Читать книгу Jak robić dobrze - Szymon Hołownia - Страница 13
Adres
ОглавлениеWAfryce – niby istnieje, ale jeśli ktoś liczy, że chcąc gdzieś dojechać, wbije sobie do samochodowej nawigacji nazwę ulicy i dokładny numer, to się przeliczy. Nawet jeżeli zdarzy się cud i GPS poprowadzi go na właściwą ulicę, na miejscu i tak będzie musiał dopytać, gdzie znajduje się punkt, którego szuka.
W tych miejscach Afryki, które zdążyłem poznać (ci, którzy znają ją lepiej, zapewniają jednak, że to pankontynentalne zjawisko), orientując się w przestrzeni, używa się nie adresów, a powszechnie znanych punktów odniesienia, takich jak: osiedla, centra handlowe, ronda, farmy, fabryki. „Pojedziesz prosto i gdy miniesz ten sklep z farbami, skręcisz w lewo, później jakieś dziesięć minut prosto, później za osiedlem Chińczyków ostro w prawo i za jakieś pięć minut będziesz na miejscu, a gdzie to jest dokładnie, to już ci ludzie powiedzą”. I rzeczywiście – powiedzą. Te punkty orientacyjne znane są prawie każdemu niczym elementarz. Nigeryjsko-amerykańska dziennikarka Dayo Olopade w swojej książce The Bright Continent, która była dla mnie ciekawą pomocą w odkrywaniu Afryki, wspomina, że sama dawała wskazówki, jak dojechać do jej domu, odnosząc się do wielkiej dziury w drodze, którą ostatecznie zasypano, ale jeszcze przez wiele miesięcy służyła za punkt orientacyjny. W Chartumie było nim „to miejsce, gdzie kiedyś była ta chińska restauracja”. Proste.
I działa! Wielokrotnie widziałem, że ten system, oparty nie na mówiących głosem Hołowczyca automatach, nie na żadnych Google Street View, ale na ludzkich obserwacjach i wymianie informacji między człowiekiem a człowiekiem, jest nadzwyczaj sprawny i wydajny. Nigdy w Afryce nie słyszałem, by ktoś podawał mi numer domu, on mieszka po prostu „w tej części miasta, na tym osiedlu na tyłach lotniska, a później zapytasz ochroniarza”. Gdzie jest to nowe centrum handlowe? Po drodze do cementowni, za salezjanami. Gdzie pani mieszka? Przy piekarni w Chelstonie. Ale gdzie dokładnie? Trzecie osiedle od ronda po lewej. A dalej pan zapyta.
W wielu afrykańskich miastach osiedla mieszkalne co bardziej zamożnych jednostek kryją się za murami i wielkimi żelaznymi bramami otwieranymi po tym, jak się pod nie podjedzie i zatrąbi (co nie jest efektywną metodą ochrony mienia, bo przecież jak stróż już otworzy bramę, to każdy może wpaść na teren, dlatego na naprawdę drogich osiedlach, zanim ochrona z wewnątrz wykona jakikolwiek ruch, jest się najpierw dokładnie sprawdzanym na zewnątrz). Na wielu ulicach miast aż roi się od szyldów, ale to chyba w nigeryjskiej metropolii Lagos po raz pierwszy dotarło do mnie, że tam, gdzie wszystko opiera się na tym, co się usłyszało od drugiego, a nie na scentralizowanym systemie, którego jest się trybikiem, te szyldy też są zbędne. Umówiliśmy się ze znajomą w popularnej restauracji, przysłany po mnie kierowca skręcił w jedną z tysięcy takich samych uliczek, których pierzeje były nudne jak ciągnące się przez setki metrów fasady wiedeńskich pałaców. Mur, brama, mur, brama, mur, brama, mur. Kierowca podjechał do jednej z bram, zatrąbił, wyszedł zza niej ochroniarz, kierowca dopytał, podjechał pod następną bramę, zatrąbił, brama się otworzyła, a za nią rozbłysły światła restauracji.
Widziałem mapę Afryki naszkicowaną w latach 50. XX wieku przez amerykańskiego antropologa George’a Murdocka. Na granice wyrysowane przez kolonialistów podczas dzielącej Afrykę jak tort konferencji w Berlinie (1884/1885) naniósł on granice terytoriów rzeczywiście żyjących na kontynencie plemion i narodów. Naukowcy zarzucali później Murdockowi, że jego pracy daleko było do dokładności, skoro np. tylko na terenie mikroskopijnego państwa Malawi umieścił trzy grupy etniczne, a w rzeczywistości jest tam ich ponad dwadzieścia. Gdyby jednak chcieć trzymać się samej tylko Murdockowej mapy, w Afryce powinno dziś być 835 narodowych państw! Na kontynencie, na którym żyje jedna szósta ludzkości, winniśmy mieć prawie cztery razy tyle krajów, ile jest na całym dzisiejszym świecie. Różnorodność językowa, kulturowa, etniczna Afryki jest wprost nie do ogarnięcia. Wszyscy ci, którzy widzą w niej ciągłe konflikty, powinni być raczej zaskoczeni, że przedstawiciele różnych nacji biją się tu tak rzadko (zróżnicowana w takim stopniu Europa pewnie kilkaset lat temu całkowicie i ostatecznie spłynęłaby krwią).
Co to ma wspólnego z rozważaniami na temat „analogowych” afrykańskich GPS-ów? Otóż jadąc przez tutejszy krajobraz, mimo wszechobecnych haseł wzywających do narodowej jedności i budowania wspólnej tożsamości na bazie tego, co przy swoich stolikach narysowali koloniści („One Zambia – One Nation”, „South Africa – Our One Rainbow Nation” etc.), trudno oprzeć się wrażeniu, że każde afrykańskie obejście, każda zamieszkana przez członków jednego klanu wieś to na dobrą sprawę państwo samo w sobie. Utrzymujące stosunki dyplomatyczne, handlowe, wymieniające się informacjami z całym światem i budujące indywidualne związki z każdym, kto chce tu zawitać.
Odnoszę czasem wrażenie, że w Afryce nie ma adresów, bo państwo, które mogłoby te adresy narzucić i ich stosowanie egzekwować, istnieje tylko w głowie urzędników. Obywatele – jasne, płacą podatki, głosują, wyrabiają sobie dokumenty i idą na studia, ale gdy trzeba załatwić najzwyklejsze życiowe potrzeby: państwa nie ma. Są za to ludzie, jest najciekawszy i najtrwalszy wynalazek Afryki – rodzina w szerokim sensie, słynna extended family, są sąsiedzi, znajomi. Albo po prostu przechodnie, którzy chętnie wskażą, jak dojechać do tego osiedla, co jest dziesięć minut stąd (w Afryce z uwagi na stan dróg odległości nigdy nie określa się w kilometrach, zawsze w jednostkach czasu potrzebnych na jej pokonanie), za tym wielkim czerwonym billboardem i sklepami, które zobaczysz na Addis Abeba Road, i zaraz za budkami sprzedawców, koło tego ronda z fontanną, na którym będziesz musiał skręcić w lewo.