Читать книгу Mroczna wieża. Tom 7: Mroczna wieża - Stephen King B. - Страница 13
Rozdział 4
DAN-TETE
Оглавление1
Gdy zbliżał się czas rozwiązania, Susannah Dean rozejrzała się wokół, ponownie licząc wrogów, jak nauczył ją Roland. Nigdy nie sięgaj po broń, mówił, dopóki nie wiesz, ilu jest przeciwników, albo nie nabierzesz pewności, że nigdy nie zdołasz ich zliczyć, lub zdecydujesz, że pora umierać. Nie wiedziała, jak sobie poradzi z tym strasznym, wdzierającym się w jej myśli hełmem, który miała na głowie, ale czymkolwiek był, nie przejmował się jej próbami policzenia obecnych przy narodzinach małego Mii. To dobrze.
Był tu Sayre, kierujący wszystkim siepacz, z czerwonym pulsującym otworem na środku czoła. I Scowther, lekarz gmerający między nogami Mii, szykujący się do odebrania porodu. Kiedy Scowther stał się trochę zbyt arogancki, Sayre nieco go poturbował, ale zapewne nie tak bardzo, żeby wpłynęło to na jego umiejętności. Poza Sayrem było tu jeszcze pięciu innych siepaczy, ale poznała nazwiska tylko dwóch z nich. Ten o obwisłych policzkach buldoga i wielkim brzuszysku to Haber. Obok niego stał ptakopodobny, o pokrytym brązowym pierzem łbie i złowrogich ślepiach jastrzębia. Ten stwór chyba nazywał się Jey, a może Gee. Tak więc siedmiu, wszyscy uzbrojeni w automatyczne pistolety, tkwiące w kaburach na szelkach. Broń Scowthera wystawała spod białego fartucha za każdym razem, kiedy się pochylił. Susannah już zdecydowała, że ten pistolet będzie jej.
Były tam też trzy blade, humanoidalne stwory, stojące za Mią. Susannah była przekonana, że stwory spowite ciemnoniebieską aurą to wampiry. Zapewne te, które Callahan nazywał wampirami trzeciej kategorii. (Père kiedyś nazwał je rybkami-pilotami rekinów). To dziesięciu. Dwa wampiry miały kusze, trzeci zaś coś w rodzaju elektrycznego miecza, teraz przygaszonego tak, że zaledwie migotał stłumionym blaskiem. Jeśli zdoła odebrać Scowtherowi broń (kiedy mu ją odbierzesz, słodziutka, poprawiła się w myślach, gdyż czytała Siłę pozytywnego myślenia i wierzyła w każde napisane przez wielebnego Peale’a słowo), najpierw skieruje ją w tego, który ma elektryczny miecz. Bóg wie jakie obrażenia może zadać taki miecz, ale Susannah Dean nie miała ochoty się dowiedzieć.
Była tam też pielęgniarka, położna z głową wielkiego brązowego szczura. Na widok pulsującego czerwonego oka na środku jej czoła Susannah doszła do wniosku, że większość siepaczy nosi ludzkie maski, zapewne po to, żeby nie płoszyć zwierzyny na chodnikach Nowego Jorku. Może nie wszyscy wyglądali w rzeczywistości jak szczury, ale była przekonana, że żaden z nich nie przypomina Roberta Gouleta. Położna o głowie szczura jako jedyna z obecnych nie miała żadnej broni, przynajmniej Susannah nie zdołała jej dostrzec.
Jedenaścioro. Jedenaścioro wrogów w tym ogromnym i prawie opuszczonym szpitalu, który – czego była pewna – nie znajdował się na Manhattanie. Jeśli zamierzała ich załatwić, powinna to zrobić wtedy, kiedy będą zajęci dzieckiem Mii – jej ukochanym małym.
– Wychodzi, doktorze! – nerwowo zawołała podekscytowana położna.
Miała rację. Susannah przestała liczyć, gdy przetoczyła się po niej fala bólu, najgorszego z dotychczasowych. Po nich obu. Zatapiając je. Krzyknęły obie. Scowther kazał Mii przeć, przeć TERAZ!
