Читать книгу Ostatnia Brygada - Tadeusz Dołęga Mostowicz - Страница 6

CZĘŚĆ PIERWSZA I

Оглавление

Ostatnie łomoty kół na zwrotnicach, ostatnie światełka sygnałowe granicznej stacji i ekspres zanurzył się w czarnej, wilgotnej nocy.

W miękkich bombonierkach przedziałów wysiłek jego pędu łagodniał od stłumionego pogwaru kół, niezmordowanie powtarzających swoje hasło:

— Paryż—Warszawa, Paryż—Warszawa...

Pani Lena oderwała wzrok od czarnej tafli szyby przecinanej smugami iskier i spojrzała na zegarek.

— Dwadzieścia minut — szepnęła. — Czas.

Odrzuciła pled, szybkim ruchem nałożyła pantofelki i po chwili stała półpochylona nad neseserem.

Książka, ilustracje, przybory toaletowe i... oto są! Małe paczki w białych kopertach. Na każdej kilka liter i kilka cyfr.

Przeliczyła. Jedenaście. Teraz wyjęła z torebki mały karnecik i na każdej kopercie dopisała jeszcze po jednej liczbie. Zamknęła neseser, paczki wsunęła pod kołdrę i stanęła przed lustrem.

Spod burzy czarnych włosów i rozpiętych łuków brwi patrzyły wielkie, nieco skośne, zielone oczy. Małe, kształtne, może zbyt wąskie usta rozchyliły się teraz w uśmiechu dla inspekcji dwóch szeregów małych, ostrych zębów.

Gdy tak stała wyprężona, w piżamie uwydatniającej sprężystość jej smukłych kształtów i starannie nakładała tłusty karmin na wargi, pociąg zaczął zwalniać biegu.

— Tak. To tu, zaraz będzie most.

Hamulce jęczały. Uderzenia o spoidła szyn były coraz rzadsze. Później głuchy odgłos żelaznego rusztowania mostu, przeciągły gwizd i tempo znów wzrasta, czarną taflę szyby znowu przecinają ogniste struny iskier.

Usiadła w kącie i czekała.

Chwila, druga... I oto z wolna rozsuwają się drzwi.

Wysoki, barczysty mężczyzna. Badawczy wzrok zza czarnych rogowych okularów i przyciszony baryton:

— Przepraszam, omyliłem się. Pani daruje?

— Nie daruję, co najmniej przez tydzień.

Uśmiechnął się i szybko wsunął się do przedziału, zamykając drzwi na zatrzask i łańcuch.

Usiadł obok niej i wziął jej rękę.

— Nie wiedziałem, że Prol aż tak piękne hoduje kwiaty.

Wybuchnęła cichym śmiechem.

— Jak to? Nie widział pan nigdy moich fotografii w pismach?

— Może, ale nie zwracałem na nie uwagi. Nie wiedziałem przecież, że pani jest nasza.

— A zna pan moje nazwisko?

— Nie, tylko rysopis i numer.

— Na imię mi Lena, a panu Władysław?

— Tak. Więc pani wie?...

— Trochę...

Skinął głową i spojrzał na zegarek.

— Ale śpieszmy, za pięć minut stacja.

Uchyliła kołdrę i wskazała na paczki:

— Bierz pan.

Koperty szybko znikały w kieszeniach. Pociąg zaczął zwalniać.

Ucałował jej rękę i otworzył drzwi. Zatrzymał się na chwilę.

— A... my?... Nie zobaczymy się już więcej?...

— Za tydzień wezwą pana do Warszawy.

Pokazał mocne, żółte zęby w uśmiechu i raptownie się odwrócił. Korytarzem przechodził jakiś mężczyzna. Lena nie zdążyła nawet przyjrzeć się mu, gdy Władysław drzwi zatrzasnął.

Doleciał ją jeszcze szmer zamykanych drzwi sąsiedniego przedziału i w oknie zalśniły latarnie stacji.

Pani Lena spała świetnie. Po raz pierwszy bodaj od wyjazdu z Monte. Tydzień paryski z dniami rozbieganymi po tysiącu sklepów i z nocami spienionymi w szampanie zmęczył ją i nawet, o dziwo, z sympatią myślała teraz o Warszawie, o mężu, o znajomych. Świeża, wypoczęta poszła na śniadanie.

W wagonie restauracyjnym przy jej stoliku siedział już ten pan, którego zauważyła na dworcu Północnym w Paryżu. Wyglądałby na Hiszpana czy Włocha, gdyby nie gładkie blond włosy, zaczesane do góry. Cerę miał spaloną na brąz.

