Читать книгу Ostatnia Brygada - Tadeusz Dołęga Mostowicz - Страница 10

V

Оглавление

Mieszkańcy stolicy dobrze znali wspaniały szafirowy wóz. Ilekroć ukazał się na ulicy, przystawali jedni, by westchnąć z radości, drudzy, by po prostu nacieszyć oczy tym arcydziełem techniki i sztuki.

Gdy na chodniku padło krótkie: — Patrz, rolls royce! — wszystkie głowy się odwracały, wszystkie spojrzenia kierowały się na jezdnię, gdzie bezgłośnie sunął dwuosobowy, pięciometrowy samochód o wypieszczonej linii, połyskujący srebrem okuć i lśniącą emalią szafiru.

Stanowił on dumę stolicy i w każdym: „Patrz, rolls royce” można by było odszukać nutkę chełpliwości.

Lecz myliłby się ten, kto by sądził, że pasażerowie tego wozu równą cieszą się sympatią. Miasto znało ich wyśmienicie. Przy kierownicy siedziała piękna pani w jasnopopielatym z grubej wełny płaszczu i w szafirowym berecie. Obok smukły, kilkunastoletni boy w szafirowej liberyjnej kurtce i w takiejże czapce z białym deklem.

Ulica wiedziała, że jest to pani Kulczowa, i choć jej piękność i niecodzienna uroda boya zlewały się w jedno z luksusową całością auta, tłum dzielił swe wrażenia, nie żałując pięknej pani uszczypliwych przycinków, czy to na temat majątku jej męża, czy o jej przeszłości, czy też w aluzjach do smukłego chłopca, zapatrzonego w swą panią jak w słońce.

Złośliwe słowa padały jednak cicho, bowiem nie zawsze bezpiecznie jest mówić o żonie takiego potentata, jak prezes Kulcz. Padały cicho, nie dolatując do wspaniałego wozu, sunącego dumnie środkiem jezdni.

Samochód szedł cicho i wprawną ręką kierowany, z ryzykowną nonszalancją wymijał inne auta, zataczał śmiałe półkola na wirażach, wreszcie przemknął między tramwajami na rogu Królewskiej i płytkim łukiem zajechał przed „Bristol”.

Z hallu wybiegła służba, lecz widząc, że nikt nie wysiada, wróciła do hotelu. Opodal zebrała się grupka gapiów.

Lena czekała. Na jej małym zegarku strzałka znaczyła jedną minutę po drugiej, drzwi westybulu niejeden obrót zrobiły na swej osi, wpuszczając i wypuszczając dziesiątki ludzi.

Zacięła się jednak i postanowiła czekać.

— Choćby godzinę! Przecież kiedyś musi wyjść.

Znowu minął kwadrans. Zdziwione ukłony znajomych. Rosnąca grupka ciekawych. Wtem... Lena drgnęła. Półgłosem wydała rozkaz:

— Żorż! Szybko! To ten pan!...

W drzwiach stał Dowmunt.

Boy zręcznie wyskoczył i otwierając drzwiczki na całą szerokość, skłonił się przed nim.

Andrzej jednym rzutem ocenił sytuację. Najpierw, ujrzawszy Lenę, chciał wykręcić się ukłonem. Teraz jednak byłoby to niemożliwe. Gdyby nie wsiadł do auta, zrobiłby jej najbardziej impertynencki afront, i to na oczach gawiedzi. Tym bardziej że teraz Lena, widząc jego wahanie, podniosła rękę i zawołała:

— Ależ pan ubiera się! Niczym kobieta. Pół godziny czekałam.

Nie było wyjścia. Andrzej konwencjonalnie przywitał się i zajął obok niej miejsce. Zatrzasnęły się drzwiczki, głuchy warkot starteru rozbudził uśpiony wóz. Motor odezwał się pomrukiem swoich ośmiu cylindrów i auto ruszyło.

Przed hotelem pozostał tylko smukły boy. Stał długo z oczyma łowiącymi ostatnie szafirowe pobłyski oddalającego się auta.

Droga za miastem skręcała w prawo, później w lewo i wyciągnęła się dalej prostą jak strzała, żółtą, falującą wstęgą.

Milczeli oboje. Lena przygotowała cały arsenał broni zaczepnej, teraz jednak nie mogła odnaleźć ani jednego pocisku. Dowmunt obwarował się murem chłodu, umacniał twierdzę swej obojętności, lecz drżał na myśl, że pierwsze jej słowo rozmiecie wszystko w pył.

Wiedział, że powinien zacząć, wiedział, że jego obowiązkiem wobec własnego postanowienia jest zacząć konwencjonalnie, z góry sparaliżować oczekiwany atak, wciskając sytuację w banalne ramki.

Tymczasem auto nabierało tempa. Zegar szybkości wskazywał 60, 70, 80 kilometrów. Wreszcie strzałka doszła do 100 i wciąż posuwała się dalej. Lena z wzrokiem utkwionym przed siebie nie zdejmowała stopy z gazu. Sto dziesięć, sto piętnaście... dwadzieścia...

Mijali drzewa i slupy telegraficzne, rozbijali w drobne kawałki lusterka małych kałuż, w groźnym ryku sygnału przelatywali mimo chłopskich furmanek — zdawało się — stojących po brzegach szosy.

