Читать книгу Wiatrodziej - Susan Dennard - Страница 6

Rozdział 1

Оглавление

Bycie trupem miało swoje zalety.

Merik Nihar, książę Nubrevny i były admirał Nubreveńskiej Marynarki Królewskiej, żałował, że umarł dopiero teraz. Jako trup osiągnął nieporównanie więcej niż za życia.

Przybył na leżący w samym sercu miasta Lovats plac Sprawiedliwości w konkretnym celu. Wiedział, że to, czego szuka, znajduje się w zapadłej chacie, która rozpadłaby się przy pierwszym podmuchu wiatru gdyby nie to, że wsparto ją o mury więzienia, a dokładnie tej jego części, gdzie znajdowało się archiwum. Merik musiał się dowiedzieć tego i owego o pewnym więźniu, który nie miał małego palca u lewej ręki, a który w tej chwili rezydował za ostatnim szelfem, w samych trzewiach podwodnego piekła Nodena.

Nasunął kaptur płaszcza głębiej na oczy, choć i tak nikt nie rozpoznałby jego poparzonej twarzy, zwłaszcza że pożar pozbawił go włosów, ale nakrycie dawało niejakie poczucie bezpieczeństwa na gwarnym placu Sprawiedliwości. Czy też placu Dębowym, jak go czasem zwano ze względu na olbrzymi gosrogowy dąb rosnący w jego środku. Blady pień drzewa był wielki jak latarnia i pokancerowany, a jego opasłe konary od dziesięcioleci nie widziały wiosennej zieleni.

To drzewo wygląda, jakby miało wkrótce dołączyć do mnie po drugiej stronie, rzuciło się Merikowi na myśl, gdy wodził wzrokiem po najdłuższej z gałęzi.

Od świtu do zmierzchu przez plac przelewał się falami ciekawski tłum. Kto dzisiaj zostanie wystawiony na pośmiewisko? Kogo przykują do nagiej skały i umrze przy niej z głodu lub nad kim zlitują się bogowie? Pod czyim ciężarem zerwie się płonąca lina i kogo zimnymi ustami ucałują na przywitanie rybie wiedźmy Nodena?

Gromady ludzi zagoniła tu także desperacja. Rodziny przyszły błagać nubreveńskich żołnierzy o litość dla swoich bliskich, bezdomni o jedzenie, schronienie i łaskę. Lecz tego dnia nikt nie miał dość litości czy współczucia, aby się nimi dzielić. Nawet Merik Nihar. Poświęcił wszystko w imię umowy handlowej z Hasstrelami z Cartorry. Prawie udało mu się dobić targu również z Marstokczykami, ale nie zdążył zrealizować planów, bo zabrała go śmierć. Nie mógł zrobić nic więcej.

Na drodze Merika stanęła jakaś rodzina nagabująca przechodniów, kobieta i jej dwóch synów.

– Głód to nie zbrodnia! – wołali jednym głosem. – U-wol-nić, na-kar-mić! U-wol-nić, na-kar-mić!

Starszy z braci, niemożliwie wysoki i chudy jak węgorz, zbliżył się do Merika.

– Głód to nie zbrodnia! – wykrzyczał mu w twarz. – U-wol-nić, na-kar…

Książę uskoczył na bok, a potem przemknął za plecami jego brata, by wreszcie wyminąć matkę o rozjaśnionych słońcem włosach, wykrzywionej gniewem twarzy, wołającą najgłośniej z całej trójki.

Merik znał gniew jak własną kieszeń, bo to właśnie on od lat był siłą napędową jego życia, którą podsycały rozdrapywane przez samodział pęcherze na piersi.

Inni zebrani natychmiast podchwycili okrzyk. U-wol-nić, na-kar-mić! Głód to nie zbrodnia! I tak w kółko. Merik zorientował się, że mimowolnie dostosował rytm kroków do skandowania.

Tak niewiele osób w całych Czaroziemiach władało magią, a tak niewiele spośród nich magią, która mogła się do czegoś przydać. Przetrwali tylko dzięki kaprysowi losu – niekiedy czarodziejów – i własnej niezłomności.

Doszedł do miejsca, w którym z grubej, środkowej gałęzi masywnego dębu opadało sześć wisielczych pętli. Przedpołudniowy wiatr poruszał konopnymi linami zawiązanymi w luźne, segmentowe węzły. Gdy obchodził pustą platformę, pochwycił wzrokiem wysoką, potężną postać o bladej cerze.

– Kullen. – Słowo odbiło się bolesnym echem w jego sercu. Brzmienie imienia przyjaciela wydusiło mu z płuc resztki powietrza, nim umysł zdążył zareagować i ściągnąć go z powrotem na ziemię. Nie. To nie Kullen. To nigdy nie jest Kullen.

