Читать книгу Wiatrodziej - Susan Dennard - Страница 7
Rozdział 2
ОглавлениеTo nie Azmir.
Safiya fon Hasstrel może i nie była orłem z geografii, ale nawet ona wiedziała, że stolica Marstoku nie leży nad półksiężycową zatoką, do której właśnie wpływał okręt. Choć dałaby się przeciągnąć pod kilem, byle tylko się tam znaleźć.
Wszystko byłoby ciekawsze od gapienia się przez cały miniony tydzień na nieruchome morze odcinające się od majaczącego w dali mrocznego pasa gęstej dżungli. Ponieważ tu, w najdalej wysuniętym na wschód punkcie Ziemi Niczyjej – długiego półwyspu, który nie należał ani do pirackich fakcji Saldoniki, ani do żadnego z imperiów – nie miała absolutnie nic do roboty.
Jakiś papier za jej plecami zaszeleścił akurat wtedy, gdy fala wyniosła okręt w górę, by za chwilę opuścić go z powrotem, na ów szmer nałożył się nieskończenie spokojny głos cesarzowej Marstoku. Cały boży dzień pisała albo odpisywała na wiadomości i meldunki przy niskim biurku w swojej kajucie, odrywając się od pracy tylko na czas niezbędny do tego, by powiadomić Safi o jakimś skomplikowanym politycznym sojuszu czy zmianie, jaka zaszła na linii południowej granicy jej imperium.
Sprawy nudne jak flaki z olejem, a najprostsza z prawd przedstawiała się, zdaniem Safi, w sposób następujący: powinno się wprowadzić zakaz męczenia ładnych dziewcząt wykładami. Nuda szkodzi piękności bardziej niż złość.
– Czy ty mnie słuchasz, domno?
– Oczywiście, Wasza Wysokość! – Safi okręciła się w stronę monarchini, jej szata zatańczyła przy obrocie. Żeby dodatkowo wzmóc efekt niewinności, zatrzepotała rzęsami jak mała dziewczynka.
Ale Vanessa tego nie kupiła. Wyraz jej idealnie symetrycznej twarzy stanowił tego ewidentny dowód. Safi wątpiła, by szmer i syk żelaznego pasa cesarzowej, przywodzący na myśl skłębioną masę węży, był tylko dziełem jej bujnej wyobraźni.
Uczeni nie mieli wątpliwości co do tego, że Vanessa to najmłodsza i najpotężniejsza imperatorowa w dziejach Czaroziem. Legendy opisywały ją jako najsilniejszą i najbezwzględniejszą żelazodziejkę w historii, która strzaskała górę, licząc zaledwie siedem wiosen. A do tego, według Safi, Vanessa była z pewnością najpiękniejszą i najelegantszą z kobiet, jakie kiedykolwiek zaszczyciły świat swoją obecnością.
Ale nic z tego nie miało znaczenia, ponieważ, o bogowie nieśmiertelni, Vanessa okazała się również największą nudziarą, jaką Safi miała nieszczęście spotkać na swej drodze.
Ani w karty się z nią nie pogra, ani nie pożartuje, nie opowie i nie posłucha opowieści przy ogniodziejskim palenisku – nie robiła dosłownie nic, by uczynić to niekończące się czekanie chociaż trochę znośniejszym. Okręt rzucił kotwicę tydzień temu, najpierw kryjąc się przed pojedynczym cartorriańskim kutrem, a później przed całą cartorriańską armadą. Wszyscy gotowali się do morskiej bitwy… która nigdy nie nadeszła. Safi oczywiście się z tego cieszyła – wojna to piekło, jak zawsze powtarzał jej Habim – ale odkryła też, że to nieustanne oczekiwanie stało jej osobistym piekłem. Zwłaszcza odkąd całe jej życie wywróciło się do góry nogami dwa i pół tygodnia temu. Nieoczekiwane zaręczyny z cesarzem Cartorry wciągnęły ją w istny cyklon pogoni i ucieczek, konspiracji i dewastacji. Dowiedziała się wówczas, że jej wuj, człowiek, którym całe życie gardziła, stał za jakimś zakrojonym na niewyobrażalnie szeroką skalę planem, którego cel stanowiło zaprowadzenie pokoju w Czaroziemiach.
Następnie – jakby sytuacja nie dość się jeszcze skomplikowała – okazało się, że Safi i jej więziosiostra Iseult mogą w istocie być mitycznymi Cahr Awenami, których powinnością było uzdrowienie magii ich świata.
Cesarzowa wyrwała Safi z zamyślenia, pokasłując w pięść.
