Читать книгу Jak robić dobrze - Szymon Hołownia - Страница 10

Оглавление

Był październik 2011. Doktor Sahar, wspierająca sierociniec w Kasisi lekarka ze szpitala Koptów w Lusace, zadzwoniła z pytaniem, czy przyjmiemy kolejne dziecko. Mają na oddziale piętnastolatka, który trafił do nich w zaawansowanym stadium AIDS. Nie wiedzą, co z nim zrobić, bo nie chce brać leków, a na perswazję reaguje agresją.

Z HIV jest jak z natrętem: nie pozbędziesz się go do końca życia, ale jeśli będziesz go pilnował, może nie narobić większych szkód. Musisz dwa razy dziennie regularnie brać leki. Gdy przestajesz, sprawy przyspieszają z miesiąca na miesiąc. Przechodzisz z nosicielstwa bezobjawowego na etap objawów wstępnych, ostatnim – trzecim – jest choroba w pełnym rozkwicie. Tu zwykle w organizmie szaleją już powikłania: gruźlica, zapalenie płuc, grzybice.

Pojechaliśmy do szpitala. W części bagażowej zdezelowanej terenowej toyoty położyliśmy kilka materaców. To był jedyny sposób na transportowanie chorych dzieciaków w czasach, gdy jeszcze nie mieliśmy ambulansu. Gdy na miejscu po raz pierwszy zobaczyłem Francisa, nie mogłem oprzeć się głupiej myśli, że wygląda jak sprasowany pająk: długie, chude kończyny, wąski tułów. Szpitalna waga wskazywała 18 kilogramów. Utrata masy u chorego z AIDS może być spowodowana różnymi czynnikami, ale już w Kasisi połapaliśmy się, że tu jednym z głównych mogły być pleśniakowate nadkażenia w jamie ustnej i przełyku, które powodowały, że Franek nie jadł, bo przełknięcie choć kęsa wiązało się z koszmarnym bólem.

Pasożyty zajęły zresztą znaczną część jego skóry, wszędzie miał przebarwienia, a paznokcie były w takim stanie, że zasadne było pytanie, czy w ogóle da się je ocalić. Nieleczona gruźlica sprawiła, że jedno płuco było praktycznie wyłączone z użytku, teraz zaczynało szwankować drugie. Powstałe w tej sytuacji kłopoty z natlenowaniem organizmu próbowało przejąć na siebie serce, pompując krew mocniej i szybciej, a to doprowadziło do jego nieodwracalnej deformacji – już gdy odbieraliśmy Franka z „Koptyka”, było widać, że klatka piersiowa jest nienaturalnie wypukła. Pojawiające się rzuty gorączki skłaniały do podejrzeń, że rozwija się zakażenie mózgu. Franek był wrakiem. Miał przed sobą maksymalnie parę tygodni (gdyby stał się cud – miesięcy) życia. Nikt nie powiedział tego głośno, ale szpital wypisał go do Kasisi tak naprawdę po to, by umarł w godnych warunkach i choć pod koniec swojej drogi zaznał trochę uwagi i ciepła.

Na idiotyzm, jakim w przypadku AIDS jest unikanie farmakoterapii, namówił Franka wujek. Chodziło mu pewnie o to, żeby jak najszybciej uwolnić się od kłopotu. Gdy Francis przyznał się w szpitalu, że nie bierze tabletek, dostał oczywiście gromki ochrzan, ale tam panuje swoisty, wymuszony niedoborem wszystkiego etyczny darwinizm: lekarze zajmują się tymi, którzy chcą żyć. Jeśli ktoś nie chce – szkoda czasu i środków, lepiej dać je komuś, kto chciałby jeszcze powalczyć o coś na tym świecie.

Tu nie ma komu i nie ma jak dociekać przyczyn tego buntu, próbować zmieniać samobójczą decyzję u jej korzenia. Dla mnie po pierwszych kilku kwadransach z Francisem było jasne, że to, co robi, to demonstracja. Dla wujka był przedmiotem niechcianego spadku, a dla szpitala kolejnym punktem w statystykach, więc próbował zaznaczyć i wyegzekwować swoją podmiotowość. A ponieważ na stole nie miał żadnej innej dostępnej decyzji, podjął tę, że będzie przeciw. Że kwintesencją jego życia będzie to, że się zabije.