Pomyślała, że jest przystojny i że takie usta świadczą nieomylnie o zmysłowości. Ubrany wzorowo, je przyzwoicie.

— Pewno jakiś hiszpański dyplomata — zakończyła swe obserwacje konkluzją. — Na pewno w Warszawie go poznam.

Los jednak zrządził inaczej.

Sięgając po masło, przewróciła dzbanek z mlekiem.

— Och, pardon, monsieur! — zawołała, ze współczuciem patrząc, jak jej sąsiad ratuje się przed białą powodzią improwizowaną tamą z serwetki.

On jednak rzekł z uśmiechem:

— O, taki drobiazg, proszę pani.

— Pan jest Polakiem? — zapytała. I z tak szczerym zdumieniem spojrzała mu w oczy, że wybuchnął śmiechem.

— Panią wprowadził w błąd kolor mojej skóry. Wzięła mnie pani za Araba?

— Nie. Za Hiszpana lub Włocha. Ale tym niemniej bardzo pana przepraszam za moją niezręczność.

— Ach, drobiazg...

— Zniszczyłam panu ubranie.

— Głupstwo — jeden rękaw.

— Pan musi być zły. Takie ładne ubranie — ale pan jest gentlemanem, dlatego...

— Proszę pani. Anglicy twierdzą, że prawdziwy gentleman zaczyna się od mężczyzny, który — gdy mu kobieta parasolem wykole oko — uspokaja ją, mówiąc:

— Nic nie szkodzi, madame, mam jeszcze drugie.

— Wie pan!

— Ja, niestety, mogę tu jedynie powiedzieć, że przecież mam drugi rękaw.

Zaśmiała się.

— Będzie pan jednak musiał zmienić ubranie.

— Nie będę mógł tego zrobić, gdyż przy rewizji celnej tak mi wygnieciono wszystkie rzeczy, że niepodobna ich włożyć. Pewno i pani wspomina granicę niezbyt mile?

— Na szczęście nie. Ja, widzi pan, jeżdżę bardzo często i za paszportem dyplomatycznym. Poza tym mój mąż zajmuje bardzo wybitne stanowisko... rozumie pan.

— Ach tak? Więc to uwalnia od rewizji celnej?

— No nie, ale im jakoś nie wypada rewidować na przykład żonę ministra.

— Aa... więc pani małżonek jest ministrem?

— Nie. Mój mąż jest prezesem Banku Głównego.

— Wobec tego, że teraz znam pani nazwisko, pani pozwoli, że się przedstawię. Dowmunt, Andrzej Dowmunt.

Podała mu rękę.

— A dlaczego pan do mnie odezwał się po polsku? Przecież chyba nie mam słowiańskiego typu?

— Istotnie, pani ma urodę wschodnią, ale wczoraj wieczorem, przechodząc obok pani przedziału, słyszałem, jak pani po polsku żegnała się z jakimś panem, obiecując mu, że będzie za tydzień wezwany do Warszawy. Stąd moja domyślność.

Lena zmieszała się nieco i wyjaśniła, że był to pewien przemysłowiec śląski, który zabiega o pożyczkę w Banku Głównym. Popsuło jej to jednak humor i już chciała wstać, gdy Dowmunt żartobliwie dorzucił, że jest bardzo dyskretny w sprawach handlowych. Na tym ostatnim słowie położył szczególny nacisk, co natychmiast zorientowało Lenę, że podejrzenia jej towarzysza idą w zupełnie niegroźnym kierunku.

Zapytała więc z dawną swobodą:

— Na miły Bóg, gdzie się pan tak piekielnie opalił? Na jakiej plaży słońce jest tak nielitościwe?

— Na najmodniejszej plaży Atlantydy.

— Nie rozumiem.

— Według najnowszych plotek, w czasach bardzo dawnych, za króla Ćwieczka, a może jeszcze wcześniej, istniał kontynent zwany Atlantydą.

— Wiem, wiem! Był nawet taki film, w którym królowa Atlantydy miała coś w rodzaju męskiego haremu.

— Tak? Możliwe. Otóż według tychże badań najmilszym miejscem wypoczynku Atlantydy była dzisiejsza Sahara.

— Sahara? A cóż pan tam robił?

— Niestety nie byłem w męskim haremie królowej. Handlowałem, plantowałem, fabrykowałem.

— Więc pan mieszka w Afryce?

