Читать книгу Nie w porę - Teresa Prażmowska - Страница 7

LIST III

Оглавление

ZYGMUNT DO ANIELI

Dnia 5 stycznia

Jerzy ma się coraz lepiej, silniejszy, mniej rozdrażniony, a w ślad za tym polepszeniem, powraca w nasze kółko domowe spokój i swoboda, tak długo obce biednej Toli. Po części też korzystnie wpływa na jego zdrowie powiększenie zwykłego naszego towarzystwa; od trzech dni bowiem bawi tu pani Michalina, a nazajutrz po niej przybyła ciotka Toli, pani baronowa N. z córką, śliczną panną Julią. Złotowłosa, czarnooka, pełna zachwycającego wdzięku, istnie do rusałki podobna, panna Julia jest jedną, z najsympatyczniejszych istot, jakie w życiu moim zaznałem. Natura to par excellence kobieca, serdeczna i miękka, a gruntowne wykształcenie, nadając jej myśli trzeźwy i zdrowy kierunek, broni ją od chorobliwego marzycielstwa i śmiesznej egzaltacji, która tylko niedowarzone głowy napada. Wpływy życia i wychowania nie wypaczyły jej moralnej istoty, nie przemieniły klejnotu darów bożych na marny szych światowych pojęć, z kobiety-człowieka nie starały się zrobić laleczki. Wyrosła prześlicznie i bujnie, rozwinęła się bogato i silnie, jak kwiat umiejętną pielęgnowany ręką i ma wspaniały wdzięk lilii, której prostej łodygi sztuczne wpływy zwichnąć nie mogą. Powtarzam ci, nie spotkałem więcej sympatycznej istoty, istoty, która by spojrzeniem tyle prawdziwego przyrzekała szczęścia.

A pani Michalina? – zapytasz. Pani Michalina, którą tak ciekawie pragnąłem poznać, jest zaiste osobą wzbudzającą ciekawość. Zanim jednak opiszę ci jej powierzchowność, muszę ci pierwej powtórzyć najdrobniejsze szczegóły naszego spotkania, bo na wrażeniu pierwszej chwili wszystko często zależy.

W kilka godzin, po wyprawieniu do ciebie ostatniego mojego listu, siedziałem w pokoju Jerzego zajęty czytaniem, gdy wtem turkot kół, tętniących po zmarzłej ziemi, przerwał czytanie moje. Zwabiona tym odgłosem, co jej zapowiadał spodziewane przybycie Michaliny, wybiegła Tola do sieni; wyszedłem i ja za nią zwolna, trochę nierad, że przybycie gości przerwało mi czytanie zajmującej książki. W sieni zastałem już obie kobiety, witające się serdecznym uściskiem.

– Jakże się ma mąż twój? – pytała nowo przybyłą, której twarzy nie mogłem jeszcze widzieć, bo plecami obróconą była do drzwi, w których ja stałem – czy zdrowszy? Pytała jeszcze, a głos jej miękki i cichy, dziwnie sympatyczny, zadzwonił mi w uchu jak muzyka.

– Dziękuję ci, znacznie jest lepiej – odparła Tola, zdejmując z jej głowy aksamitny kapturek – ucieszył się przybyciem Zygmunta; wiedząc, że ma wyręczenie, nie tyle się troszczy o interesy i to się znacznie przyczyniło do uspokojenia jego nerwów. Wyleczysz mi go do reszty, śliczna moja bałamutko.

– Zygmunt, brat niego męża – dodała widząc, że się zbliżam, by pomóc pani Michalinie do zrzucenia otulającego ją, futra.

W odpowiedzi na to przedstawienie, sztywnie skłoniła mi głową i nie patrząc prawie na mnie, wysunęła się z futra, które zostało w moich rękach. W tej chwili blisko niej stojąc, objąłem ją wzrokiem ciekawie, ona także oczy podniosła; wejrzenie moje podziwu i zachwytu pełne, spotkało w dal patrzące jej oczy, których wzrok mimochodem tylko spocząwszy na mojej twarzy, zatrzymał się potem na niej, jakby z wyrazem zapytania.

Staliśmy tak przez chwilę, krótką jak mgnienie oka, oboje na siebie zapatrzeni. Kobieta otrząsnęła się pierwsza z tego mimowolnego roztargnienia.

– Znamy się nie znając – rzekła do mnie – Tola tyle razy mówiła mi o panu, tak się tu niepokojono długą niebytnością pana, że mimo woli, nieraz myśl moja zajmowała się panem.

