Читать книгу Wiatrodziej - Susan Dennard - Страница 8
Rozdział 3
ОглавлениеBądź jak kwiat na tafli jeziora, powtórzyła w myślach po raz tysięczny Iseult det Midenzi.
Ale ciężko było zachować spokój, pędząc ile sił w nogach w dół stoku korytem lodowato zimnego strumienia. Miała wrażenie, że biegnie od zawsze. Dwa razy się przewróciła i dwa razy przemokła od stóp do głów. Ale nie wolno jej się było zatrzymać. Musiała biec, jak potrafiła najszybciej. Choć nie miała pojęcia, dokąd właściwie zdąża. Jeśli poprawnie odczytała mapę te kilka godzin temu, zanim rozszczepieńcy zwietrzyli jej zapach i ruszyli za nią w pogoń, musiała się teraz znajdować gdzieś na północnych rubieżach Ziemi Niczyjej. Co oznaczało, że nie natknie się na żadne ludzkie sadyby, gdzie mogłaby się schronić, i nie znajdzie nikogo, kto mógłby jej pomóc.
Od tygodnia szła w kierunku marstockiej granicy. Strupieszałe niziny wokół Lejny wkrótce przemieniły się w kamieniste stromizny. Czuła się obco na tak pofałdowanym terenie. Widziała, ma się rozumieć, ilustracje przedstawiające okryte śnieżnymi czapami szczyty i skaliste turnie, słyszała też snute przez Safi opowieści o górach, ale nie spodziewała się, jak drobna poczuje się w ich obliczu. Jak bardzo da się jej we znaki poczucie osaczenia.
Jej położenie dodatkowo pogarszał fakt, że od dawna nie natknęła się na żadne nici Więzi. Jej więziodziejski dar umożliwiał jej dostrzeżenie nici, które budują, które wiążą i które się rozpadają. Tysięcy barw połyskujących przez cały czas nad głowami ludzi. Nie dostrzeże ich, jeśli w promieniu wielu mil nie ma ani jednego człowieka. Nie mogąc podziwiać świetlistych nici, miała wrażenie, jakby cały świat tonął w szarzyźnie.
Iseult była sama jak palec od wielu dni. Wędrowała przez połacie usiane sosnowymi igłami, a towarzystwa dotrzymywały jej tylko skrzypiące na wietrze drzewa. Niezależnie od terenu Iseult poruszała się ostrożnie, bacząc, by nie zostawić śladu czy tropu, pilnując, by nie zboczyć z drogi wiodącej na wschód.
Do dzisiaj.
Czterej rozszczepieńcy wyczuli jej zapach. Nie wiedziała, skąd się tu wzięli i jakim cudem nie zdołała ich jeszcze zgubić. Płaszcz z włókna salamandrowego, który ofiarował jej dwa tygodnie temu krwiodziej Aeduan, miał ją chronić przed rozszczepieńcami, ale najwyraźniej zawiódł. Iseult wyczuwała czarne, ucięte nici Więzi, którymi emanowały ofiary rozszczepiającej magii. Z każdą minutą były coraz bliżej.
Powinnam owinąć czymś kamień Więzi. Ta myśl dotarła do niej zza zasłony mgły, gdy całe jej ciało skupiło się na biegu. Jakimś materiałem, żeby w pędzie nie uderzało tak boleśnie o klatkę piersiową. Krążyło jej to po głowie od kilku godzin i wypływało na powierzchnię racjonalności za każdym razem, gdy pędząc przez las, raniła stopy o gałęzie i kamienie. Lecz zawsze zapominała o tym, gdy wycieńczona zatrzymywała się, by złapać oddech. W pierwszej kolejności musiała uspokoić sterane płuca i poszukać za pomocą magii nici ludzi, którzy mogliby znaleźć się gdzieś w pobliżu i może udzielić jej pomocy. Zapominała o raniącym jej skórę kamieniu, a gdy wznawiała sprint, było już za późno.
Od czasu do czasu tak głęboko zatapiała się w myślach, że zupełnie nie pamiętała o tym, gdzie się znajduje. Zastanawiało ją, jak to będzie – być Cahr Awenem.