Susannah zamknęła oczy i również parła, ponieważ to także jej dziecko… już nie. Poczuła, jak ból wypływa z niej niczym woda spływająca do ciemnego kanału, i przytłoczył ją głęboki smutek. Gdyż to dziecko wpływało w Mię. Susannah zdołała jeszcze przekazać kilka słów ostatniej wiadomości. Cokolwiek się teraz stanie, ten etap się zakończył. Susannah Dean wydała zduszony okrzyk ulgi i żalu – okrzyk niczym pieśń.
I wtedy, zanim zaczął się koszmar – coś tak okropnego, że aż po dzień swego wyjścia na jasną polanę miała zapamiętać każdy szczegół jakby skąpany w rozbłysku oślepiającego światła – poczuła, że ciepła dłoń zaciska się na jej nadgarstku. Susannah obróciła głowę, przechylając ją wraz z nieprzyjemnym ciężarem hełmu. Usłyszała swój jęk. Napotkała spojrzenie Mii. Mia rozchyliła wargi i wypowiedziała jedno jedyne słowo. Susannah nie mogła go usłyszeć z powodu wrzasków Scowthera (który teraz pochylał się, zerkając między nogi Mii, i trzymał w dłoniach kleszcze). A jednak zrozumiała, że Mia usiłuje dotrzymać słowa.
Uwolnię cię, jeśli będę mogła, obiecała jej, i słowo, które teraz Susannah usłyszała w myślach i odczytała z warg rodzącej, brzmiało chassit.
Susannah, słyszysz mnie?
Słyszę cię bardzo dobrze.
Czy rozumiesz nasze położenie?
Tak. Pomogę uciec tobie i twojemu małemu, jeśli zdołam. Albo…
Zabij nas, jeśli nie zdołasz! – dokończyła Mia. Jeszcze nigdy jej głos nie rozbrzmiewał tak głośno. Susannah była pewna, że tylko częściowo dzięki łączącemu je przewodowi. Obiecaj mi, Susannah, córko Dana!
Zabiję was oboje, jeśli…
Nie dokończyła. To jednak chyba wystarczyło Mii, i dobrze, gdyż Susannah nie zdołałaby powiedzieć nic więcej, nawet gdyby od tego zależało ich życie. Przypadkiem spojrzała na sufit ogromnej sali. Na środku pomieszczenia, nad rzędami łóżek, zobaczyła Eddiego i Rolanda. Byli ledwie widoczni, znikali w sklepieniu i wyłaniali się zeń, patrząc na nią niczym widmowe ryby.
Znowu przeszył ją ból, ale tym razem nie tak straszny. Poczuła, jak jej uda twardnieją wskutek parcia, ale miała wrażenie, że dzieje się to gdzieś daleko. Nieważne. Istotne było tylko, czy naprawdę to widzi, czy też tylko tak jej się wydaje. Czyżby przemęczony umysł, pragnący wybawienia, stworzył to złudzenie, żeby ją pocieszyć?
Niemal w to uwierzyła. Pewnie uwierzyłaby, gdyby obaj nie byli nadzy i otoczeni przedziwną kolekcją wiszących wokół nich śmieci: pudełka zapałek, groszku, popiołu, pensa. I dywanik, na Boga! Dywanik z samochodu, z wytłoczonym na nim napisem FORD.
– Doktorze, widzę głów…
Przestraszony pisk, gdy doktor Scowther zupełnie nie po dżentelmeńsku odepchnął Siostrę Szczurzycę na bok i pochylił się jeszcze niżej nad spojeniem ud Mii. Jakby zamierzał wyciągnąć jej małego zębami. Jastrząb Jey czy też Gee podekscytowanym tonem mówił coś do Buldoga, czyli Habera.
Oni naprawdę tam są, pomyślała Susannah. Ten dywanik jest dowodem. Nie wiedziała, dlaczego dywanik miałby być dowodem, po prostu tak było. Bezgłośnie wymówiła słowo, które powiedziała jej Mia: chassit. Hasło. Ono otworzy przynajmniej jedne drzwi, a może wiele. Nawet nie przyszło jej do głowy, że Mia mogła skłamać. Były połączone ze sobą, nie tylko przewodem i hełmami, ale znacznie prymitywniejszym (i o wiele potężniejszym) aktem narodzin. Nie, Mia nie kłamała.