– Traktat zawarty przeze mnie z piratami z Baedyed jest dla Marstoku niesłychanie ważny. – Vanessa podkreśliła wagę swych słów, złowróżbnie marszcząc idealne brwi. – Dojście do porozumienia zajęło całe lata, a dzięki temu sojuszowi uratujemy tysiące ludzkich istnień… Domno, ty mnie wcale nie słuchasz!
Może było w tym stwierdzeniu ziarenko prawdy, a mimo to Safi poczuła się urażona tonem cesarzowej. Przybrała przecież swoją najlepszą minę pilnej uczennicy. Czy Vanessa nie mogłaby tego docenić? Nigdy nie bawiła się w takie udawanie na zajęciach Mathew czy Habima. Nie zrobiłaby tego nawet dla Iseult.
Poczuła uścisk w gardle. Instynktownie sięgnęła do zawieszonego na szyi kamienia Więzi. Co parę minut wyjmowała nieoszlifowany rubin, by zajrzeć w jego połyskującą głębię.
Kamień miał rozbłysnąć, gdyby Iseult groziło niebezpieczeństwo. Od wypłynięcia z Lejny nie stało się to ani razu. Nawet nie mrugnął. Początkowo milczenie kamienia koiło jej nerwy, ilekroć pomyślała o swojej rozłące z więziosiostrą. Swoją lepszą połową, która zawsze wyciągała tę mniej dobrą z kłopotów. Z osobą, która nigdy nie pozwoliłaby Safi przyłączyć się do cesarzowej.
Przemyślawszy sprawę, zrozumiała, jak bardzo zawaliła, idąc na układ z Vanessą. Safi oddała do jej dyspozycji swoją prawdodziejską moc, żeby cesarzowa mogła oczyścić marstocki dwór z korupcji. Postanowiła wykorzystać nadarzającą się okazję i uczynić świat lepszym miejscem – jednocząc siły z Vanessą, pomagała przecież umierającym Nubrevenom.
Tymczasem okazało się, że utknęła na okręcie, który stał na kotwicy pośrodku niczego. A jej jedyną kompanią stała się cesarzowa imperium nudy.
– Usiądź, proszę – rozkazała Vanessa, rozpraszając jej czarne myśli. – Skoro nie obchodzi cię polityka, to może zainteresuje cię ta wiadomość.
Już sama wzmianka o czymś nowym rozbudziła jej ciekawość. Wiadomość! Dzisiejsze popołudnie zanosiło się na o wiele bardziej rozrywkowe od wczorajszego. Choć okazałoby się takie nawet wtedy, gdyby tylko mewa narobiła na pokład.
Safi wsparła ręce na swoim żelaznym pasie i przecięła kołyszącą się kabinę, by spocząć na pustej ławie naprzeciwko cesarzowej. Vanessa przewertowała plik różnej wielkości dokumentów, ściągając brwi tak nieznacznie, że trzeba się było dobrze przyjrzeć, by odszukać na jej czole pojedynczą zmarszczkę. Widok jej miny przywiódł Safi na myśl inną twarz o podobnie zmarszczonych brwiach. Twarz innego przywódcy, który, podobnie jak marstocka cesarzowa, przedkładał dobro swojego ludu nad wszystko inne.
Merik.
Wzięła głęboki oddech. Jej zdradzieckie policzki pokryły się rumieńcem. Przecież to tylko jeden pocałunek, więc może już sobie idź, czerwona plamo, pomyślała.
Ale rumieniec nigdzie się nie wybierał, ponieważ uchwyciła spojrzeniem napis na kartce, którą Vanessa wydobyła ze stosu dokumentów: książę Nubrevny. Jej puls przyspieszył raptownie. Kto wie, może wreszcie dowie się czegoś o świecie i ludziach, których przyszło jej porzucić?
Ale zanim to nastąpiło, drzwi do kajuty otworzyły się z hukiem i do środka wszedł mężczyzna w zielonym mundurze marstockiej marynarki. Na widok Safi i Vanessy stanął jak wryty i wlepił w nie wzrok.
Kłamstwo – rozbłysło w głowie domny, a prawdodziejska magia przyprawiła ją o znajome mrowienie na całym ciele. Ten człowiek nie był tym, na kogo wyglądał.
Fałszywy marynarz świdrował ją wzrokiem. A potem uniósł rękę.