Iseult i Safi odbyły podróż do Prastudni Nubrevny, a gdy zanurzyły się w gościnnych wodach jej źródła, zatrzęsła się ziemia.
„Odnalazłam parę Cahr Awenów – rozradowała się wówczas mniszka Evrane. – Wy dwie obudziłyście Prastudnię”.
W odniesieniu do Safi ten tytuł miał sens. Ona była blaskiem słońca, była przejrzysta jak woda górskiego strumienia. Oczywiście, że spośród wszystkich ludzi na świecie, to ona mogła się okazać Cahr Awenem. Ale Iseult? Iseult nie była nawet przeciwieństwem Safi, żadnym blaskiem gwiazd, nie była tajemnicza i zawikłana. W ogóle niczym nie była.
Chyba że jestem. Chyba że mogę być.
Więziodziejka snuła te myśli każdej nocy, nim pogrążyła się we śnie.
Dzisiaj od czasu ich rozłąki kamień Więzi rozbłysł po raz pierwszy. Iseult znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie i mogła tylko uczepić się nadziei, że jej więziosiostra, gdziekolwiek się znajduje, nie wpadła w panikę na widok aktywności naszyjnika.
Iseult żywiła też nadzieję, że kamień odezwał się ze względu na tarapaty, w których znalazła się ona sama, jeśli bowiem to Safi jest w niebezpieczeństwie…
Nie, nie może teraz o tym myśleć. Może tylko biec.
Minęły ledwie dwa tygodnie, odkąd wszystko szlag trafił i odkąd Iseult utraciła Safi na rzecz Marstokczyków, odkąd wywlekła Merika z zawalonego budynku i zdecydowała się podążyć za więziosiostrą bez względu na wszystko.
Iseult przeszukała Lejnę, wymarłe miasto duchów, po tych tragicznych w skutkach wydarzeniach i wreszcie znalazła opuszczoną kawiarnię Mathew. W kuchni było jedzenie i czysta woda, a w piwnicy natrafiła nawet na sakwę pełną srebrnych monet.
Zatrzymała się tam na kilka dni, ale gdy po tygodniu nikt po nią nie przyszedł, założyła, że obiecany wysłannik już się nie zjawi. Do doma Erona musiała dotrzeć informacja o porwaniu Safi przez cesarzową. Habim, Mathew i senior rodu Hasstrelów zapewne podążyli jej śladem. Co oznaczało, że Iseult nie miała wyboru – musiała czym prędzej ruszyć na północny wschód. Spała w dzień, a podróżowała nocą, ponieważ tylko dwa typy ludzi mieszkały w czaroziemskich lasach: ci, którzy próbowali cię zabić, i ci, przez których ktoś cię zabijał. Jednych i drugich lepiej unikać.
Jednakże w ciemności, która stała się nieodłącznym towarzyszem podróży więziodziejki, czaiło się jeszcze coś. Cień, wiatr i wspomnienia, których nie mogła uciszyć. Nieustannie myślała o Safi. O swojej matce, o Corlancie i jego przeklętej strzale, która prawie pozbawiła ją życia. A także o rozszczepieńcach z Lejny i o bliźnie w kształcie łzy, którą zostawili.
A potem o Lalkarce nawiedzającej ją w snach. Ona sama nazywała siebie splotodziejką i upierała się, że Iseult jest dokładnie taka jak ona. Ale Lalkarka rozszczepiała ludzi i kontrolowała ich nici. Iseult nie umiała tego zrobić i nie chciała się nauczyć.
Często myślała też o śmierci. O swojej własnej. Miała przy sobie tylko kordelas, a przed sobą cokolwiek niepewną przyszłość. Może jej nie poznać, jeśli rozszczepieni ją dogonią. A właściwie kiedy ją dogonią, bo to chyba nieuniknione. Iseult była wykończona, brakowało jej tchu, mięśnie nóg płonęły żywym ogniem. Oto dlaczego tak bardzo polegała na Safi, obdarzonej nieomylną intuicją, która dzięki prędkim stopom potrafiła umknąć każdemu pościgowi, podczas gdy Iseult sama stawała się swoim największym wrogiem w takich sytuacjach, bo pozwalała strachowi wziąć górę nad więziodziejskim rozsądkiem.
