to najgorsza była ciemnozielona poświata, która otaczała twarz tego stworzenia. Jakby posmarowano skórę jakąś rzadką, fluoryzującą mazią.

Stwór zauważył ich i natychmiast uciekł do lasu, porzucając połamaną lirę.

– Chryste! – wrzasnął Eddie.

Jeśli to był jeden z gości, to miał nadzieję nigdy nie oglądać następnego.

– Stań, Eddie! – krzyknął Roland i zaparł się jedną ręką o deskę rozdzielczą, gdy stary ford Johna Culluma zatrzymał się w chmurze pyłu, w miejscu gdzie stwór znikł w krzakach.

– Otwórz bagażnik – powiedział Roland, wysiadając. – Wyjmij rewolwer.

– Rolandzie, nie mamy czasu, a Turtleback Lane leży trzy mile stąd na północ. Naprawdę uważam, że…

– Zamknij się i rób, co mówię! – ryknął Roland, po czym pobiegł na skraj lasu. Nabrał tchu, a kiedy zawołał w ślad za uciekającym stworem, na dźwięk jego głosu Eddie dostał gęsiej skórki. Zaledwie raz czy dwa razy słyszał Rolanda przemawiającego tym tonem, więc zdążył zapomnieć, że w żyłach rewolwerowca płynie królewska krew.

Roland powiedział najpierw coś, czego Eddie nie zrozumiał, po czym dodał:

– Wyjdź tu, o Dziecię Rodericka, nieszczęsne, zagubione, i skłoń się przede mną, Rolandem, synem Stevena z rodu Elda!

Przez chwilę nic się nie działo. Eddie otworzył bagażnik i wyjął rewolwer Rolanda. Roland przypasał go, nie zerknąwszy na Eddiego, bez słowa podziękowania.

Minęło może trzydzieści sekund. Eddie otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zanim zdołał wykrztusić cokolwiek, zakurzone liście przydrożnych krzaków zaczęły się trząść. Po chwili wyłonił się z nich pokraczny stwór. Szedł chwiejnie, z pochyloną głową. Przód jego łachmanów znaczyła duża mokra plama. Eddie poczuł odór moczu, ostry i mdlący.

Mimo to stworzenie przyklękło i podniosło jedną zdeformowaną dłoń do czoła, zrezygnowanym gestem, który wzbudził współczucie Eddiego.

Hile, Rolandzie z Gilead, Rolandzie z rodu Elda! Czy pokażesz mi jakiś sigul, mój drogi?

W miasteczku zwanym River Crossing stara kobieta, Ciotka Talitha, dała Rolandowi srebrny krzyżyk na srebrnym łańcuszku. Od tej pory nosił go na szyi. Teraz wyjął go spod koszuli i pokazał klęczącemu stworzeniu, w którym Eddie domyślał się Powolnego Mutanta, umierającego na skutek choroby popromiennej. Stwór wydał chrapliwy okrzyk podziwu.

– Czy pragniesz zaznać spokoju u kresu swej drogi, o Dziecię Rodericka? Czy pragniesz spokoju oczyszczenia?

– Tak, mój drogi – odparł ze szlochem stwór, po czym dodał jeszcze kilka zdań w dziwnym języku, którego Eddie nie rozumiał. Eddie rozejrzał się na boki, spodziewając się zobaczyć jakieś nadjeżdżające pojazdy – w końcu był to szczyt letniego sezonu – lecz Route 7 z obu stron była pusta. Przynajmniej przez chwilę dopisało im szczęście.

– Ilu was jest w tych stronach? – zapytał Roland, przerywając gościowi. Mówiąc to, wyjął rewolwer, podniósł go i przycisnął do koszuli na piersi.

Dziecię Rodericka, nie podnosząc głowy, machnęło ręką, wskazując kierunek.

Delah, rewolwerowcze – odpowiedziało – gdyż tutaj światy są ścieśnione, bo anro con fa; sey-sey desene fanno billet cobair can. Ja Chevin devar dan. Ponieważ żal mi ich. Can-toi, can-tah, can Discordia, aven la cam mah can. May-mi? Iffin lah vainen, eth

– Ilu dan devar?

Stwór rozważył pytanie Rolanda, po czym pięć razy pokazał rozstawione palce (Eddie zauważył, że miał ich dziesięć). Pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt czego? – Eddie nie wiedział.

– I Discordia? – spytał ostro Roland. – Prawdę mówisz?

– Och tak, tak mówię ja, Chevin z Chayven, syn Hamila, minstrel z Południowych Równin, które niegdyś były moim domem.

– Powiedz, jak nazywa się miasto, które leży w pobliżu Discordii, to cię puszczę.

– Ach, rewolwerowcze, wszyscy tam są martwi.

– Nie sądzę. Mów.