– Uważaj! – Safi skoczyła w stronę cesarzowej, chcąc odepchnąć ją z linii ataku. Nie zdążyła. Kliknął spust pistoletu. Huknęło. Ale pocisk nigdy nie sięgnął celu. Żelazna kula zawisła w powietrzu, wirując cal od twarzy cesarzowej niczym miniaturowa planeta. A potem z brzucha napastnika wyrosła krwawa klinga i przerżnęła mu z sykiem kręgosłup, narządy wewnętrzne i skórę. Ostrze schowało się z powrotem, a ciało gruchnęło na podłogę. W drzwiach stał dowódca gwardii cesarskiej, cały ubrany na czarno i z ociekającą posoką szablą w dłoni.
Arcyżmij.
– Skrytobójca – orzekł ze spokojem. – Wiesz, co robić, Wasza Wysokość.
– Chodźmy – powiedziała natychmiast Vanessa, ograniczając się do tego jednego słowa. Jakby w obawie, że Safi nie słyszała polecenia, zacisnęła za pomocą magii żelazny pas na jej biodrach i szarpnęła ją w kierunku wyjścia.
Safi nie miała wyboru, pospieszyła za nią, choć dławiło ją przerażenie i choć milion pytań cisnęło jej się na usta.
Zatrzymały się nad martwym asasynem tylko na chwilę, by Vanessa zdążyła omieść go wzrokiem. Pociągnęła bezgłośnie nosem i, zakasawszy czarną spódnicę, przestąpiła nad zwłokami. Zostawiła po sobie kilka krwawych śladów na korytarzu.
Safi dołożyła starań, by ominąć rozrastającą się kałużę krwi. Pilnowała się też, żeby nie spojrzeć we wpatrzone w sufit błękitne oczy mężczyzny.
Na pokładzie panował chaos. Vanessa stawiła mu czoła spokojnie i bez emocji. Strzepnęła palcami i żelazne bransolety na jej nadgarstkach rozrosły się i zafalowały, formując cztery cienkie ściany wokół niej i domny. Skryte za tarczą, przeszły pokładem do bakburty. Safi miała wrażenie, że zamknięto ją w puszce. Wokół rozlegały się marstockie okrzyki, stłumione i zniekształcone przez żelazne płyty, ale zupełnie zrozumiałe. Żmije i marynarze szukali drugiego asasyna, który miał schować się gdzieś na pokładzie.
– Szybciej – rozkazała Vanessa, szarpiąc Safi mocniej za pas.
– Dokąd idziemy? – odkrzyknęła prawdodziejka. Uwięziona w żelaznym kwadracie nie widziała nic poza bezchmurnym niebem nad głową.
Imperatorowa nie odpowiedziała, ale Safi prędko sama się domyśliła. Gdy dotarły na rufę jednostki, gdzie znajdowały się szalupy zawieszone na wysięgnikach, żeby łatwiej dało się opuścić je na wodę, Vanessa zmieniła stan skupienia przedniej tarczy i uformowała z płynnej bryły żelaza schody, którymi natychmiast wspięła się na pokład jednej z łodzi ratunkowych. Kiedy obie znalazły się w środku, pozostałe płyty rozpięły się i uformowały wzdłuż burt ochronną warstwę pancerza. Do zamknięcia bryły brakowało tylko dachu, dzięki czemu Safi usłyszała głośno i wyraźnie krzyk któregoś z załogantów:
– Jest pod pokładem!
Vanessa skrzyżowała wzrok z prawdodziejką.
– Nie ruszaj się – poleciła, a potem uniosła ręce. Szczęknęły łańcuchy i łódź opadła z pluskiem na fale. Zaskoczona Safi niemal spadła z ławeczki. Opryskała ją morska woda, a gdy się wyprostowała, włosy zburzyła jej lepka, słona bryza. Morze było spokojne i na krótką chwilę udzielił jej się ten spokój. Wydało jej się niemożliwe, że w tym samym momencie parę metrów wyżej wrzało jak w ulu.
Raptem cała iluzja spokoju rozwiała się jak liście na wietrze. Ledwie uderzenie serca później ponad tarczami rozbłysło oślepiające światło, połyskujące w nieprzeliczonych szklanych odłamkach, tchnące surową magiczną energią. Łódź zachybotała się groźnie na falach, niemal nabierając wody. A potem huknął grzmot, jakby niebo waliło im się na głowy.
Okręt wyleciał w powietrze.
Fala płomieni naparła na żelazną tarczę, ale cesarzowa dała im odpór. Cienkie jak papier płyty rozrosły się, okrywając całą szalupę, osłaniając Vanessę i Safi przed wściekłym żarem i tłumiąc wycie piekielnego ognia.