Wtedy zobaczyła pośród traw skupisko wilców tworzących błękitny dywan wzdłuż strumienia. Pozornie dzikie kwiaty, pozornie nieszkodliwe. Ale Iseult wiedziała, że nie są ani dzikie, ani nieszkodliwe.
Więziodziejka natychmiast wyskoczyła ze strumienia. Zdrętwiałe stopy zahaczyły o brzeg, upadła na wyciągnięte ręce, boleśnie nadwyrężając nadgarstki. Nie zważała jednak na ból, bo wszędzie wokół roiło się od wilców, niemal niewidocznych w plamach cieni, ale niemożliwych do przeoczenia, jeśli się wiedziało, gdzie patrzeć. Nie sposób ich nie zauważyć, będąc Nomatsanką.
Choć wiodący między sosny trakt wyglądał na pierwszy rzut oka jak ślad po przejściu jelenia, Iseult nie dała się zwieść. Od razu rozpoznała nomatsańską ścieżkę. Obstawione pułapkami szlaki miały za zadanie bronić plemię przed obcymi, stanowiły pewną śmierć dla nieproszonych gości.
Co prawda Iseult do obozu nie zapraszano, lecz z pewnością nikt nie nazwie tam innej Nomatsanki nieproszonym gościem. Oddaliła się od strumienia żwawym marszem. Nie ośmieliła się biec, gdyż jeden fałszywy ruch rozpyliłby jadodziejską mgłę z mechanizmów ukrytych pod osłoną wilców.
Tam. Odnalazła wzrokiem zatkniętą w ziemi gałąź w kształcie litery C. Jeden koniec wskazywał północ, drugi południe. Wejście i wyjście. Więziodziejka zwolniła, lawirowała z namysłem między sosnami. Przykucnęła nad obrośniętym mchem kamieniem, poruszała się naprzód drobnymi kroczkami, bacznie rozglądając się na boki i prawie nie oddychając.
Rozszczepieni siedzieli jej na ogonie. Czarne nici plątały się i prężyły w obrębie jej magicznej świadomości, wygłodniałe i ohydne. Dopadną ją w kilka minut. Jednak już się ich nie lękała, bo oto zobaczyła przed sobą kolejną wbitą w ziemię gałąź, nomatsański znak wtopiony w materię lasu, który ostrzegał przed rozłożonymi dalej zębatymi sidłami na niedźwiedzie, dla rozszczepionych okaże się on zupełnie pozbawiony znaczenia. Przynajmniej do czasu, gdy żelazne zęby pułapek nie wgryzą się w ich nogi i nie przygwożdżą do miejsca.
Iseult naszła ochota, by ponownie zerwać się do biegu, przemknąć między pułapkami ukrytymi na porośniętej paprociami polanie. Złapała kamień Więzi, ścisnęła mocno i zrównała krok. Kwiat. Na tafli jeziora. Nim doszła do przeciwległego skraju przejaśnienia, naliczyła sześć pułapek.
Kiedy tylko znalazła się po drugiej stronie, puściła się biegiem. W idealnym momencie, bo za jej plecami nomatsańska ścieżka zbudziła się do życia. Buchnęła trująca mgła, trzask mechanizmu odbił się echem po lesie, wstrząsnął powietrzem, przebiegł zimnymi palcami po kręgosłupie Iseult.
Rozszczepieńcy wpadli w potrzask, ale mgła nie odniosła żadnego efektu. Z leśnej gęstwiny wyłaniali się kolejni łowcy.
Więziodziejka zmusiła się do szybszego biegu, zaczęła gorączkowo dyszeć. Jeśli jeszcze trochę zwiększy dystans, może uda jej się uciec. Usłyszała za swoimi plecami szczęk sideł, który dźwięczał w leśnej ciszy jak bicie dzwonu. Rozległo się upiorne wycie, a potem cztery skupiska nici zwinęły się w powietrzu niczym bicze i zaczęły zmagać się z metalowymi szczękami zaciśniętymi na nogach.