Kullen umarł rozszczepiony w Lejnie dwa tygodnie temu. I Merik już nigdy go nie zobaczy, ani tu, ani nigdzie indziej.

Bezwiednie zacisnął pięści i wyrżnął w drewniany bal podtrzymujący szafot. Ból odezwał się w knykciach i kostkach dłoni, mocno, prawdziwie i szczerze. Uderzył jeszcze raz, silniej, zastanawiając się, skąd te mdłości i zawroty głowy.

Oddał należną cześć duchowi Kullena. Wykupił mu kapliczkę na wzgórzu za ostatni złoty guzik z jego oficerskiego munduru, pomodlił się do rybich wiedźm, aby pozwoliły mu szybko przebyć ostatni szelf. Sądził, że gdy to zrobi, ból zelżeje.

Po chwili wysoka postać gdzieś przepadła, a ból krwawiącej pięści zdusił ten wywołany przez przeszłość. Merik zmusił się do wznowienia marszu. Przygarbił się i poprawił kaptur na głowie. Jeśli Safiya fon Hasstrel zdołała dotrzeć do tamtego pomostu w Lejnie, przedzierając się między Marstokczykami i rozszczepionymi, i jeśli zrobiła to dla ludu, do którego nie należała tylko dlatego, że tak stanowiła umowa handlowa, którą podpisano z jej wujem – to Merik też zdoła zrobić to, co ma do zrobienia.

Niech szlag trafi jego zdradziecki umysł, który po raz kolejny postawił mu Safiyę przed oczami. Książę sprawnie unikał wspominek o Safi od dnia eksplozji. Od dnia, gdy jego świat przestał istnieć, a w jego miejsce pojawił się ten nowy. Unikał myśli o niej nie dlatego, że nie chciał o niej pamiętać. Wielki Nodenie, ta ostatnia chwila, którą z nią spędził…

Nie, nie, przywołał się do porządku. To nie jest dobry moment, by się roztkliwiać. Wspominanie smaku jej ust nie miało już sensu, gdy jego własne wargi były spalone. Gdy całe jego ciało zostało wyniszczone, zrobiło się ohydne.

Nie mówiąc o tym, że życie jest dla żyjących, nie dla martwych.

Przedzierał się przez cuchnącą, brudną ciżbę. Czuł, jakby walczył z falą przypływu, jakby opierał się pozbawionemu oka cyklonowi. Każde otarcie i uderzenie w ramię, pierś czy plecy przeszywało go bólem.

Dotarł do gromady pięćdziesięciu przykutych do skał kajdaniarzy o skórze spalonej na wiór przez bezlitosne słońce. Tkwili w żelaznej zagrodzie stanowiącej wyspę na wzburzonym morzu ludzi. Błagali strażników o wodę dla dzieci, o cień dla mdlejących na słońcu żon, o wolność dla rodziców. Ale dwaj strażnicy stojący przy bramie po wewnętrznej stronie zagrody, by nie stratował ich tłum, byli w równej mierze niewzruszeni wobec próśb lovatskich więźniów, co wobec wygłodniałej chmary po drugiej stronie ogrodzenia. Właściwie byli tak znudzeni, że zabijali czas grą w taro.

Jeden żołnierz przewiązał biceps fiołkową szarfą, wyrażającą żałobę po zmarłym księciu. Drugi miał taką samą przerzuconą przez udo.

Widok tego skrawka materiału – przewieszonego niedbale i bez krztyny szacunku – wzbudził w piersi Merika wichurę wściekłości. Tyle poświęcił dla dobra Nubrevny, a oto co dostał w zamian: pustą, jałową żałobę. Pozbawione znaczenia wieńce i proporce, którymi obwieszono miasto, nie mogły zamaskować obojętności ludu w obliczu śmierci ich księcia.

Już Vivia się o to postarała.

Nodenowi dzięki, że od chaty dzieliło Merika raptem kilka kroków, nie utrzymałby dłużej na wodzy budzącego się w jego piersi rozsierdzonego wichru. Lont o mało co się nie dopalił.

Skłębiona ciżba wypluła go do rynsztoka przy ufajdanej przez ptaki pomarańczowej ścianie. Merik ruszył w stronę drzwi. Z jego doświadczenia wynikało, że one zawsze są zamknięte, ale nigdy nie są nieprzebyte.

– Otwierać! – zawołał, zapukawszy. To był błąd. Świeżo zakrzepłe strupy na kostkach zsunęły się, odsłaniając czerwone mięso. – Wiem, że tam jesteś!

Brak odpowiedzi. A przynajmniej takiej, którą Merik zdołałby usłyszeć we wrzawie. Nie szkodzi. Podsycił żar tlący się w jego ciele. Pozwolił mu przybrać na sile. W jego sercu zrodził się porywisty podmuch.

Zapukał raz jeszcze, czując owiewającą go wichurę.