Zaczął opowiadać. Służba już dawno sprzątnęła nakrycia, pociąg wciąż mijał nowe stacje. Lena z wielkim zaciekawieniem słuchała jego opowieści. Jej zielone oczy, utkwione w wargi Andrzeja, połyskiwały płomykami.

Dowmunt mieszkał w Afryce, ale już nie mieszka. Był tam okrągłe lat dziesięć... O, Polskę zna dobrze, chociaż urodził się na dalekich kresach, które dziś są w ręku Rosji. Ba, sam walczył o nie. Był ułanem, lecz na wiele się nie przydał, gdyż już w miesiąc po wyruszeniu na front został ranny i kontuzjowany.

Lekarze niemal sparaliżowanego wysłali na Południe. Jak najdalej na Południe. Kair, Algier, Biskra, Tunis, Chartum, Kongo...

Najpierw kuracja, nasycanie ciała płynnym ultrafioletem słońca, później rekonwalescencja, wreszcie szara płachta „Tempsa” z szczegółami Traktatu Ryskiego... Granice odcięły jego majątek. Jeszcze przez parę miesięcy nadchodziły z Warszawy pieniądze (coraz mniej), w końcu przyszła depesza... To była ostatnia depesza.

Andrzej przygryzł wargi i wpatrzył się w okno. Lena milczała. Za szerokimi taflami szyb przesuwała się namiękła wiosną ziemia. Tłuste połcie odwalonych skib pęczniały w ciepłej, wilgotnej mgle, na zrudziałych łąkach chlupotała woda. Ziemia przygotowywała się do porodu.

— I nie chciał pan wrócić do kraju? — przerwała ciszę Lena.

— Nie mogłem. Pierwej nie mogłem, a później... Później dowiedziałem się, że tam bezrobocie, że ciężko o kawałek chleba, że na próżno rząd zabiega o pożyczki. Zresztą od owej depeszy — nie miałem w kraju nikogo. A przywieźć do Polski jeszcze jedną pustą kieszeń?...

A w Afryce szczęście mu sprzyjało. Szperając w starych ruinach rzymskich i fenickich znalazł jakąś wazę i jakiegoś nieboszczyka sprzed dwóch tysięcy lat, i to z całym „umeblowaniem”. Stąd drobny kapitalik.

Następnie małe transakcje: daktyle, kawa, mąka. Powstanie Riffenów i dostawy dla armii hiszpańskiej. Słowem szło.

Podróże, umowy, filie... Bóg jeden wie, ile kropel potu wsiąkło w piasek pustyni, ile razy — niewdzięczny — klął spieczonym językiem słońce i samum, i febrę rozprażonej dżungli, i obłe grzbiety wielbłądzie, i kolorowych dzikusów, i cały Czarny Ląd, który go tak hojnie darzył.

— A teraz?

— Zmogła mnie nostalgia. No i teraz nie wracam z pustą kieszenią. Większość interesów zlikwidowałem. Teraz osiądę w kraju i rozejrzę się.

— Zapewne za towarzyszką życia?

— Może. Lecz przede wszystkim praca. Dużo pracy. Robić, tworzyć, harować, organizować, fabrykować, handlować!

— Człowieku! Wygląda pan na lat trzydzieści pięć, a nie wspomniał pan wcale o zamiarach poszukiwania rozrywek w przerwach między jednym interesem a drugim.

Żywo zaprzeczył. Przecie nie jest trapistą, ale nawet nie będzie miał z kim. Wszak dziesięć lat nie był w kraju i nie miał z nim żadnego kontaktu.

Rozmowa przeszła na życie towarzyskie Warszawy. Pani Lena opowiadała dużo drobiazgów i szczególików, które dla Andrzeja stanowiły prawdziwą egzotykę.

Wracając do swego przedziału była już zdecydowana na zawarcie bliższej znajomości. Podobał się jej nie tylko swą śmiałą urodą, nie tylko urokiem egzotycznej kariery i oryginalnym, a ujmującym sposobem bycia. Instynktownie czuła do niego pociąg, znajdowała specyficzną, trudną do określenia przyjemność w odczuwaniu emanacji jego siły.

Toteż pożegnała go wyrażeniem nadziei, że ją odwiedzi, a gdy ekspres sapiąc wparł się w stłoczoną na warszawskim peronie ciżbę, powtórzyła zaproszenie dodając, że przyjmuje w piątki.

Andrzej jadąc do hotelu, myślał o nowym etapie życia, o wielkomiejskim rozwoju Warszawy i o skośnych zielonych oczach.

Ostatnia Brygada

Подняться наверх