I wymówiwszy te słowa głosem dziwnie obojętnym, nie czekając nawet na moją odpowiedź, dodała zwracając się do Toli:

– Chodźmy do twego męża; czy spodziewaliście się mnie dzisiaj?

I weszły obie do pokoju Jerzego, gdzie po chwili i ja się udałem, a podczas kiedy między nimi trojgiem toczyła się poufna rozmowa przyjazna, ja w milczeniu przyglądałem się z uwagą młodej kobiecie. Średniego wzrostu, bardzo wątłej budowy, z rączką i nóżką jak u dziecka maleńką, pani Michalina ma twarz owalną, rysy delikatne, ale wyraźne, wysokie czoło i nos trochę z rzymska zgarbiony; usta prześlicznego wykroju, wyraziste a uśmiechające się bardzo rzadko; oczy podłużne kształtem, osadzone głęboko, a ciemno-szafirowe aksamitne ich źrenice dziwną i ładną odbijają sprzecznością od czarnych włosów, brwi i rzęsy czarnej. Nie powiem żeby była śliczna, albo nawet ładna, bo za mało na to ma wdzięku; prędzej piękną nazwać by ją można... ale ja wolę inny rodzaj piękności. Dla mnie, piękną jest kobieta z poza której rysów, jak z za kryształowej tafli prześwieca treść jej ducha, treść prosta i zrozumiała, w której nic zgadywać, niczego się domyślać nic trzeba; kobietą prawdziwie w oczach moich piękną, jest ta, która mi się wydaje promieniem wesela i szczerym uśmiechem, ujętym w kształt piękny a silny, jak starogreckich posągów kształty. „Mem sana ia corpore sano” – mawiali starożytni, i ja to powtarzam wraz z nimi... Przestraszają mnie te wątłe istoty, w których dusza albo nie dorośnie przynależnej sobie godności, albo też dorósłszy, zużywa sobą i niszczy osłonę ciała, niezaopatrzonego w odpowiednie siły fizyczne. Pani Michalina nic także nie ma w sobie kobiecej miękkości, nic tego, co jest wdziękiem i łagodnym urokiem kobiety, a jednak może zachwycić oryginalnym powabem swoim. W spoczynku, twarz jej jak wszystkie twarze o bardzo regularnych rysach, ma wyraz surowy, może nawet ostry; spoza długich rzęs skrzyżowanych, spojrzenie jej pada na ciebie niedbale i własnymi snadź myślami roztargnione, mija cię obojętnie; ale gdy się w rozmowie ożywi, gdy się uśmiechnąć raczy, to uśmiech jej pociągającym przymila ci się wdziękiem, a oczy jej rozumnym, bystrym i przecudownie pięknym obrzucą cię spojrzeniem. Znasz ty Anielo, to ludowe podanie, które mówi, że na tych miejscach gdzie leżą skarby zaklęte migocze błędny ognik, co wabi ku sobie wędrowców i chciwych a nieostrożnych z bitej drogi na topiele sprowadza? Otóż są chwile, w których taką tajemniczą jasnością ognikową palą się ciemne źrenice i błyskawicami wołają cię ku sobie; może to także błędny ognik zwodniczy, co ma nieprzepartą i groźną siłę czaru? Ogólny wyraz twarzy pani Michaliny nie da się określić z łatwością. Snadź życie nie poszło jej łatwo, snadź musiała się łamać z myślą, czy może z sercem własnym, bo chwilami jej czoło, lekko między brwiami ściągnięte, chmurzy się zamyśleniem surowym; w oczach maluje się znużenie, na ustach osiada wyraz gorzkiego zniechęcenia. Ale po tej chwili przelotnej jak błyskawica znowu na czoło powraca spokój; ten dumny, bez nadziejny spokój, co jest tylko cnotą z konieczności, zdobytą żelaznym wysiłkiem woli. W obejściu chłodna jest aż do szorstkości i aż do apatii obojętna; leniwa jak kotek, i jak kotek na słońcu, tak ona się układa w fotelu, szukając dla siebie najwygodniejszej pozycji; ale pod tą apatią lodowatą czuć niewygasłe jeszcze, przytłumione tylko młodych uczuć płomienie; pod tym miękkim rozleniwieniem czuć siłę tajoną, ukrywaną zazdrośnie – dlaczego? Ja nie wiem... Burze życia przechodziły jej widać nad głową i odebrały wiarę w szczęście, zostawiając zdolność odczucia go; kto wie? Pragnienie jego może i razem tę obawę przyszłości, którą daje smutne doświadczenie życia. Rozmowa jej pełna jest treści; znać, że ta kobieta nie tylko dużo umie, ale też przemyślała poważnie i dużo; że nie tylko refleksja, ale i cierpieniem także, kupiła sobie świadomość nie jednej prawdy życiowej, a mimo to zwrot jej myśli jest właśnie taki, jaki Francuzi un esprit mordant nazywają; niedbale, od niechcenia kąsa drwiącym słówkiem, dowcip jej kolący jest i ostry, a na tych młodych ustach taka cierpka ironia smutną razi sprzecznością. Kto wić? Może i tu się powtarza bajeczka o winogronach zbyt wysoko zawieszonych; może w głębi duszy swojej, ta kobieta tak jeszcze młoda, wielu podobnym winogronom dać już musiała za wygraną i smutna a bezsilna jak zbuntowane dziecko, własnym smutkom urąga dowcipkowaniem?