Iseult ani myślała zwolnić. Musiała dobrze wykorzystać przewagę, aby ta raptem nie stopniała. Paprocie i sosnowe igły szeleściły pod jej stopami. Nie miała pojęcia, czy lada moment nie natrafi pod ściółką na zdradliwy korzeń czy lisią norę. Widziała tylko nieruchome maszty sosen, przedzierała się przez zarośla, przeskakiwała zwalone pnie, mijała poskręcane korzenie. Kilka razy odezwała się bólem kostka, innym razem zaprotestowało nadwyrężone kolano. Jednak wciąż pędziła przed siebie.
I to był jej błąd. Nomatsańskich ścieżek nie należało pokonywać w pośpiechu. Domagały się czasu. Szacunku.
Czego ja się spodziewałam, przyszło jej na myśl, gdy solidny grunt trawiastej łąki zniknął spod jej stóp, a siatka oplotła ją i uniosła, gdzie mogła tylko bezwładnie dyndać. Zassała z sykiem powietrze, po czym wypuściła je ostrym tchnieniem.
Przynajmniej wciąż mam swój kordelas, dogoniła ją jej własna myśl. Ale i on nie zda się na wiele, gdy wisi dwadzieścia stóp nad ziemią. I gdy na dopiero co pokonaną przez nią łąkę wbiega już pierwszy rozszczepieniec, zostawiając po sobie ślad czarnej krwi. Brakowało mu połowy stopy, a po skórze pełzały mu odblaski czaru, za pomocą którego go rozszczepiono. Mimo to poruszał się z uwagą, Iseult nie dopatrzyła się w nim bezmózgiej, frenetycznej brutalności rozszczepionych.
To niemożliwie, przeszło jej przez myśl. I wtedy pojęła. Ucięte nici dryfowały leniwie nad jego głową, niknąc wysoko na niebie, niemal niewidzialne.
Lalkarka. Musiała rozszczepić go z daleka, tak jak zrobiła to z marynarzami i Marstockimi Żmijami w Lejnie. I z pewnością kontroluje rozszczepieńców osobiście.
Gdy tylko Iseult to pojęła, nici zaczęły znikać. Rozszczepieni szarpiący się w żelaznych wnykach umierali jeden po drugim, zupełnie jakby Lalkarka zdecydowała, że ich czas na ziemi dobiegł końca i sama zrywała spotworniałe nici.
A jednak potwór zdążający po łące wciąż żył. Parł naprzód, nie dając Iseult wyboru: będzie musiała wyswobodzić się z siatki i zabić go, zanim on zabije ją.
Nie zdążyła jednak zrealizować swojego planu – łowca natknął się na kolejny potrzask. Druga siatka zerwała się z ziemi i rozszczepiony pomknął w górę. Zatrzeszczały liny, uwięziony wierzgnął, zaszamotał się i zawył, wisząc ledwie parę stóp od Iseult, zaraz potem krzyk zamarł na jego czarnych ustach jak ucięty nożem, a jego nici rozpłynęły się w powietrzu.
Lalkarka zabiła i jego, zostawiając Iseult samą na nomatsańskiej ścieżce.
Więziodziejka nie zdołała się powstrzymać: roześmiała się. Wreszcie choć chwila na oddech. Wymknęła się łowcom, nawet jeśli za sprawą pułapki, która nieopatrznie uratowała jej życie.
Śmiech szybko jednak spełzł jej z ust, zamarł niczym ścięty mrozem strumień. Zrozumiała bowiem, że to tylko kwestia czasu, zanim Lalkarka rzuci w pogoń za nią kolejnych łowców.
– Później będę się tym martwić. Póki co mam z nimi spokój. Muszę jakoś wyleźć z tej siatki, nie łamiąc sobie kości. Niech to cap wygrzmoci – wysyczała podchwycone od Safi przekleństwo i ścisnęła w pięści kamień Więzi, który teraz już nie przypominał świeceniem, żeby zaczerpnąć z niego energii, jak lubiła sobie wmawiać.
Odpędziła wszelkie myśli, zacisnęła usta i zaczęła piłować kordelasem linową siatkę.