Читать книгу Jak robić dobrze - Szymon Hołownia - Страница 14

Artykuł 15

Оглавление

Gdybym obudzony w środku nocy miał szybko wymienić trzy rzeczy, których nauczyła mnie Afryka, wymieniłbym ich pewnie ze dwadzieścia.

Na czele listy bez wątpienia znalazłaby się jednak inspiracja wydłubana z zasłyszanej kiedyś w Kongu opowieści, w której co chwila przewijał się tajemniczy Artykuł 15 (Article quinze). Jedni mówią, że chodzi o rozdział z przemówienia byłego dyktatora Mobutu Sese Seko, który miał podobno stwierdzić, że „każdy może trochę ukraść”, inni (wersja spotykana przeze mnie częściej) zarzekają się, że chodziło o paragraf z kongijskiej konstytucji, który relacje państwa do obywatela kwitować miał z genialną wprost szczerością: „A poza tym, obywatele, radźcie sobie sami!”.

Poszperałem tu i ówdzie, okazało się, że tego streszczającego istotę wielu współczesnych systemów politycznych zdanka próżno szukać w konstytucji DRK, pochodzi ono bowiem z ustawy zasadniczej naprędce przyjętej w samozwańczym państewku Kasai Południowe, które na początku lat 60., gdy Belgowie wychodzili z Konga, postanowiło wykorzystać okazję i wybić się na niepodległość. Trwała ona tylko chwilę, po kilkunastu miesiącach separatystów załatwiła armia DRK, ale Artykuł 15 na trwałe przyjął się w kulturze.

Przywołuje się go zwykle, narzekając na korupcję i bezhołowie, jakie panują w wielu miejscach w Afryce, dla mnie jest ono jednak też opisem innego fenomenu: gdy Afrykaninowi powie się, że ma sobie poradzić w sytuacji, w której przeciętny Europejczyk dawno poddałby już mecz – on poradzi sobie śpiewająco! Nieco niżej opisuję przykłady nieprawdopodobnej wręcz pomysłowości mieszkańców kontynentu, którzy zamiast narzekać, że nie ma wody – wymyślają suche mydło, a gdy samochód nie chce jechać – naprawiają go za pomocą desek i sznurków, i on jedzie! Ten duch przedsiębiorczości, zaradności, organiczna wręcz nieumiejętność poddawania się i czerpanie radości z życia niezależnie od trudnych warunków są jak akumulator, od podłączania do którego chyba się już uzależniam.

Dla Afrykanina naprawdę nie ma problemu nie do rozwiązania. W Polsce od lat trwają lamenty wydawców prasy, wszystko słabo się sprzedaje, nie ma jak związać końca z końcem. Przypominam państwu wydawcom postać słynnego już chyba na cały świat Alfreda J. Sirleafa, który na jednej z ulicy Monrovii, stolicy Liberii, uruchomił gazetę na szkolnej tablicy. Codziennie wypisywał kredą pozyskane w kafejce internetowej newsy ze świata, kilku znajomych „korespondentów” donosiło mu informacje z okolicy, opatrywał to komentarzami. Pod tablicą gromadziły się tłumy, jego „The Daily Talk” było najchętniej czytanym medium w kraju.

Nasz kolejny dramat z tej dziedziny – ludzie nie chodzą po książki. W Kenii zareagowano nań prosto: a może to książki powinny pójść do ludzi? We wschodniej części tego kraju działał (mam nadzieję, że nadal działa) genialny projekt: wielbłądzia biblioteka. Trzy minikarawany złożone z trzech wielbłądów przenoszących kilkaset książek i przenośny namiot bibliotekarza kursowały między osadami koczowników, wypożyczając podręczniki, poradniki czy gazety. Wszystko było tak ustawione, że niezależnie od tego, gdzie koczownicy wędrowali, biblioteka i tak odwiedzała ich co dwa tygodnie. Niezależnie od tego, czy umieli czytać (a wielu nie umiało), czy znali angielski albo suahili (w ich własnym języku – somali – książek póki co nie było), wyczekiwali na przyjazd bibliotekarzy jak na święto. Zrobiono radochę i mnóstwo frajdy z czegoś, co u nas wciąż postrzegane jest jako przyciężki, inteligencko-aspiracyjny obowiązek.

Natchnienie drugie. Ale zanim nastąpi – krótki obrazek wprowadzający w klimat miejsca, w którym go doznałem.

Fachowcy mówią, że lotnisko w Lusace ma jeden z najlepszych w tej części Afryki pas startowy. Przydał się pilotom jednej z europejskich linii lotniczych, którzy trochę ponad rok temu musieli tu lądować w niemal kompletnych ciemnościach – zepsuła się linia doprowadzająca na lotnisko prąd, a generator zapasowy w chwilę po załączeniu poszedł z dymem. Przez niemal dwa dni boardingi wypisywano ręcznie, nie działały żadne kontrole, a karuzele z bagażami zastąpiła wykuta naprędce w ścianie dziura, przez którą do wnętrza terminala wrzucano bagaże podróżnych. Sytuacji nie szło łatwo opanować – okazało się, że z generatora ktoś ukradł kable, a w Lusace akurat nie było takich, jak trzeba. Ja z tego całego tragikomicznego zamieszania pamiętam przede wszystkim dwóch nieszczęśników w odblaskowych kamizelkach, którzy w czterdziestostopniowym upale mieli za zadanie zastąpić automaty wydające bilety wjazdu na lotniskowy parking. Swoją służbę pełnili z godnością. Pot lał się z nich strumieniami, ani na chwilę nie przyspieszali jednak ruchów, nie chowali się w cień, utyskiwali na sytuację, ale wciąż byli skłonni żartować.