– Przyj, ty przeklęta leniwa suko! – prawie zawył Scowther, a Roland z Eddiem nagle zniknęli na dobre spod sufitu, jakby zdmuchnięci siłą jego oddechu. Być może tak właśnie było.
Susannah obróciła się na bok, czując, jak włosy oblepiają jej czaszkę, zdając sobie sprawę z tego, że jej ciało oblewa się potem, całymi galonami potu. Przysunęła się trochę bliżej do Mii, nieco bliżej Scowthera, odrobinę bliżej do ponacinanej na krzyż kolby pistoletu, wystającej spod fartucha.
– Leż spokojnie, siostro, posłuchaj mnie – powiedział jeden z siepaczy i dotknął ramienia Susannah. Jego dłoń była zimna i wiotka, nabrzmiała wałeczkami tłuszczu. Susannah przeszedł dreszcz. – To zaraz się skończy i wtedy wszystkie światy się zmienią. Kiedy ten dołączy do Łamaczy w Jądrze Gromu…
– Zamknij się, Straw! – warknął Haber i odepchnął niedoszłego pocieszyciela Susannah. Potem znów z zaciekawieniem zaczął obserwować poród.
Mia wyprężyła się, jęcząc. Szczurzyca położyła dłonie na jej biodrach i łagodnie przycisnęła do łóżka.
– Nie tak, nie tak, przyj brzuchem.
– Wypchaj się, suko! – wrzasnęła Mia i Susannah poczuła tylko słabe ukłucie bólu, to wszystko. Kontakt między nimi słabł.
Starając się skoncentrować, Susannah sięgnęła w głąb umysłu:
– Hej! Pozytronowa damo! Jesteś tam?
– Łączność… przerwana… – rozległ się przyjemny kobiecy głos. Tak jak poprzednio, rozległ się w głowie Susannah, lecz tym razem wydawał się słaby, nie groźniejszy od dźwięku z radia, ledwie słyszalnego z powodu zakłóceń atmosferycznych. – Powtarzam: łączność… przerwana. Mamy nadzieję, że będziecie pamiętać o North Central Positronics, która zaspokoi wszelkie wasze potrzeby w dziedzinie zwiększania zdolności umysłowych. A także o Sombra Corporation! Liderze w dziedzinie łączności międzymózgowej!
Gdzieś w głębi umysłu Susannah rozległ się mrożący krew w żyłach pisk i łączność została przerwana. Upiornie uprzejmy kobiecy głos zamilkł, zastąpiony nagłą pustką. Susannah poczuła się tak, jakby wyrwała się z jakiejś stopniowo zaciskającej się wokół niej pułapki.
Mia znów krzyknęła i Susannah zawtórowała jej. Częściowo dlatego, że nie chciała, by Sayre i jego kompani zauważyli, że kontakt między nią a Mią został zerwany, a częściowo ze szczerego żalu. Straciła więź z kobietą, która w pewien sposób stała się jej siostrą.
Susannah! Suze, jesteś tam?
Słysząc ten nowy głos, podniosła się na łokciu, na moment niemal zapominając o leżącej obok kobiecie. To przecież…
Jake? Czy to ty, kochasiu? To ty, prawda? Słyszysz mnie?
TAK! – krzyknął. – W końcu! Boże, z kim rozmawiałaś? Krzycz dalej, żebym mógł cię znaleźć i…
Głos zamilkł, ale zdążyła jeszcze usłyszeć dobiegający z oddali huk wystrzałów. Jake do kogoś strzelał? Nie wydawało jej się. Miała wrażenie, że ktoś strzelał do niego.
2
– Teraz – krzyknął Scowther. – Teraz, Mia! Przyj! Najmocniej jak potrafisz! Z całej siły! PRZYJ!
Susannah próbowała przetoczyć się bliżej – Och, jestem zatroskana i chcę pocieszyć, widzicie, jaka jestem zatroskana i chcę ją tylko pocieszyć – ale ten zwany Strawem odciągnął ją. Łączący je przewód napiął się i naprężył.
– Trzymaj się z daleka, suko – powiedział Straw i po raz pierwszy Susannah musiała wziąć pod uwagę możliwość, że nie uda jej się zdobyć broni Scowthera. Ani żadnej innej.