Słuchałem słów jej, pieszcząc ucho przecudnymi modulacjami jej głosu, patrząc w nią jak w obraz, którego barwy mieniły mi się w oczach co chwila. Strój jej poważny a wdzięczny, doskonale harmonizował z całą jej postacią. Włosy połamane w kapryśne karby, w górę podniesione, odsłaniały inteligentne czoło i malowniczo falowały nad skronią niebieskimi żyłkami porysowaną, z tyłu w wielki węzeł związane, uwydatniały foremny kształt głowy, bogate i lśniące ich zwoje przesłaniała czarna koronka, której końce lekko pod brodę zawiązane, przezroczystym obejmowały szlakiem delikatny profil twarzy. Czarna suknia z ciężkiej materii wełnianej, długa, powłóczysta, z gładkim, pod szyję zapiętym stanikiem, rysowała figurę mającą jeszcze wysmukłe kształty pierwszej młodości, a biała kamelia za paskiem wetknięta, odbijając od żałobnej powagi ubrania, jeszcze świeższą i piękniejszą się wydawała.

Tola wyszła, zawołana na pomoc przez matkę, bo na pani Morskiej spoczywa tu teraz cały ciężar zajęć domowych; Jerzy zmęczony długą rozmową, wpół drzemiąc leżał na łóżku, zostaliśmy sami prawie, milcząc oboje. Zmrok już zapadał, resztki jasności dziennej tonęły w blasku kominkowego ognia, którego jaskrawe płomienie odbijały się w oczach kobiety i łamały się cieniem na jej twarzy. Milczała ciągle, nie zdając się prawie zwracać na mnie uwagi; jam długo ważył w myśli, od czego by zacząć rozmowę i jak to zwykle się zdarza, coraz mi trudniej było wynaleźć coś, co by wartom było powiedzenia. Tymczasem ogień kominka niczym niepodsycany, gasł i konał z wolna, czerwonym tylko pół-światłem broniąc nas od ciemności zupełnych.

– Dołóż pan drzewa na kominek – rzekła wreszcie pani Michalina, nie zwracając ku mnie oczu, uparcie wlepionych w żarzące ognisko – nie trzeba żebyśmy przez lenistwo tracili ślicznego towarzysza.

– Pani tak lubisz ogień? – pytałem, i posłuszny jej żądaniu przykląkłem na posadzce, żeby zgrabnie i systematycznie ułożyć suche drewka.

– Bardzo – odparła – lubię go za to, że taki ładny, wesoły i pełen powabu... a parzy tych, co się doń zbyt śmiało zbliżają.

– I pokrzywa potrafi to samo.

– Ja też i ją bardzo lubię; więcej powiem, całym sercem zazdroszczę jej losu: to najszczęśliwsza pod słońcem istota. Wszem w ogóle i każdemu po szczególe wiadomo, że pokrzywa jest to niepoczciwe ziele, które parzy, dzięki więc złej sławie, jaką się cieszy, stoi sobie spokojnie i przez każdego ostrożnie jest omijana. Ciekawi, pseudoamatorowie botaniki, zbieracze bukietów, sentymentalne dziewczynki, co się lubią stroić w leśne kwiatki, nikt ją nie zaczepia wcale. Pokrzywa robi, co chce, rośnie i łamie się, usycha albo też obfitym buja liściem: nikt jej nie dotyka, nikt nie próbuję naginać ją po swojej woli... Nieraz doprawdy żałuję, że nie jestem pokrzywą.