Strasznie się awanturował i opierał, gdy usłyszał, że przyjechały po niego jakieś zakonnice i że ma jechać do ich sierocińca. „Nie jestem sierotą! Mam rodzinę! Natychmiast wieź mnie do wujka, muszę wziąć od niego płytę z muzyką z Botswany!”. Takie komendy zaczęły padać chwilę po wyjeździe ze szpitala. Dziś mam wrażenie, że biedny Franek myślał sobie pewnie, że przekazanie go do nas to jakaś forma utylizacji. Że Kasisi to umieralnia, do której odsyła się przypadki uznane za beznadziejne, by pod rygorystyczną opieką zakonnic przeszły siłowe czyszczenie duszy przed udaniem się na tamten świat.

Krzyki i rozkazy przeplatane były wyciem z bólu. Pięć minut zawodzenia, a po nich nagły krzyk: „Siostro! Kurczaka! Z frytkami! Natychmiast!”. Kwadrans ciszy, a później znów: „Nie chcę kurczaka! Chcę mięso z krowy!”. Za chwilę: „Chcę banana!”. Później łkanie i znowu od początku. Pracujące w Kasisi bliźniaczki, siostry Marysia i Jańcia, kursowały jak nakręcone między kuchnią a House of Hope, gdzie położyliśmy Franka. Chory grymasił, wyrzucał to, co mu przyniesiono. Gdy się uparł, że kurczak musi być z Shoprite’a (popularna w całej południowej Afryce sieciówka spożywcza), Jańcia szukała tacki z logo tego sklepu, szorowało się ją, na tym kładło jedzenie, foliowało i dopiero niosło Francisowi. Ale on wtedy chciał już coś innego. A gdy próbowało się do niego mówić, coś mu tłumaczyć, znów jęczał jak nurkujący bombowiec. Wszyscy połykaliśmy łzy. Wiedzieliśmy, że ruch, jaki wokół siebie generuje, nic realnie nie zmienia, że uczestniczymy po prostu w chocholim tańcu skrajnej bezradności.

Wieczorem przyjechała doktor Sahar. Na zdezelowanym wózku inwalidzkim przewieźliśmy Franka do gabinetu zabiegowego, lekarka próbowała założyć mu podkłucie, żeby podać elektrolity i glukozę. Szukała żył przez godzinę. Francis wył, jakby miał za chwilę umierać. Byliśmy niemal pewni, że nie przeżyje nocy. Ale przeżył. I od rana młyn zaczął się od nowa.

Pomiędzy kolejnymi fazami agresji, wyrzucania sióstr z pokoju, żądania od nich coraz to nowych wiktuałów, rozkazywaniem, żeby natychmiast wiozły go z powrotem do wujka, udawało się jednak wciskać małe porcje pozytywnej indoktrynacji. Siostra Mariola tłumaczyła Frankowi, że powinien brać leki. Że jak wydobrzeje, to wróci do wujka i będzie miał wszystkie kurczaki z Shoprite’a i CD z muzyką z Botswany, jakie tylko będzie chciał. A czy są na tamtym świecie – pewności przecież nie ma.

Franek próbował zagłuszać ją krzykami bólu, wreszcie rozkazami, w które zaangażowana była cała moc, jaka pozostawała jeszcze w tym wątłym ciałku: „Sister, GO!”. Sam nie wiem, co sprawiło, że po kilku dniach zaczął jednak mięknąć. My przyzwyczailiśmy się już do jego teatru, on przyzwyczaił się do naszych starań. Obie strony odgrywały swoje role, ale było widać, że nad przepaścią pojawił się most. Cieszyliśmy się jak dzieci, gdy Francis w końcu zaczął przyjmować tabletki. Po jakichś dwóch tygodniach coraz częściej słychać było: „Thank you, sister”. I wtedy, pewnego pięknego ranka, w dniu mojego wyjazdu z Kasisi, do siostry Marioli przyszła zajmująca się chorym opiekunka, która podczas przebierania wytrząsnęła z kieszeni jego spodni cały kilkunastotygodniowy zapas leków.