Mia znowu krzyknęła, wzywając jakiegoś obcego boga w jakimś obcym języku. Kiedy próbowała unieść tułów, położna – Alia, Susannah wydawało się, że pielęgniarka ma na imię Alia – znowu przycisnęła ją do łóżka, co Scowther skwitował pomrukiem, w którym brzmiała nuta satysfakcji. Odrzucił kleszcze, które trzymał w ręku.
– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał Sayre.
Prześcieradła między rozłożonymi nogami Mii były teraz mokre od krwi i przywódca zaniepokoił się.
– Nie będą mi potrzebne! – odparł pospiesznie Scowther. – Ma dobrą budowę do rodzenia. Mogłaby urodzić tuzin, jedno po drugim, w równych odstępach, jakby sadziła ryż w rządku. Już wychodzi, gładko jak po maśle!
Scowther zrobił taki ruch, jakby zamierzał wziąć dużą miskę leżącą na sąsiednim łóżku, a potem zdecydował, że nie ma czasu, i zamiast tego wsunął swoje różowe dłonie między uda Mii. Tym razem kiedy Susannah spróbowała przysunąć się bliżej Mii, Straw jej nie powstrzymał. Wszyscy, wampiry i siepacze, patrzyli zafascynowani na ostatnią fazę porodu, stłoczeni w nogach dwóch zsuniętych razem łóżek. Tylko Straw stał obok Susannah. Tak więc wampir z ognistym mieczem spadł na dalszą pozycję: zdecydowała, że pierwszy zginie Straw.
– Jeszcze raz! – zawołał Scowther. – Dla twojego dziecka!
Tak samo jak siepacze i wampiry, Mia zapomniała o obecności Susannah. Zrozpaczonym, pełnym bólu spojrzeniem obrzuciła Sayre’a.
– Będę go mogła zatrzymać, panie? Proszę, powiedz, że będę go mogła zatrzymać, choćby na krótko!
Sayre wziął ją za rękę. Maska skrywająca jego prawdziwą twarz skrzywiła się w uśmiechu.
– Tak, moja droga – rzekł. – Mały będzie twój na wiele lat. A teraz przyj.
Mia, nie wierz w jego kłamstwa! – zawołała Susannah, ale tylko w myślach. I dobrze. Lepiej żeby na razie zupełnie zapomnieli o jej obecności. Skoncentrowała się na kimś innym. Jake! Jake, gdzie jesteś?
Żadnej odpowiedzi. Niedobrze. Boże, proszę, niech on jeszcze żyje.
Może jest tylko zajęty. Ucieka… kryje się… walczy. Milczenie wcale nie musi oznaczać, że…
Mia zawyła, chyba bluzgając potokiem przekleństw, jednocześnie prąc. Wargi jej już i tak rozciągniętej pochwy rozszerzyły się jeszcze bardziej. Popłynęło więcej krwi, powiększając rozległą plamę na prześcieradle. Nagle w tej szkarłatnej powodzi Susannah dostrzegła czarno-biały owal. Biel była skórą. Czerń włoskami.
Ta biało-czarna plama zaczęła znikać w czerwieni i Susannah pomyślała, że dziecko się schowa, niegotowe do wyjścia na świat, ale Mia miała dość czekania. Zaczęła przeć ze wszystkich sił, trzymając drżące pięści na wysokości skroni, mrużąc oczy i zaciskając zęby. Na środku jej czoła nabrzmiała niebezpiecznie pulsująca żyła; druga pojawiła się na szyi.
– HEEJ! – krzyknęła. – WYCHODŹ, ŚLICZNY DRANIU! WYYCHODŹ!
– Dan-tete – powiedział Jastrząb Jey, a pozostali powtórzyli z szacunkiem: – Dan-tete… dan-tete… nadchodzi dan-tete. Przybywa mały bóg.