Hm! – pomyślałem w duchu – sądząc z tego, co słyszę, nie ręczę czy i pani jak pokrzywa parzyć nie umiesz. Przemilczałem jednak to spostrzeżenie i podniecając ogień dopóty, aż spiętrzone drewka żywym buchnęły płomieniem, rzekłem wtedy z uśmiechem:

– Otóż i na wdzięczność pani zasłużyłem już sobie: ogień doskonale się pali.

– Bynajmniej – żywo zaprotestowała kobieta – żadna wdzięczność nie należy się panu ode mnie. Rozpalając ogień, nie tylko mnie, ale i sobie razem zrobiłeś pan wielką przyjemność, a że ta fatyga była niewielka, więc procent masz pan dostateczny i byłoby to lichwiarskim zdzierstwem, gdybyś pan jeszcze co więcej żądał.

– Nie koniecznie – odparłem – gdyby na przykład ten ogień taki wesoły i jasny był dla pani miłym wspomnieniem? I dlatego tylko tak lubionym od pani?

– Ja żadnych nie mam wspomnień – zwolna i cicho odrzekła – żyję z dnia na dzień, chwili wczorajszej zapominając już dzisiaj rano.

– A dziś wieczorem, nie myślisz, że pani o jutrze?

– Nie, niczego nie żałuję ani też nie pragnę niczego: wystarcza mi teraźniejszość.

– Daruj pani, ale nie mogę wierzyć temu dziwnemu wyznaniu wiary.

– Dlaczego? – żywo przerwała, wzrokiem i słowem rzucając mi pytanie.

– Dlatego – mówiłem – że bez pragnień i nadziei człowiek żyć nie może. To ciągłe przetrawianie pamięcią chwili minionej, ta wiecznie niezaspokojona ku nieznanemu aspiracja, to składowa część ducha ludzkiego. Ślady jej działalności wykaże pani historia wszelkich zdobyczy, jakie ludzkość odniosła na polu oświaty, wiedzy i moralnego postępu, jak również i najpospolitszego żywota historia.

– Więc pan w to wierzysz, że są tacy, którzy nic zupełnie nie pragną, bo wiedzą że nic nie dostaną.

Spojrzałem uważnie na kobietę, która spowiadając się z tego czarnego zniechęcenia, co jest już szczytem nędzy ludzkiej, mówiła do mnie tak obojętnym głosem, jakby o zwykłym wypadku codziennego życia. Nie mogłem dostrzec wyrazu jej oczu, taiła go długich rzęs zasłona, na ustach był ten sam, co zwykle wyraz: na poły ironiczny, na poły zniechęcony boleśnie.

– Wiem, że są tacy – rzekłem, nie spuszczając oka z jej twarzy – ale ta beznadziejna apatia, co już nawet nie ma siły być rozpaczą, to skarłowacenie i kalectwo moralne, to rdza, co przejada i pleśń co brudzi wewnętrzną istotę człowieka. Taka apatia byłaby ostateczną zatratą ducha, gdyby człowiek, co niczego spodziewać się już nie śmie, nie bronił się przeciw śmierci duchowej siłą wspomnień i gorącą ich miłością. Rozwój jednej z tych władz równoważy ubytek drugiej, istota myśląca żałuje albo się spodziewa, wspomina lub pragnie, nie żyje z dnia na dzień jak twór bezduszny... a jeżeli ją do tego zła ciągnie pokusa, to walczy z pokusą jak ze zbrodnią. Obmówiłaś się pani szkaradnie.

– Pan widzę lubisz wielkie słowa i szumne frazesy – rzekła mi na to pani Michalina ze swoją uszczypliwą ironią – a dla mnie są one po większej części pustym dźwiękiem bez znaczenia. Nie zrozumiałam i dziesiątej części z tego, coś pan powiedział przed chwilą, a co zapewne musiało być niezmiernie ładnym. Ja się panu przechwalam ślimaczym, bardzo prozaicznym, ale bardzo wygodnym spokojem mego życia, tym prawdziwie gospodarskim ładem, jaki w nie wprowadziłam, zostawiając miejsce na kształcenie myśli, na ciągły jej rozwój, zabraniając go na wszystko, co jest sentymentalnością i z kobiety robi mazgaja, a pan te wszystkie moje bogactwa chcesz wyrzucić za okno w imię...

– W imię prawdy, która takie bogactwo potępia. Użyję słów poetki, aby pani powiedzieć, że takim było „bogactwo Izraelitów siedzących nad garnkiem czosnku w niewoli Egipskiej”.