Od tej pory kilkakrotnie byłem świadkiem poważnych rozmów, jakie zdarza się siostrze Marioli prowadzić z dziećmi, i wiem, że – zwykle pełna energii – w takich sytuacjach wyhamowuje, mówi cicho, dobitnie, a jej wzrok staje się ciężki do udźwignięcia. Komunikat przekazany Francisowi przy jego łóżku (widzę go, jak leży naburmuszony z ręką pod głową, oczy wbite w sufit) był krótki: jeśli chcesz umierać, proszę bardzo, ale nie pozwolimy ci tego zrobić w Kasisi. Możesz wracać do szpitala, możesz jechać do wujka, możesz iść, gdzie chcesz. Ale w Kasisi będziemy o ciebie walczyć, bo nam na tobie po prostu zależy. Nie dostajemy za ciebie żadnych pieniędzy, nie mamy żadnego powodu, żeby cię tu trzymać, poza tym jednym: pokochaliśmy cię i chcemy, żebyś żył. Więc albo ty też zechcesz żyć, albo nasze drogi muszą się rozejść. Masz czas do wieczora na podjęcie decyzji.

Pół godziny później Francis zwlókł się z łóżka. Poczłapał do biura siostry. On nigdy nie mówił wiele – jedno, dwa zdania. Tym razem wymamrotał tylko: „Sister, I’m sorry”. Od tego momentu zmieniło się dokładnie wszystko.

Nie umiem dobrze opisać następnych prawie trzech lat, jakie Franek spędził w Kasisi. Nazywaliśmy go „Księciem”, pamiętając o jego imperatorskich manierach z początków naszej znajomości – ale on przecież zawsze, nawet później, gdy już znormalniał, miał w sobie iście hrabiowską godność. To wrażenie wzmacniane było przez fakt, że Franek bardzo wolno chodził, fizycznie nie był w stanie się spieszyć. Miał swój pokój w House of Hope, z którego dreptał do jadalni, do domów, w których mieszkają nasi chłopcy, później – do szkoły. Miał w niej koszmarne zaległości, był więc najstarszy w swojej nowej klasie, ale mimo to uczył się naprawdę pilnie, walczył. Dla wszystkich było jasne, że jest słabszy. Nie brał udziału w zabawach, ale zawsze był gdzieś w pobliżu. Nasiąkał życiem. Gdy inni mówili – słuchał. Gdy biegali – siedział obok, gdy grali – kibicował. Niepostrzeżenie i bez żadnych dekretów stał się punktem odniesienia dla młodszych kasiskich dzieciaków. W Kasisi mówiło się: „Widziałem Franka, szedł do domu chłopców”, „Widziałem Franka, jak szedł do House of Hope”, „jak jadł nsimę przed biurem siostry Marioli”. Zawsze był w tle.

W ciągu całej naszej znajomości wypowiedzieliśmy do siebie może sto zdań. Co z tego? Są tacy, z którymi zamieniłem ich tysiące i nie pamiętam nic, a Frankowe „I’m OK” czy słynne wypowiadane miękko „much better”, które powtarzał zawsze, gdy pytało się go, jak się ma (nawet jeśli było widać, że jest z nim naprawdę tragicznie), zostaną w moich uszach na zawsze. Co kilka, kilkanaście tygodni łapał go zdrowotny kryzys. Rozwijająca się kardiomiopatia pogłębiała kłopoty z oddychaniem, Franek leżał wtedy pod tlenem (kupiliśmy drugi koncentrator tlenu, pierwszy stale zarezerwowany był dla Franka, drugi musiał stać w pogotowiu dla innego dziecka). Odwiedzałem go na minutę, na pięć minut. Robiłem to kilkanaście razy dziennie. Wszyscy to robili. Nie wiem, co takiego było w tym chłopaku, może to ta jego delikatność? Może uśmiech? Który ani niczego nie chciał z tobą załatwić, ani niczego się nie domagał, po prostu był tak jasnym zastrzykiem z istnienia, że chodziło się później przez pół dnia naładowanym. Nie tyle emocjami, co jakimś egzystencjalnym sterydem: nawet umarłemu wróciłaby przy Franku pierwotna, prosta, czysta chęć do życia.

Gdy skończył 18 lat, wyrobiliśmy mu dowód osobisty (mam go teraz u siebie). Gdy było z nim już bardzo źle, kupiłem mu w Lusace specjalny edukacyjny tablet, na którym w swoim rodzinnym języku mógł przerabiać program szkoły podstawowej. Żegnałem się z nim kilka razy, bo kilka razy, gdy wyjeżdżałem z Kasisi, zanosiło się na to, że więcej na tej ziemi już się nie zobaczymy. Wszystkie listy, które do mnie pisał, dziękując za jakieś podarowane mu drobiazgi, już wtedy przechowywałem jak relikwie. Pisał je zawsze według wpojonych w szkole zasad epistolograficznej elegancji, które nakazywały mu na początku zapytać o moje zdrowie i zapewnić, że u niego wszystko w porządku, a później następowały frazy, które do dziś chwytają mnie za serce, np. „Dziękuję, że poświęcasz czas, aby o mnie myśleć”.