– Fedic! – wrzasnął Chevin z Chayven, wędrowny muzyk, który nigdy nie sądził, że jego życie zakończy się w takiej odległej, obcej krainie. Nie na równinach Świata Pośredniego, lecz w górach zachodniego Maine. Nagle podniósł okropną, jarzącą się twarz do Rolanda. Rozłożył ręce jak ukrzyżowany. – Fedic za Górami Gromu, na ścieżce Promienia! V Shardik, V Maturin, na drodze do Mrocznej Wie

Rewolwer Rolanda odezwał się tylko raz. Kula trafiła klęczącego w środek czoła, kończąc dzieło zniszczenia. Gdy pocisk odrzucił stwora w tył, Eddie zobaczył, że ciało Chevina z Chayven zmienia się w zielonkawy dym, zwiewny jak skrzydło szerszenia. Przez moment Eddie widział zęby potwora, unoszące się w powietrzu jak widmowy sznur korali, a potem i one znikły.

Roland wsunął rewolwer z powrotem do kabury, po czym wyprostował dwa palce okaleczonej prawej ręki i nakreślił nimi znak w powietrzu, gestem, który Eddie uznał za błogosławieństwo.

– Spoczywaj w pokoju – rzekł Roland.

Potem odpiął pas i zaczął owijać go wokół kabury.

– Rolandzie, czy to był… Powolny Mutant?

– Owszem, chyba można tak nazwać to nieszczęsne stworzenie. Jednak Rodericki pochodzą spoza znanych mi ziem, chociaż zanim świat poszedł naprzód, oddawały cześć Arthurowi Eldowi. – Odwrócił się do Eddiego. Twarz miał zmęczoną, ale oczy błyszczące. – Nie wątpię, że Fedic to miejsce, gdzie Mia ma urodzić dziecko. To tam zabrała Susannah. W pobliżu ostatniego zamku. Będziemy musieli wrócić do Gór Gromu, ale najpierw musimy udać się do Fedic. Dobrze wiedzieć.

– Mówił, że żal mu kogoś. Kogo?

Roland tylko potrząsnął głową i nie odpowiedział na pytanie Eddiego. Obok z warkotem przemknęła ciężarówka z coca-colą, a daleko na zachodzie zagrzmiało.

– Fedic Discordii – wymamrotał rewolwerowiec. – Fedic Czerwonej Śmierci. Jeśli ocalimy Susannah… i Jake’a… wrócimy do pogranicznych Calla. Opuścimy je, kiedy załatwimy tam nasze sprawy. A wtedy znów skierujemy się na południowy wschód.

– I co? – spytał niespokojnie Eddie. – I co potem, Rolandzie?

– I zatrzymamy się dopiero wtedy, kiedy dotrzemy do Wieży. – Wyciągnął ręce i zobaczył, że lekko mu drżą. Potem spojrzał na Eddiego. Twarz miał zmęczoną, lecz nieulękłą. – Nigdy nie byłem tak blisko. Słyszę, jak szepczą do mnie wszyscy zmarli przyjaciele i ich zmarli ojcowie. Ich szepty to oddech Wieży.

Eddie przez chwilę spoglądał na Rolanda, zafascynowany i przestraszony, a potem zdobył się na tytaniczny wysiłek i przerwał milczenie.

– No cóż – rzekł, idąc z powrotem do drzwiczek forda – jeśli któryś z tych szeptów podpowie ci, co mam rzec Cullumowi, żeby go przekonać i skłonić do zrobienia tego, co chcemy, to daj mi znać.

Eddie wsiadł do samochodu i zamknął drzwi, zanim Roland zdążył odpowiedzieć. Oczami duszy widział, jak Roland unosi wielki rewolwer. Widział, jak celuje do klęczącego i naciska spust. Jego dinh i przyjaciel. Czy mógł być pewien, że Roland nie postąpiłby tak samo z nim… albo z Suze… lub Jakiem… gdyby przeczucie podpowiedziało mu, że to przybliży go do Wieży? Nie mógł. A mimo to pójdzie z nim. Poszedłby, nawet gdyby w głębi serca wiedział – broń, Panie Boże! – że Susannah nie żyje. Ponieważ musiał. Ponieważ Roland stał się dla niego kimś znacznie ważniejszym, był nie tylko jego mistrzem i przyjacielem.

– Moim ojcem – mruknął pod nosem Eddie na moment przed tym, zanim Roland otworzył drzwiczki po stronie pasażera i wsiadł.

– Mówiłeś coś, Eddie? – spytał Roland.

– Tak – odparł. – Jeszcze trochę. Właśnie to powiedziałem.

Roland kiwnął głową. Eddie wrzucił bieg i ford potoczył się po Turtleback Lane. W oddali – ale nieco bliżej niż poprzednio – znowu zagrzmiało.

Mroczna wieża. Tom 7: Mroczna wieża

Подняться наверх