– Doskonałe porównanie! – zawołała – tym lepsze, że nie górnolotne... ale nie dałeś mi pan skończyć. W imię teorii bardzo może pięknych, idealnie pięknych, ale jak wszelki ideał niepraktycznych, zabierasz mi pan wszystko com sobie po drogach życia zebrała i wzięła na własność swoją. Skąd pan wiesz ile mnie te nabytki kosztują? Mówisz mi pan o walce i pasowaniu się, każesz żyć całą pełnią władz duszy, każesz pamiętać, kiedy pamięć jest mi może ciężkim bólem serca; pragnąć, kiedy się może pragnienie moje nie spełni i tylko nowy ból mi przyniesie... czy pan nie wiesz, że takie życie to cierpienie.

– Ale życie w całym znaczeniu tego słowa, życie walki, co jędrność ducha rozwija i hart mu nadaje stalowy, życie pełne, zupełne i wszechstronne...

– Ale i cierpienie także – z mocą i jakby rozżalona odparła mi na to kobieta – cierpienie... straszne słowo a rzecz straszniejsza jeszcze – a ja cierpieć nie chcę. Walka, powiadasz pan, hart nadaje stalowy? Może... ale nie zawsze. Są duchy, które ona łamie, lub też tak nieszczęśnie wypaczy, że życie ludzkie z myślą bożą rozbiegnie się na dwa krańce przeciwległe.

– Pani zapominasz, że wedle chrześcijańskich pojęć, cierpienie pokornie przyjęte, stanowi zasługę...

– I to być może; ale na te wszystkie piękne i wzniosłe argumenty mam ochotę odpowiedzieć panu przysłowiem, bardzo dobrze rzecz określającym, chociaż niestety bardzo prostym...

– Jakiem? – pytałem, patrząc w jej oczy, blaskami w tej chwili płonące.

– „I kaszy ne choczu i po wodu ne pidu” szepnęła z figlarnym uśmiechem dziecka. Przepraszam pana – dodała zaraz potem z ironiczną, powagą, że z eterów, po których jak widzę przywykłeś pan spacerować, ściągnęłam go na ziemię... Bardzo przepraszam, ale chciej pan to uwzględnić, że mnie biednej, małodusznej istocie daleko tu jakoś wygodniej: czuję się na swoim gruncie.

– Wolno pani jako pani – rzekłem lekko głowę przed nią skłaniając – żal mi jednak pani, żal bardzo...

– Doprawdy? – spytała zamyślona – pan mnie tak bardzo żałujesz? A ja właśnie nie lubię tego. Zresztą, to żal zmarnowany, jam najszczęśliwsza istota pod słońcem.

I rzucając w ogień kamelią, którą się bawiła przez czas tej rozmowy, dodała jeszcze:

– Żałuj pan lepiej tego biednego kwiatka, który nie wiem, po co zerwałam i pobawiwszy się nim chwilę, przestałam dbać o niego. A szkoda! Szkoda prawdziwie! Byłby kwiatek kwitł sobie spokojnie...

W tej chwili, ostrożnie, na paluszkach wbiegła mała Jadwisia, obejrzała się po pokoju, jakby kogoś szukając i zobaczywszy panią Michalinę, rzuciła się do niej z radością:

– Jak się masz Wisienko moja – mówiła biorąc ją, na kolana i pieszcząc pocałunkami śliczną dziecinę, która ją rączkami objęła za szyję – jak się masz? Czy grzeczna tu była dziewczynka? Czy tęskniła za ciocią Misią?

Podczas gdy Wisienka zajmując całą jej uwagę, odpowiadała jej w swoim dziecinnym narzeczu, coś, czego ja zrozumieć nie mogłem, patrzyłem na kwiatek, którego delikatne listeczki, objęte żarzącym uściskiem płomienia, kurczyły się i więdły... Pani Michalina nie patrzyła na mnie w tej chwili, pochyliłem się więc nieznacznie i pochwyciwszy za niezwęgloną jeszcze łodygę, wyrwałem z płomieni ofiarę kobiecego kaprysu. Powiedz mi Anielo, czy ta dziwna kobieta, której uśmiech, wejrzenie i słowo, wzajemnie sobie zaprzeczając, splatają się w pasmo nierozwikłanych zagadek, czy ta kobieta i z cudzym sercem potrafiłaby zrobić to samo, co z kwiatkiem, który w ogień rzuciła?

Zygmunt

Nie w porę

Подняться наверх