Pod koniec 2013 roku było już pewne, że czas Frania jest bliski. Próbowałem podejmować jeszcze jakieś rozpaczliwe próby szukania mu terapii gdzieś na świecie, ale to nie mogło się udać. Franka uratować mogła tylko jednoczesna transplantacja płuc i serca, tyle że mając AIDS, nie przeżyłby terapii obniżającej odporność, koniecznej po przeszczepie. Rozsyłałem jego wyniki do Stanów, Nigerii, RPA, konsultowałem je w Polsce, rokowania wszędzie były takie same. W grudniu siostra Mariola zadzwoniła, że to chyba już. Zapytałem, czy mam wsiadać w samolot i lecieć, powiedziała, że to nie ma sensu, Franek może umrzeć w każdej chwili, również wtedy, gdy ja będę w drodze.

Upadał i podnosił się jeszcze przez jakieś trzy tygodnie. W Zambii nasza jesień i zima to pora deszczowa: rano słońce, w południe ulewa, po niej znów pogodny wieczór. Franek wpisał się w rytm natury. Jednego dnia było z nim lepiej, zdejmował sobie wtedy podające mu tlen wąsy i maszerował na drugi koniec sierocińca do chłopaków, którzy uprzedzeni o tym, jak ciężki jest jego stan, byli pewni, że odwiedza ich zjawa. Innego dnia siostry znajdowały go w jakimś pokoju zwiniętego w kłębek na podłodze, odzywał się w nim pierwotny instynkt – jak zwierzę świadome zbliżającej się śmierci szukał sobie miejsca, żeby umrzeć. Po chwili wstawał i nie bacząc na to, że jeszcze parę godzin temu praktycznie nie był w stanie oddychać, nadmuchiwał osiemnaście pozostawionych po świątecznych zabawach na dziedzińcu balonów.

Narzekał na ból oczu (ciśnienie krwi w gałkach ocznych rosło), ale nie wypuszczał z rąk tabletu. W dzień prosił o frytki albo kaszę, w nocy wymiotował. Gdy miał trochę więcej sił, kazał wołać do siebie starszych kolegów i leżąc na swoim szpitalnym łóżku, niczym ojciec rodziny upominał ich, żeby nie uczestniczyli w bójkach (chłopcy nie wiedzieli zaś, co robić: czy bardziej martwić się, że Franek zaraz umrze, czy że siostra Mariola dowiedziała się właśnie o ich niecnych występkach). Zdaje się, że miał z tego niezły ubaw. Cieszył się też, sporządzając testament. Każdemu z przychodzących mówił, co z jego rzeczy może wziąć po jego śmierci. Rozdał swoje klapki, ubrania, książki. Sobie zostawił – mam łzy w gardle, gdy o tym piszę – tylko otrzymaną ode mnie bransoletkę.

Zaraz po Bożym Narodzeniu pojechał do szpitala na swoje ostatnie echo serca, a po powrocie miał taki kryzys, że siostry wezwały do niego księdza z wiatykiem. Gdy sytuacja się uspokoiła, siostra Mariola przeprowadziła z nim drugą najważniejszą rozmowę w jego życiu. Pisała mi w esemesie: „Franio jest świadomy sytuacji. Mówiliśmy o niebie i o tym, że Jezus go przyjmie i że tam będą już tylko radość i szczęście. I że będzie tam mama i tata, i ja też kiedyś dołączę. Mówił, że to wszystko wie i że nie boi się niczego. Jak już się wypłakałam, zapytałam, czy mogę coś jeszcze zrobić, żeby mu sprawić radość. A on popatrzył na mnie i mówi: »To jeszcze przynieś mi tablet!«. Przyniosłam, a on położył go blisko siebie i tak go spokojnego i szczęśliwego zostawiłam. Nasz kochany Franek...”.

Całego sylwestra przepłakałem w domu. Za oknem strzelały race, sąsiedzi coś krzyczeli w pijackiej ekstazie, a ja wiedziałem, że mój Nowy Rok zacznie się od śmierci. I znów huśtawka: 2 i 3 stycznia Franio nagle zmartwychwstał. Mam jego ostatnie zdjęcia – wrzucałem je zaraz na naszego fundacyjnego Facebooka, gdzie nagle zaczęło zaglądać pół miliona ludzi. Śledzili jego walkę, podawali wodę i ręcznik na ostatnich metrach przed metą. Prosiłem siostrę Mariolę, żeby codziennie przekazywała mu, że jestem z nim, że modlę się za niego, by czytała mu wiadomości.