Lena upijała się szybkością i jego chciała nią odurzyć. Rasowy wóz dopiero teraz czuł się w swoim żywiole. Jego oddech stał się całkiem bezgłośny, tysiąc kilogramów swego ciężaru odbijał jak piłkę od małych wypukłych mostków, by aksamitnym skokiem spaść na niezawodne mięśnie resorów, i znowu zwijał pod sobą uciekającą z zawrotną szybkością wstęgę szosy. Wpadli w las. Jeszcze kilometr, nagły zakręt i — Boże!

W odległości stu, może stu dwudziestu metrów tor kolejowy i szlaban zamknięty.

Andrzej miał mocne nerwy i był dobrym automobilistą. Mgnienie wystarczyło mu, by zrozumieć nieuchronną śmierć. Pod stopą Leny zajęczały beznadziejnie hamulce, lecz pocisk prawie nie zwalniał pędu...

Andrzej błyskawicznym ruchem chwycił kierownicę... jeszcze sekunda, ułamek sekundy i całym wysiłkiem ramion skręcił strasznie, tuż przed szlabanem... W tej chwili nacisnął gaz... Wóz zatoczył się jak pijany, wyrżnął ciężkim zadem w szlaban i skoczył w bok. Jeszcze kilka podskoków, jeszcze kilkadziesiąt metrów wzdłuż toru i Andrzej zatrzymał.

Lena, bez kropli krwi w twarzy, zwróciła na niego szeroko rozwarte, przerażone oczy. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, i wybuchnęła łkaniem.

Nie mógł już dłużej, to było ponad jego siły. Porwał ją w ramiona i usta jego poczęły spadać na blade policzki, na przymknięte oczy, na bezwolne wargi, których tak pragnął, tak pragnął... Wreszcie i jej ręce oplotły jego szyję, a usta złączyły się w pocałunku.

To było takie proste.

Torem przechodził pociąg, a zza jego okien rozbawieni pasażerowie machali im porozumiewawczo rękami.

Oni jednak tego nie widzieli.

Do Warszawy wracali wolno. Prowadził Andrzej. Po raz drugi wobec tej kobiety stwierdził istnienie siły, która nawet wszechwładny mózg zmusza do posłuszeństwa, przed którą nawet wola czuła się pobita.

Nazwał to w myśli „żywiołem”. I uważał się za usprawiedliwionego.

Teraz opowiadał jej o swoich przeżyciach w Afryce, gdzie nieraz stawał twarzą w twarz ze śmiercią. Dzicy są podstępni i drapieżni, żołnierze z Legii Cudzoziemskiej lubią absynt i również nie odznaczają się łagodnością obyczajów. Podczas polowań niejeden turysta stracił życie.

— Ja jednak jakoś zawsze szczęśliwie wydobywałem się z tarapatów. Pamiętam, gdy podczas samumu na pustyni porzucili mnie beduińscy poganiacze wielbłądów i cztery dni błąkałem się po rozpalonych piaskach, kiedy iuż zupełnie siły mnie opuszczały, a położenie się na piasku oznaczało śmierć, powtarzałem sobie: — nie mam zwyczaju umierać! I to mnie trzymało. Wreszcie spotkałem karawanę arabską i dowieźli mnie do Biskry. Gdy po paru dniach przyszedłem do klubu, gdzie miano mnie już za nieboszczyka, na zapytanie: — więc żyjesz? — odpowiadałem, że nie mam zwyczaju umierać. To się tak podobało znajomym, że odtąd powtarzano to w Biskrze, w Algierze, a nawet w Sudanie pewien Anglik, gdy mu się przedstawiłem, powiedział:

— Ach, tak? Pan Dowmunt, który nie ma zwyczaju umierać?

Lena śmiała się i łasiła się do niego. Mówili o jego mieszkaniu. Jutro, pojutrze będzie już gotowe. Wypytywała go o szczegóły urządzenia i cieszyła się jak dziecko. Przed rogatką przesiedli się i Lena odwiozła go do hotelu.

Andrzej czuł się lekki, jakby mu ciężar spadł z pleców. Wydawał ostatnie polecenia, kupował dywany, kryształy, inne drobiazgi. Sporo rzeczy zmienił na ładniejsze i droższe, tak że przeznaczonej na mieszkanie sumy nie wystarczyło i musiał wystawić czek znowu na okrągłą kwotę.

Pomyślał też poważnie o bibliotece. Godzinami wertował katalogi i prospekty, zwiedzał księgarnie. Kupił moc dzieł ekonomicznych i broszur, zaprenumerował kilkanaście czasopism zajmujących się życiem gospodarczym kraju.

Postanowił przed ulokowaniem swoich kapitałów w jakimkolwiek przedsięwzięciu przestudiować dokładnie stosunki, zbadać możliwości rozwojowe poszczególnych gałęzi handlu i przemysłu, co wymagało dużej pracy, zważywszy jego zupełną nieznajomość terenu.

Tymczasem z Leną widywał się co dzień. Spotykali się w małej cukierence na Starym Mieście, w Ogrodzie Botanicznym lub wyjeżdżali na krótkie spacery szafirowym rolls royce’em. Lena nie mówiła o sobie, Andrzej nie chciał zresztą tego tematu poruszać w obawie dotknięcia bolesnych miejsc jej przeszłości.

Ostatnia Brygada

Подняться наверх