Читать книгу Ostatnia Brygada - Tadeusz Dołęga Mostowicz - Страница 7

II

Оглавление

Wyspany i świeży wyszedł już o dziesiątej rano. Pragnął nałykać się miasta, Polski, swojskości. Słońce złociło wilgotne dachy kamienic, pobłyskiwało w szybach rozpędzonych aut, migotało w bryzgach wody wyciskanej z asfaltu przelotnym naciskiem pneumatyków.

U zbiegu ulic, witając się przejmującym śpiewem szyn, wymijały się czerwone tramwaje. I w tupocie nóg przechodniów, i w klaskaniu kopyt na jezdni, i w urwanych na samogłosce okrzykach chłopców sprzedających dzienniki — słyszał, widział, czuł rozpierającą go radość powrotu.

Nie próbował nawet analizować gamy uczuć zlewających się w krzyk, co nie mogąc zerwać się z warg — zapalił się w źrenicach.

Krakowskie, Nowy Świat, Jerozolimskie, Marszałkowska i stary, sękaty Ogród Saski. Usiadł w słońcu na ławce i wyjął notatnik. Były tam adresy. Dawno zapomniane, na wpół zatarte.

Andrzej wiele sobie po tej chwili obiecywał. Może dlatego teraz, gdy nikłość tych adresów, przygnieciona kontrastem niedawnego wybuchu szczęścia, ukazała się w całej swej bezwartościowości, doznał tak ostrego zawodu.

Cóż go obchodzili dalecy krewni Truszkowscy czy ciotka Strumiłłowa? A Bielawscy! Ohyda! Pozwolili jego matce dogorywać, bez grosza, w nędznym hoteliku...

Boże! Jakże mógł zapomnieć!

Zerwał się i biegł do najbliższego auta.

— Na Powązki!

W kancelarii cmentarnej długo wertowano spisy.

— Nie. Tutaj takiej nie pochowano.

— Niemożliwe. Pan źle sprawdzał. Maria Dowmuntowa... Przed dziesięciu laty...

Urzędnik poskrobał się w purchawkowaty nos i flegmatycznie oświadczył:

— Ja panu nie stworzę nieboszczyka, jak go nie ma. A może nie katoliczka była?

— Katoliczka.

— To może na Bródnie? Bo tu to tylko zamożniejsi.

Dowmunt pojechał na Pragę. Znowu kancelaria i flegmatyczny urzędnik. „Owszem. Jest pochowana. Kwatera taka a taka. Zresztą chłopiec zaprowadzi”.

Mała, porosła darnią, zapuszczona mogiłka. Czarny krzyż z zardzewiałą blachą, na której kiedyś było napisane, że tu leży jego matka, jego najdroższa na ziemi istota... Mała, siwa staruszka o filigranowych dłoniach...

Andrzej wpił wzrok w zrudziałą darń, chciał w niej zobaczyć refleks, nie — zrozumienie tragedii jej odejścia.

Nie umiał.

Wówczas przestrzeń, a dziś czas złagodziły, zatarły, zmiękczyły cios, zdawałoby się najstraszniejszy.

Zdawał sobie z tego sprawę, lecz czuł do siebie żal i niechęć. Powracał z wolna z rosnącym uczuciem samotności. Skrupulatnie i rzeczowo wyjaśnił urzędnikowi, jak ma być urządzony grób, zamówił pomnik i zapłacił, choć cena wydała mu się wygórowana.

Ciotka Strumiłłowa mieszkała na Miodowej. Była to stara panna zakonserwowana w naftalinie i lawendzie, od których aż dusiło w przeładowanym meblami mieszkanku. Uchodziła za dewotkę, a jej gorliwość religijna znana była szeroko z tego, że spowiadała się jednego dnia u dwóch księży, wychodząc z założenia, że jeden może się mylić. Kompilując obie zadane pokuty, znajdowała ich średnią proporcjonalną i tę sumiennie wykonywała.

Filantropię uważała za grzech śmiertelny, za pomniejszanie liczby kandydatów do Królestwa Niebieskiego, toteż starannie jej unikała, hojnie natomiast darząc potrzebujących bliźnich naukami moralnymi i szturchańcami, jeżeli tamowali jej dostęp do ławki przy wielkim ołtarzu.

Poza tymi objaśnieniami Dowmunt niczego więcej od ciotki Klotyldy nie dowiedział się.

Z początku nie poznała go i wzięła za sekwestratora z Kasy Chorych, z kolei przeraziła się, że Andrzej powrócił do kraju, „gdzie bez pracy nie ma kołaczy”, a ona, stara ciotka, sama nie ma z czego żyć, a jeszcze jej służąca dwa talerze i kryształowy lichtarz zbiła.

Uspokoiła się dopiero, gdy Andrzej zapewnił ją, że ma zamiar kupić majątek, założyć fabrykę, czy w ogóle pomyśleć o ulokowaniu kilku milionów złotych. Wówczas rozpogodziła się i podreptała po konfitury z róży. Zamiast konfitur przyniosła jednak listę składek na budowę ambony w którymś kościele. Andrzej wszakże odmówił, co wywołało dłuższą tyradę na temat rodu Dowmuntów, który niejeden kościół ufundował.