Zambia jest dokładnie taka jak oni. To spokojny kraj zwykle pogodnych ludzi, którzy niezależnie od trudów bieżącej sytuacji zawsze znajdą czas, by się uśmiechnąć, zapytać, skąd jesteś. Albo opowiedzieć historię o policjancie, który chorą psychicznie kobietę w ramach interwencji odwiózł na lotnisko, „bo wiadomo, że czarownice przylatują, więc niech sobie odleci”, albo o mrówkach, które faceta ululanego kukurydzianym piwem i śpiącego w rowie obgryzły do kości. Czasem mam wrażenie, że Zambijczycy wciąż dość ograniczony dostęp do telewizji rekompensują sobie rozbudowywaniem fantastycznych opowieści. Ale nawet najbardziej mrożące krew w żyłach przypominają tu raczej baśnie niż horrory. W Zambii w porównaniu z innymi, położonymi bliżej równika krajami Afryki wszystko wydaje mi się zawsze stonowane, bardziej pastelowe, świat stale zdaje się tu spowijać lekka mgła, ta, która wisi w powietrzu parę razy w roku, gdy trwa sezon wypalania buszu (znam już to uczucie, gdy w środku nocy budzi cię huk pożaru podchodzącego sto metrów od domu; miejscowi łączą tę praktykę z polowaniem – ogień podkładają po wielkim okręgu, w którym zostawiają kilkusetmetrową przerwę i tam zasadzają się na uciekającą z pożaru zwierzynę).

Wszystkim już chyba znane jest piękne afrykańskie powiedzenie, którym traktuje się tu żyjących w ciągłym pośpiechu ludzi z Europy czy Stanów: „Wy macie zegarki, a my mamy czas”. Czas to faktycznie dziś najbardziej deficytowy towar na tym świecie, ale Afrykanie wcale nie zamierzają rezygnować z jego zasobów tak łatwo jak z miedzi czy diamentów. W niespiesznej Zambii wypracowano genialną metodę kojenia nerwów białych, którzy denerwują się w restauracji, że zamówienie nie przychodzi od czterdziestu minut albo że pan w banku załatwia coś trzeci tydzień i nadal nie osiągnął sukcesu. Na pytanie: „No kiedy to wreszcie będzie?!”, uprzejmy Zambijczyk odpowiada, że przyniesie, załatwi, zrobi just now (czyli: w tej chwili). Wtajemniczeni wiedzą jednak, iż znaczy to, że spełnienia prośby doczekamy się za pół godziny, za tydzień, a może za rok. Dopiero gdy usłyszymy now now (teraz, teraz), możemy mieć nadzieję, że komunikat dotarł i reakcja będzie taka, jak oczekujemy.

Słowo daję, że gdy o tym myślę, nie mogę przestać się tym zachwycać! Jeśli ktoś ma kłopot, że życie nie mieści mu się w teraźniejszości, niechby zamiast się spinać, rozszczepił sobie ową teraźniejszość na teraźniejszość teraźniejszą i tę trochę mniej teraźniejszą (Afrykanie z wielu plemion rozszczepiają tak też zresztą przeszłość: w opowiadaniach o stworzeniu świata istnieje u nich kategoria czasu, którego nikt nie mógł pamiętać, opisywana genialnie prostym wyrażeniem before before). Ja to zrobiłem i od tej pory jestem doskonale odporny na wszystkie próby wymuszenia ode mnie punktualnego przychodzenia na spotkania albo oddawania książek do druku. Przyjdę, jak przyjdę (i ani trochę wcześniej, ale też nie później), oddam, jak zostanie napisane. Że to brak szacunku dla kogoś, kto na coś z mojej strony czeka?! Ależ jaki brak szacunku! Przeciwnie! To prezent od losu! Zaproszenie do kontemplacji fantastycznego fenomenu plastyczności czasu (który przecież i tak per saldo jest iluzją), do odkrycia, że on nie jest totalitarnym dyktatorem, ale niegroźnym Plastusiem, którego można ugniatać, jak się chce! Że nasze życie będzie przez to odrobinę mniej efektywne? Być może. Ale w końcu, co jest lepsze – być efektywnym czy umrzeć na wrzody?

A skoro już jesteśmy przy układzie pokarmowym człowieka – na koniec punkt trzeci z listy inspiracji, nuta nieco bardziej nostalgiczna. To przysłowie, które usłyszałem w Rwandzie: „Łzy mężczyzny spływają do żołądka”. Faceci nie płaczą. Ale to nie znaczy, że ich nie boli, bo boli ich w środku.

Ja bym jeszcze powiedział, że są jak wąż, który zasadniczo zawsze sunie przy ścianie, więc jak trafia na skrzyżowanie ścian, czyli kąt, zwija się w nim skołowany i atakuje. Dlatego Afrykanie tradycyjnie budowali (do dziś zresztą w buszu budują) chaty na planie okręgu, by węże widziały zawsze przed sobą otwartą przestrzeń i mogły spokojnie sunąć dalej. Nie będę jednak rozwijał tej głębokiej myśli, nie chcąc narażać się na pośmiewisko specjalistów od opisywania relacji damsko-męskich, zakończę więc w stylu mojego umiłowanego autora Paula Coelha: „Kobieta jest chatą, a mężczyzna wężem. Choć może też być odwrotnie”.

Jak robić dobrze

Подняться наверх