Tym razem główka dziecka nie pojawiła się, ale dosłownie wyskoczyła. Susannah zobaczyła dygoczące życie, przyciśnięte do piersi piąstki. Ujrzała niebieskie oczy, szeroko otwarte, a ponadto zaskakująco przytomne i podobne do oczu Rolanda. Dostrzegła smoliście czarne rzęsy. Perliły się na nich kropelki krwi, niczym jakaś barbarzyńska biżuteria. Susannah dostrzegła – czego nigdy miała nie zapomnieć – jak dolna warga dziecka przez moment zawadziła o wargi sromowe matki. Usta maleństwa na chwilę się rozchyliły, ukazując równy rząd białych ząbków. Nie kłów, ale idealnie równych zębów, lecz ich widok w ustach noworodka przejął Susannah zgrozą. Tak samo jak widok penisa, nieproporcjonalnie dużego i w pełnym wzwodzie. Susannah oceniła, że jest dłuższy od jej małego palca.
Rycząc z bólu i triumfu, Mia wsparła się na łokciach, łzy płynęły z wytrzeszczonych oczu. Wyciągnęła rękę i zacisnęła ją niczym stalową obręcz na przegubie Sayre’a, podczas gdy Scowther zręcznie chwycił dziecko. Sayre z krzykiem próbował się wyrwać, ale równie dobrze mógłby… no, na przykład wyrywać się zastępcy szeryfa w Oxfordzie w stanie Missisipi. Szmer podziwu umilkł i zapadła pełna zaskoczenia cisza. W niej Susannah wyraźnie usłyszała, jak trzeszczą kości ręki Sayre’a.
– CZY ON ŻYJE? – rzuciła pytanie Mia w twarz zaskoczonego lekarza. Ślina pryskała jej z ust. – POWIEDZ MI, TY PARSZYWY SUKINSYNU, CZY MÓJ MAŁY ŻYJE!
Scowther podniósł chłopczyka na wysokość swojej twarzy. Piwne oczy Sayre’a napotkały spojrzenie niebieskich oczu dziecka. Gdy malec z wyzywająco sterczącym penisem wisiał w uścisku Scowthera, Susannah wyraźnie dostrzegła szkarłatne znamię na lewej pięcie niemowlęcia. Jakby malec na moment przed opuszczeniem łona Mii zanurzył stopę we krwi.
Zamiast dać noworodkowi klapsa, Scowther nabrał tchu i wydmuchnął powietrze w twarz dziecka. Mały Mii zamrugał z zabawnego (i bezsprzecznie ludzkiego) zdziwienia. Wciągnął powietrze, przetrzymał je w płucach i wypuścił. Mógł być Królem Królów lub niszczycielem światów, ale przychodził na świat jak wielu przed nim: piszcząc ze złości. Słysząc ten wrzask, uspokojona Mia zalała się łzami. Paskudne stwory wokół łóżka matki były oddanymi sługami Karmazynowego Króla, lecz nawet one nie pozostały obojętne wobec tego, co przed chwilą widziały. Zaczęły klaskać i śmiać się. Susannah z lekkim niesmakiem stwierdziła, że mimo woli przyłączyła się do nich. Słysząc hałas, dziecko zaczęło ze zdumieniem rozglądać się wokół.
Szlochając, z policzkami zalanymi łzami i glutem wiszącym z nosa, Mia wyciągnęła ręce.
– Dajcie mi go! – załkała, tak załkała Mia, córka niczyja i matka jedynaka. – Dajcie mi go potrzymać, błagam, dajcie mi mojego syna! Pozwólcie mi potrzymać mojego małego! Dajcie mi mojego ślicznego!
A dziecko odwróciło główkę na dźwięk matczynego głosu. Susannah przysięgłaby, że to niemożliwe, ale równie niemożliwe były narodziny dziecka zupełnie przytomnego i ze wszystkimi zębami. Pod każdym innym względem niemowlę wydawało się zupełnie normalne: pulchne i prawidłowo uformowane, ludzkie, a więc śliczne. Owszem, miało czerwone znamię na pięcie, ale ileż dzieci rodzi się z różnymi znamionami? Czy według rodzinnej legendy jej własny ojciec nie urodził się z czerwonymi rękami? To piętno nawet nie będzie widoczne, chyba że chłopiec pójdzie na plażę.
Trzymając niemowlę w powietrzu, Scowther spojrzał na Sayre’a. W tym momencie Susannah bez trudu mogła wyrwać Scowtherowi pistolet. Nawet nie przyszło jej to do głowy. Zapomniała o telepatycznym okrzyku Jake’a, a także o dziwnej wizycie Rolanda i jej męża. Była równie oczarowana jak Jey, Straw, Haber i cała reszta, urzeczona przybyciem tego dziecka na sfatygowany świat.