Andrzej miał już dość i naftaliny, i ciotki, i rodu Dowmuntów. Pożegnał się i poszedł na obiad. W restauracji poprawił mu się humor. Śledź, barszcz, gęś z jabłkami — jakie to dobre po francuskiej kuchni, do której przez lat dziesięć nie mógł nabrać przekonania.

Jednocześnie spostrzegł, że jego opalenizna robi furorę. Przyglądano mu się — zwłaszcza kobiety — zawzięcie i dość natarczywie.

Nie siedział długo, bo musiał przebrać się i pojechać do Truszkowskich.

Na Chmielnej dowiedział się od stróża, że nie ma po co iść na czwarte piętro, „bo takie mieszkali, ale już trzy czy cztery roki jak wyprowadzili się na Wolę”. Nawet miał zanotowany adres „bo to dla kumornika musioł wysukać”.

Młynarska, brudna czarna uliczka, odrapana kamienica, strome schodki w drewnianej parterowej oficynie. Wejście przez kuchnię.

Przyjęli go serdecznie. Oboje na przemian zasypywali go tysiącem pytań i podsuwali wszystkie krzesła. Odpowiadał z uśmiechem na co dziesiąte „czy kuzyn?”, „jak kuzyn?...” Później zaczęli mówić o sobie.

Ciężko, bardzo ciężko. Z początku żyli resztkami, później dostał posadę w banku, ale bank zrobił plajtę. Zosia utrzymywała dom lekcjami angielskiego i francuskiego, ale rozchorowała się, biedactwo, i byliby chyba na żebry poszli, gdyby nie poczciwy Piotruś...

— Jaki Piotruś?

— Ano, Bielawski. Dał mi posadę.

— W swojej fabryce?

— Eee, nie. Mówił, że mu nie wypada i że miejsca nie ma, ale dał mężowi posadę w Magistracie. Bądź co bądź 230 złotych miesięcznie.

Truszkowski zaśmiał się smutno.

— Dawniej za kolacyjkę tyle rubli się płaciło, a dziś, co tu gadać, widzisz kuzyn? Nędza. Na jeden zbytek sobie pozwalam — to na ubranie. — Wstał i obrócił się na pięcie. — Co, dobrze leży?!... Bo, jak to mówią, jak cię widzą, tak cię piszą!

— Nie, kochanie — przerwała pani Truszkowska. — Już niedługo tej nędzy. Dziś w gazecie było, że na Ukrainie bunt. Tylko patrzeć, a przyjdzie kontrrewolucja i stary porządek.

Tu zaczęli wzajemnie przekonywać się i sypać argumentami. Sama komuna, gdyby mogła je usłyszeć i rozważyć — rozsypałaby się w proch.

Niestety, słyszał je tylko Andrzej. Miał gorycz w ustach i nie wiadomo dlaczego zawstydził się swego trzeźwego realizmu wobec tych dwojga nędzarzy. Jął gwałtownie szukać w myśli możności przyjścia im z pomocą.

— Kuzynie — zaczął — ja tu nie tylko z wizytą, ale i w interesie. Przypomina kuzyn pewnie tę czwórkę kasztanów, które jeszcze matka moja od kuzyna kupiła?

— Co? Kasztany! Niczego były szkapiny. Już to truszkowskiej stadniny nie potrzebowałem się wstydzić.

— Otóż — ciągnął Andrzej — wówczas matka nie zapłaciła.

— Eee? Czyżby? Mam wrażenie...

— Na pewno nie zapłaciła. A należało się po tysiąc rubli. Cztery tysiące rubli to znaczy dwa tysiące dolarów.

— Ależ zapłaciła! Zresztą kasztany zginęły i ruble... O czym tu gadać, ot...

Andrzej przerwał:

— Zaraz, kuzynie. Ja z całą pewnością wiem, że nie zapłaciła, a na szczęście jestem dziś w możności dług zwrócić. Czekajcie!... Ja nie znoszę długów, a wam pieniądze przydadzą się.

Byli zalęknieni i zażenowani; protestowali coraz słabiej. Wreszcie Andrzej uściskał ich i wyszedł.

Na stole zostawił mały błękitny czek.

Truszkowski przyglądał mu się tępo.

Pani Zofia ucałowała go w czoło i powiedziała:

— Uspokój się, kochanie. Andrzej pewno lepiej pamięta.

— Może, może. Jest jeszcze młody... — wyszeptał i szloch targnął jego ramionami.

Przecie wiedział.

Pani Zofia stała nad nim nieruchoma, zapatrzona w żółty płomień naftowej lampy. Lampa filowała i wylatywał z niej rój czarnych płatków, osiadając na brudnej serwecie, na siwych głowach, na dobrze skrojonym ubraniu i na niebieskim kwadraciku kłamstwa...

Ostatnia Brygada

Подняться наверх