Z nosa cesarzowej pociekła krew, targnął nią nagły skurcz mięśni. Był to znak, że lada moment opadnie z sił i nie zdoła utrzymać tarczy.
Safi porwała walające się na pokładzie wiosła i podążyła wzrokiem do brzegu. Zrobiła to machinalnie, bez zastanowienia, jak tonący, który chwyta się brzytwy.
Vanessa pojęła, co zamierza jej towarzyszka, i natychmiast wyczarowała w tarczy dwa otwory, którymi przedostały się do środka płomienie i żar. Ale Safi nie zwracała na nie uwagi, nawet gdy sparzyła się w palec, a jej płuca wypełniły się słonym dymem.
Zaczęła energicznie przebierać wiosłami, przestała dopiero, gdy dziób szalupy wsunął się w ciemny żwir płycizny. Cesarzowa zdjęła tarczę z westchnieniem ulgi. Metal zafalował i uformował się z powrotem w żelazne bransolety na jej nadgarstkach. Teraz Safi widziała na własne oczy czarne płomienie.
Morski ogień. Nienasycone, pożerające wszystko na swej drodze języki, które opierały się wiatrowi i które polewane wodą buchały jeszcze wyżej w powietrze.
Safi objęła dygoczącą Vanessę i razem opuściły łódź, po czym, brodząc w płytkiej wodzie, ruszyły na brzeg. Przeżyła napaść, ale nie czuła ulgi. Gdy znalazła się na lądzie, nie odczuła satysfakcji ani radości, lecz tylko pustkę i zbierające jej się nad głową czarne chmury. Wiedziała bowiem, że tak właśnie będzie wyglądać teraz jej życie. Nie uświadczy już nudy i kazań, czekają ją za to ognie piekielne i skrytobójcze ataki. Treścią jej egzystencji staną się ciągła walka i nieustająca ucieczka.
I nikt poza nią samą nie zdoła jej przed tym uchronić.
A gdyby tak po prostu zniknąć im z oczu? Tu i teraz? – przyszło jej na myśl, gdy powiodła wzrokiem po długiej linii brzegowej porośniętej namorzynami i drzewami palmowymi. Cesarzowa pewnie nawet by nie zauważyła. Może nawet by jej to nie obeszło.
Jeśliby skierowała się na południowy zachód, prędzej czy później dotarłaby do Pirackiej Republiki Saldoniki, jedynego ośrodka cywilizacji – jeśli można ją tak nazwać – i jedynego miejsca, gdzie mogłaby rozejrzeć się za jakimś statkiem, na pokładzie którego opuściłaby te strony. Sęk w tym, że istniały wątłe szanse, że przetrwa sama w tym rynsztoku ludzkości.
Bezwiednie dotknęła palcami kamienia Więzi. Właśnie teraz, gdy życie Safi stało na ostrzu noża, rubin zbudził się do życia.
Gdyby była tu Iseult, prawdodziejka bez zastanowienia dałaby nura w dżunglę za swoimi plecami. Safi robiła się odważniejsza w towarzystwie swojej nomatsańskiej przyjaciółki. Silna i nieustraszona. Ale nie miała pojęcia, gdzie się teraz podziewa jej więziosiostra i kiedy ją znowu zobaczy – czy w ogóle ją jeszcze zobaczy. Co oznaczało, że największe szanse na przeżycie miała u boku cesarzowej Marstoku.
Gdy ogień zmienił okręt wojenny Vanessy w dryfujące pogorzelisko, Safi skupiła wzrok na towarzyszce. Cesarzowa stała nieruchomo, jakby zapuściła korzenie, sztywna jak żelazo, którym władała. Prawdodziejka dostrzegła ślady popiołu na jej skórze, przeniosła wzrok na strupy krwi nad wargami.
– Musimy się ukryć – wychrypiała Safi. Bogowie jej świadkiem, jeśli zaraz nie znajdą czegoś do picia, umrą z pragnienia. Marzyła o zimnej, kojącej, słodkiej wodzie. – Ogień zwabi tutaj cartorriańską armadę.
Cesarzowa z mozołem odjęła wzrok od horyzontu i spojrzała na Safi.
– Ktoś mógł przeżyć – warknęła.
Domna zacisnęła usta, ale nie wdała się w kłótnię. Kto wie, może to jej uległość wywołała ciężkie westchnienie cesarzowej.
– Idziemy do Saldoniki – orzekła Vanessa i ruszyła przed siebie, Safi podążyła jej śladem.
Przez całą drogę przez skalistą plażę cesarzowa zachowywała niezmącone milczenie. Zapadał zmrok.