A napływały ich setki. Mam je wszystkie zachowane w specjalnym folderze. Może kiedyś ruszy proces beatyfikacyjny Franka – będą wtedy jak znalazł. Jakiś mężczyzna pisał, że rozważał samobójstwo, ale patrząc na bohaterską walkę Młodego, doszedł do wniosku, że spróbuje żyć. Inny list: „Kochany Franiu, o tym, co się dzieje w moim sercu, gdy to wszystko czytam, trudno mi napisać. Chciałam ci osobiście podziękować, bo sprawiłeś, że dziś, po raz pierwszy od kilku lat, prawdziwie się modliłam. O zdrowie, siłę i radość dla Ciebie. Razem z moim synkiem odmówiłam Aniele Boży w Twojej intencji. Choć wychowana w wierze, stale gdzieś błądzę i odchodzę od Boga. I nie mam śmiałości wrócić. A dziś wróciłam, i to z Twoją pomocą. Franek, masz tu misję. Walcz, Mały Wojowniku. Dziękuję, ściskamy cię mocno!”.

Gdy jedno z dzieci zapytało Franka (bo dzieci wiedzą, że na konwenanse szkoda czasu), co powie Jezusowi, gdy Ten do niego przyjdzie, Franek odparł: „Jak to co? Powiem, że mu dziękuję! Za co? Za odwiedziny!”.

Zrobił to 7 stycznia, chwilę przed siódmą rano. Od poprzedniego wieczoru spał, nie miał duszności, nie cierpiał. W nocy przebudził się na chwilę, próbował złożyć ręce, widząc modlące się przy nim siostry i dzieciaki. Odszedł, gdy zmęczeni całonocnym czuwaniem odmawiali Koronkę do Miłosierdzia. Siostra Mariola, która była przy tym, jak po raz drugi zaczynał swoje ziemskie życie, trzymała go za rękę, gdy je skończył.

Nikt nie pamięta, by śmierć któregokolwiek dziecka w Kasisi zgromadziła takie tłumy: sióstr, dzieci, księży, ludzi ze wsi. Jego pogrzeb przypominał chyba pogrzeb każdego świętego, o którym już za życia było wiadomo, że nim był: cisnąca się do serc rozpacz ustępuje wtedy miejsca wdzięczności.

Po pogrzebie Franka siostra usiadła z najstarszymi chłopakami, mówiąc: „Widzieliście, ile setek ludzi płakało po śmierci Księcia, a ilu tak zapłacze po waszej?”. Słuchali, potakiwali. Tłum się rozbiegł. Z tych, co deklarowali, że odtąd zmienią życie, że nic nie będzie już takie samo, że wreszcie otworzyli się na wspólnotę, została garstka. To naturalny proces, czas zaciera ślady, pojawiają się nowe sytuacje, do serc wracają stare, utarte schematy. Ale nawet jeśli choć jeden człowiek dzięki Frankowi choćby na chwilę zobaczył, że naprawdę może być inny – to przecież i tak ten młody chłopak zrobił więcej, niż kiedykolwiek zrobi każdy z nas. Nasz Franio niczego w życiu nie osiągnął, a zrobił dokładnie wszystko: w ciągu trzech lat stał się człowiekiem, który dojrzał do nieba.

Nam, którzy mieliśmy ten zaszczyt Księcia poznać, nikt nie zabroni wierzyć, że on nadal z nami jest. Że jest patronem wszystkich naszych działań, że wciąż dyskretnie krąży po naszym yardzie (miejsce, gdzie w dzień bawią się maluchy, bejbiki), że wygrzewa się na dziedzińcu hospicjum w Kabudze, że leży na posadzce wraz z innymi chorymi, którzy szli z gór całą noc, a teraz czekają na wizytę u doktora Johna w naszym szpitalu Ntamugendze. I ma na wszystko oko. I że gdy wreszcie i na mnie przyjdzie czas, by zapisać komuś swoje klapki, bransoletki, tablety, on przydrepcze na moje powitanie i z tym swoim nieprawdopodobnym uśmiechem powita w miejscu, które nad bramą ma wypisane „Much Better”.


Jak robić dobrze

Подняться наверх