– Szybciej! Zaraz mnie tu zadepczą!

Zgrzytnął skobel i drzwi rozwarły się ze skrzypieniem na dwa cale… A wtedy Merik uderzył w nie pięściami i wiatrem.

Żołnierz po drugiej stronie nie miał szans w starciu z dzikim podmuchem. Grzmotnął o ziemię, aż cała chata się zatrzęsła. Zanim udało mu się wstać, książę wpadł do środka i zatrzasnął drzwi. Ruszył w stronę żołnierza, a wicher za nim. Zalegające wokół dokumenty porwał cyklon. Merik czuł się, jakby wyjęto mu knebel z ust.

Minęło zbyt wiele czasu, odkąd ostatnio pozwolił się wyszumieć swoim wichrom. Już prawie zapomniał, jaka to radość czarować. Ogień wzbierał w jego żołądku, przesycał go narastającą wściekłością. Powietrze szalało wokół niego, napierało i cofało się w rytm jego oddechu.

Żołnierz – blady mężczyzna w średnim wieku – wciąż leżał na ziemi, zasłaniając twarz rękoma. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że lepiej nie stawiać oporu. Szkoda. Merik z chęcią by powalczył. Ale zamiast tego omiótł pomieszczenie wzrokiem, a później wiatrem. Wibracje powiedziałyby mu, gdzie mogą czekać na niego następni żołnierze, gdzie kłębią się kolejne oddechy. Ale nie, nikt nie czaił się w ciemnych kątach, a drzwi do więzienia były zamknięte na trzy spusty.

Okiełznał wichurę i skupił uwagę na strażniku. Papiery opadły na podłogę, a Merik zdjął kaptur, walcząc z bólem, jaki wywołał materiał zsuwający się z jego poparzonej skóry.

Odczekał chwilę, chcąc się przekonać, czy żołnierz go rozpozna, ale mężczyzna skulił się pod ścianą, gdy tylko odjął ręce od kaptura.

– Czym ty jesteś?

– Mniejsza o to, musisz tylko wiedzieć, że jestem bardzo, bardzo wściekły. – Merik postąpił naprzód. – Szukam kogoś, kto wyszedł na wolność po drugiej odsiadce.

Strażnik rozejrzał się gorączkowo po pomieszczeniu.

– Musisz pan podać jakieś szczegóły. Wiek, wyrok, data zwolnienia…

– Nie wiem nic więcej. – Merik zbliżył się jeszcze o jard, a żołnierz wstał chwiejnie, jak źrebak, który pierwszy raz gramoli się na nogi, po czym cofnął się o dwa kroki i zanurzył ręce w stosie dokumentów.

– Spotkałem tego więźnia jedenaście dni temu – ciągnął Merik, choć właściwie pomyślał: zabiłem. Zrobił pauzę i wrócił myślami do tamtej nocy. – Miał brązową skórę i długie czarne włosy, pod lewym okiem wytatuowane dwa paski. – Dwa paski, czyli dwa razy siedział w kajdanach na placu Sprawiedliwości. – I jeszcze jedna rzecz… – Uniósł lewą dłoń, pokrywały ją plamy czerwonawo-brązowej tkanki zaleczających się oparzeń i pęknięcia na knykciach, z których sączyła się nowa krew. – Ten więzień nie miał małego palca.

– Garren Leeri! – wykrzyknął klawisz, skinąwszy głową. – Pamiętam go, a jakże. Był jednym z Dziewiątek, zanim przyskrzyniliśmy cały ich gang. Ale za drugim razem wpadł przez jakąś drobną kradzież.

– I cóż się przydarzyło Garrenowi po powrocie na łono społeczeństwa?

– Został sprzedany, psze pana.

Nozdrza Merika rozdęły się samoczynnie. Sprzedany? Nie wiedział, że byłych więźniów może spotkać podobny los. Poczuł odrazę na tę myśl, a jego płuca ogarnął żar. Merik nie walczył z nim, po prostu pozwolił wiatrowi wirować wokół swoich stóp i wzbijać do góry zalegające na podłodze papiery. Jeden z nich zatrzymał się na goleni strażnika, łopocząc rogami pod wpływem naporu powietrza. Mężczyzną wstrząsnął dreszcz.

– To nie zdarza się często, psze pana. Znaczy, sprzedawanie ludzi. Tylko wtedy, gdy w więzieniu nie ma już miejsca. Sprzedajemy tylko tych, którzy trafili do kicia za drobne przestępstwa. Odpracowują wyrok zamiast siedzieć na tyłku.

– A komu, jeśli można wiedzieć – Merik przechylił głowę – sprzedaliście tego Garrena?

– Trafił do Twierdzy Pyna, psze pana. Od czasu do czasu kupują tam więźniów, by pomagali w klinice. Dają im drugą szansę.