Sayre niemal niedostrzegalnie skinął głową i Scowther opuścił Mordreda, wciąż kwilącego (i rozglądającego się, zapewne w poszukiwaniu matki) w objęcia czekającej Mii.
Mia natychmiast odwróciła małego, żeby mu się przyjrzeć. Susannah przeszedł dreszcz niepokoju i obawy. Mia najwyraźniej oszalała. Widać to było po jej oczach, po sposobie, w jaki jej usta jednocześnie krzywiły się i uśmiechały, a ślina, różowa i gęsta od krwi z przygryzionego języka, spływała z kącików ust na brodę, ale przede wszystkim po jej triumfalnym śmiechu. Może za kilka dni odzyska umysłową równowagę, ale…
Ta suka nigdy nie dojdzie do siebie, odezwała się Detta, nie bez współczucia. Za dużo przeszła i to ją załamało. Ześwirowała, wiesz o tym równie dobrze jak ja!
– Och, jaki śliczny! – zawodziła Mia. – Och, te twoje błękitne oczka, ta skóra biała jak niebo przed pierwszym śniegiem! Twoje sutki jak słodkie jagódki, twój ptaszek i kulki gładkie jak brzoskwinki! – Powiodła wzrokiem wokół, najpierw spoglądając na Susannah, zupełnie obojętnie przesuwając wzrokiem po jej twarzy, a potem na pozostałych. – Spójrzcie na mojego małego, wy nieszczęśni i kalecy, na mojego ślicznego malca, na mojego chłopca! – krzyczała wyzywająco, śmiejąc się oszalałymi oczami i płacząc. – Spójrzcie, za co oddałam wieczność! Patrzcie na mojego Mordreda, przyjrzyjcie mu się dobrze, gdyż nigdy nie zobaczycie nikogo podobnego!
Chrapliwie dysząc, obsypała okrwawioną, zaskoczoną twarz malca pocałunkami, rozmazując sobie krew na ustach i upodabniając się przez to do pijaczki, która usiłowała uszminkować sobie wargi. Śmiała się i całowała pulchny i obwisły podwójny podbródek niemowlęcia, jego sutki, pępek, czubek sterczącego penisa, a także – podniósłszy go wyżej drżącymi rękami, przy czym dzieciak z komicznym zdumieniem wybałuszał na nią oczy – ucałowała oba jego kolana, a potem stopki. Susannah usłyszała pierwsze cmoknięcia: nie dziecka ssącego matczyną pierś, ale Mii całującej kształtne paluszki stóp malca.
3
Twe dziecko to zguba Rolanda, pomyślała chłodno Susannah. Jeśli nie uda mi się zrobić nic więcej, mogę przynajmniej chwycić pistolet Scowthera i zabić je. Wystarczą mi dwie sekundy.
Przy jej refleksie – niesamowitym refleksie rewolwerowca – zapewne mogłaby to zrobić. Lecz nie była w stanie się ruszyć. Przewidywała rozmaite zakończenia tego aktu, ale nie spodziewała się szaleństwa Mii, które całkowicie ją zaskoczyło. Susannah pomyślała, że naprawdę miała szczęście, iż kontakt z Positronics się przerwał. Gdyby tak się nie stało, być może oszalałaby tak samo jak Mia.
Ten kontakt może was znowu połączyć, siostro. Nie sądzisz, że powinnaś coś zrobić, dopóki jeszcze możesz?
A jednak nie mogła, w tym problem. Zamarła z podziwu jak urzeczona.
– Przestań! – warknął Sayre. – Nie masz go obśliniać, tylko karmić! Jeśli chcesz go zatrzymać, pospiesz się! Pozwól mu ssać! Czy może mam wezwać mamkę? Jest wiele takich, które oddałyby wszystko za taką możliwość!