– Doprawdy? – Merik ledwie zdołał zagryźć cisnący się na usta uśmiech. Twierdza Pyna była przytułkiem dla najbiedniejszych mieszkańców Lovats. To pomysł jego matki, po jej śmierci twierdzą zaczęła rozporządzać Vivia.

Nie spodziewał się, że pójdzie tak gładko. Ot tak znalazł połączenie między Garrenem a Vivią. Brakowało mu tylko jakiegoś niezbitego dowodu – czegoś namacalnego, czym mógłby przekonać Wysoką Radę, że jego siostra to morderczyni. Że nie nadaje się na królową.

Na razie miał trop, i to jeszcze ciepły.

Zanim Merik pozwolił sobie, by uśmiech wypłynął mu na usta, pokój wypełnił zgrzyt metalu o drewno. Książę obrócił się i stanął oko w oko z zaskoczonym młodym strażnikiem, który dopiero co wszedł do chaty. Ależ chłopak miał pecha…

Wiatr wystrzelił naprzód i pochwycił młodzieńca, unosząc go jak szmacianą lalkę, a potem cisnął go w stronę Merika, który już wyprowadzał prawy sierpowy. Poharatane kostki wiatrodzieja zetknęły się z żuchwą rozpędzonego strażnika, który huknął o pięść jak fala o skalny klif. Natychmiast stracił przytomność, zwiotczał i rozciągnął się na ziemi. Merik wrócił wzrokiem do pierwszego żołnierza, ten szarpał się właśnie z zamkiem u drzwi po przeciwnej stronie chaty, desperacko próbując ratować się ucieczką.

– Za stary na to jestem – mamrotał. – Za stary.

Głębie piekielne, zaklął w myślach Merik, gdy przeszyło go poczucie winy. Dostał już to, po co przyszedł. Im dłużej się tu kręcił, na tym większe kłopoty się narażał. Porzucił więc spanikowanego klawisza, a sam rzucił się w kierunku drzwi wejściowych.

Nagle stanął jak wryty, gdyż do chaty wtoczyła się rozwrzeszczana kobieta.

– Głód to nie zbrodnia! U-wol-nić, na-kar-mić!

Znowu ona… I jej dwaj synowie. Nodenie, niewystarczająco wiele kłód rzuciłeś mi dzisiaj pod nogi?

Odpowiedź najwyraźniej była przecząca.

Wrzask kobiety urwał się w pół słowa, gdy spostrzegła nieprzytomnego młodzieńca i odkrytą twarz Merika. Stała przez moment nieruchomo jak słup soli, a w jej nabiegłych krwią oczach książę wyczytał jakąś nadzieję.

– To ty – wycharczała, z trudem łapiąc oddech. Zatoczyła się naprzód z rozrzuconymi ramionami. – Błagam, o wielki Furio, nie zrobiliśmy nic złego…

Merik naciągnął kaptur na głowę. Ból poparzonej skóry na moment przyćmił mu wszystkie zmysły. Gdy wreszcie rozwarł powieki, okazało się, że kobieta i jej synowie zbliżyli się o krok.

– Błagamy, o Furio. – Kobieta ucapiła Merika za rękę. Skrzywił się na dźwięk tego imienia. Czy naprawdę wyglądał aż tak groteskowo? – Błagam, panie! Wiedliśmy uczciwy żywot, modliliśmy się w twojej kaplicy! Nie zasłużyliśmy na twój gniew, chcemy tylko nakarmić naszych bliskich!

Merik wyrwał się z jej uścisku. Jego skóra pękła pod jej paznokciami. Lada moment wpadną tu żołnierze i choć Merik bez trudu poradziłby sobie z natarczywą kobietą i jej synami, nie było sensu robić sceny.

– Uwolnić i nakarmić, powiadasz? – Książę zdjął pęk kluczy z pasa nieprzytomnego żołnierza. – Łap.

Przeklęte babsko cofnęło się przed jego wyciągniętą ręką.

Czas mnie goni, pomyślał. Z zewnątrz dobiegł go znajomy głos tarabanu. Wszyscy żołnierze na plac Sprawiedliwości – mówił rytm.

Merik rzucił klucze najbliżej stojącemu chłopakowi. Omal nie wysmyknęły mu się z rąk.

– Uwolnijcie więźniów, jeśli chcecie, ale lepiej się streszczajcie. Bo jeśli wiać, to właśnie teraz.

Z tymi słowami wybiegł z chaty i wmieszał się w tłum. Głowę trzymał nisko, poruszał się prędko. Kobieta i jej synowie najwyraźniej nie potrafili rozróżnić, kiedy nie należy, a kiedy należy uciekać. Na szczęście Merik Nihar miał tę umiejętność w jednym palcu. W końcu nawet trup niechętnie rozstaje się z życiem.

Wiatrodziej

Подняться наверх