– Nigdy w życiu! – wykrzyknęła za śmiechem Mia, ale przycisnęła dziecko do piersi i niecierpliwie rozchyliła poły zgrzebnej białej koszuli, odsłaniając prawą pierś. Susannah zrozumiała, dlaczego tak podobała się mężczyznom: nawet teraz ta pierś była idealną, zwieńczoną koralem półkulą, bardziej odpowiednią dla męskich dłoni i żądzy niż do karmienia dziecka. Mia przyłożyła małego do piersi. Przez moment szukał jej równie komicznie, jak przedtem się gapił, trącając twarzą sutek, jakby się od niego odbijał. Po chwili zamknął różane płatki ust na sterczącym różowym pączku piersi i zaczął ssać.
Wciąż się śmiejąc, Mia gładziła zmierzwione i zlepione krwią czarne kędziorki malca. W uszach Susannah ten śmiech brzmiał jak krzyk.
Podłoga zatrzeszczała pod nadchodzącym robotem. Był nieco podobny do Andy’ego, Robota Posłańca – tak samo chudy i wysoki (osiem stóp wzrostu), o takich samych jasnoniebieskich oczach, giętkich kończynach i błyszczącym ciele. W ramionach niósł duże szklane naczynie pełne zielonego światła.
– A co to za cholerstwo? – warknął Sayre.
Jego głos zdradzał złość i zdziwienie.
– Inkubator – wyjaśnił Scowther. – Lepiej się zabezpieczyć.
Kiedy się odwrócił, aby spojrzeć, kabura z pistoletem znalazła się w zasięgu ręki Susannah. To była doskonała okazja, lepsza nigdy jej się nie nadarzy, i dobrze o tym wiedziała, ale zanim zdążyła chwycić broń, mały Mii zmienił się.
4
Susannah zobaczyła, jak czerwone światło spływa po gładkiej skórze dziecka, od czubka głowy do znamienia na prawej nodze. Nie był to odblask, ale blask, który dobywał się jakby z jego wnętrza, a przynajmniej tak się jej wydawało. I nagle, gdy malec leżał na wklęśniętym brzuchu Mii, z wargami zaciśniętymi na jej sutku, po czerwonym błysku nadszedł drugi, czarny, rozchodzącą się falą zmieniając dziecko w paskudnego gnoma, przeciwieństwo różowiutkiego niemowlęcia, które wyszło z łona Mii. Jednocześnie jego ciało zaczęło się zmniejszać, nogi kurczyły się i wtapiały w tułów, głowa opadała na ramiona – pociągając za sobą pierś Mii, wydętą jak gardziel żaby. Błękitne oczy stały się czarne jak smoła, a potem znów niebieskie.
Susannah próbowała wrzasnąć. Nie mogła.
Na bokach czarnego stwora wyrosły rakowate narośle i pękły, wypuszczając z siebie odnóża. Czerwone znamię na pięcie było w dalszym ciągu widoczne, lecz teraz przypominało plamę czerwieni na odwłoku czarnej wdowy. Gdyż niewątpliwie tym było to stworzenie. Pająkiem. Mimo to dziecko nie znikło do końca. Na grzbiecie pająka sterczało przezroczyste wybrzuszenie. Susannah dostrzegła w nim zdeformowaną twarzyczkę i niebieskie iskierki oczu.
– Co…? – powiedziała Mia i zaczęła podnosić się na łokciach. Z jej prawej piersi płynęła krew. Mały pił ją jak mleko, nie roniąc ani kropli. Sayre stał przy Mii nieruchomo jak posąg, z rozdziawionymi ustami i wybałuszonymi oczami. Czegokolwiek oczekiwał – czegokolwiek kazano mu oczekiwać – to z pewnością nie tego. Detta w umyśle Susannah ze złośliwą satysfakcją patrzyła na jego zaskoczenie: wyglądał jak komik Jack Benny, usiłujący rozbawić oporną publiczność.
Mia przez chwilę zdawała się pojmować, co zaszło, gdyż zaczęła jej się wydłużać mina – pod wpływem przestrachu i być może bólu. Potem na jej twarz powrócił anielski uśmiech. Wyciągnęła rękę i pogłaskała wciąż ssącego jej pierś stwora, czarnego pająka z ludzką główką i czerwonym znamieniem na porośniętym szczeciną odwłoku.
– Czy on nie jest piękny? – zawołała. – Czy mój syn nie jest piękny, jasny jak letnie słonko?
To były jej ostatnie słowa.