Читать книгу Drzewo morwowe - Tomasz Białkowski - Страница 5
26 stycznia 2004, poniedziałek
ОглавлениеWokół prostokątnego, drewnianego stołu umieszczono sześć prostych krzeseł. Na jednym z nich siedział przygarbiony, siwy mężczyzna. W pewnej chwili począł rozcierać dłońmi szczupłe, by nie powiedzieć kościste, uda i niezdarnie sięgnął do kostek. Wolno rozprostował sztywne członki i powrócił do pierwotnej pozycji. Tępo wlepiał wilgotny wzrok w leżącą tuż przed nim szarą kartkę papieru. Wskazującym palcem kreślił na niej kręgi, ostukiwał ją kciukiem. Wreszcie Rajmund Gesler, bo tak się nazywał mężczyzna, zgniótł prawą ręką kartkę i cisnął ją na pstrokaty, wytarty dywan. Niezdarnie wstał od stołu i na obolałych, patykowatych nogach ruszył do przedpokoju. Nie bez trudu nasunął na stopy czarne, skórzane trzewiki, z wieszaka zdjął wełniany, brązowy płaszcz. Na głowie umieścił futrzaną czapę z norek. Wyłączył prąd. W ciemności stał dobrych kilka minut przed drzwiami na korytarz. Zacisnął dłoń na klamce, jakby się na niej wspierał. Potem ponownie nacisnął kontakt. Cofnął się do pokoju. Jego wzrok wędrował po pstrokatej plamie dywanu. Gesler odnalazł wreszcie pogniecioną przed chwilą kartkę. Podniósł ją i ruszył na środek pokoju. Rozprostował pomięty papier na stole kantem dłoni, po czym z kieszeni wygrzebał zapalniczkę. Wykrzesał ogień. W następnej chwili umieścił płonący list w popielnicy. Wciągał w płuca zapach gryzącego dymu, z uwagą obserwował proces spalania. Kiedy z kartki powstała popielata, delikatna skorupa, Gesler splunął do ciężkiego, szklanego pojemnika. Wolno, z namaszczeniem wcierał teraz popiół w kościste palce, tak że stały się one szare. Na jego twarzy widoczny był strach.
Mężczyzna obrócił się na zdartych obcasach i podszedł do przedwojennego radia Telefunkena. Był to utrzymany w doskonałym stanie model Fenomen Mb 713. Gesler nie zamierzał jednak słuchać muzyki. Brudnymi dłońmi pochwycił wypolerowaną obudowę i obrócił odbiornik o sto osiemdziesiąt stopni. Zdjął luźno dostawioną tylną ścianę i wyjął z wnętrza radia owinięty flanelową szmatką przedmiot. Kiedy rozwinął materiał, na jego dłoni ciążył błyszczący od smaru, czarny pistolet P64. Przetarł go szmatką i z wprawą umieścił w wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Tym razem zapomniał o wyłączeniu kontaktu. Starannie zamknął drzwi i ruszył do wyjścia. Wyszedł przed klatkę kamienicy przy ulicy Grunwaldzkiej numer jedenaście. Obok, pod numerem dziewiątym, była niewielka hala sportowa „Budowlanych”. Z jej okien przebijało mdłe światło. Jak każdego dnia ćwiczyli w niej zapaśnicy. Gesler pamiętał z dzieciństwa, że w miejscu hali znajdowała się synagoga. To na tej ulicy zebrano w domu starców wszystkich Żydów z miasta i okolic. Potem, chyba w czterdziestym pierwszym, gdzieś ich wywieziono. Teraz taki los spotka jego. Co do tego nie miał wątpliwości. Nigdy już nie wróci na swoją ulicę.
Poczuł nieprzyjemne zimno. Poprawił futrzaną czapę, postawił kołnierz płaszcza, zerknął na zegarek. Chociaż była dopiero godzina piętnasta, ulice pokrywał mrok. Zwały brudnego śniegu zalegały trawniki i krawędzie chodników, tworząc wąskie tunele, przez które ostrożnie, w obawie przed upadkiem, posuwali się wolno ludzie. Gesler ruszył w dół, w kierunku postoju taksówek znajdującego się przy moście Jana. Po drodze minął duży, pęknięty kamienny obelisk, do którego przytwierdzono mosiężną tablicę z napisem: „3 lutego 1807 roku Napoleon przebywał tu z zamiarem stoczenia bitwy z wojskami rosyjskimi”. Zwykle uśmiechał się, czytając tę niedorzeczną informację. Napoleon przebywał z zamiarem! To wystarczyło, by ufundować pamiątkowy głaz! Cóż za tępy lud! Już zapomnieli o Dekrecie Grudniowym. Hołota! Skąd ta nieodwzajemniona miłość do tyrana?
Ale dzisiaj nie było mu do śmiechu ani rozważań. Odczekał dłuższą chwilę na przejściu dla pieszych, chociaż gdyby przyśpieszył, zdążyłby przebiec przed nadjeżdżającym zza zakrętu białym oplem. Ale Gesler wcale się nie spieszył. Przeszedł most, pod którym płynęła Łyna. Pomimo dużego mrozu rzeka ciągle nie zamarzła. W młodości pływał po niej kajakiem. To było jego jedyne hobby. Kiedy płynął, nie myślał o niczym innym. Jego świat na tych kilka godzin nabierał jasnych barw i intensywnych zapachów. Kiedy płynął, nie myślał o tym, co robi na co dzień. Teraz Łyna była surowa, ciemna i ponura. Zupełnie jak on.
Wsiadł do granatowego mercedesa, którego właścicielem był otyły człowiek po pięćdziesiątce. Gesler kazał się zawieźć na ulicę Parkową, pod Las Miejski. Ruszyli. Kierowca najwyraźniej należał do tego typu przewoźników, który natychmiast musi nawiązać rozmowę z pasażerem. Komentował uliczny bałagan, śliskie drogi, ciemności, a na Alei Sybiraków zebrało mu się na wspominanie położonego w lesie stadionu. Gesler zrozumiał, że mężczyzna był kiedyś czynnym sportowcem, bodajże kulomiotem. Tłumaczyło to jego tuszę. W milczeniu wysłuchiwał opowieści o jakimś Szmidcie-podwójnym złotym olimpijczyku, który bił rekordy na tym stadionie i tak jak kierowca odniósł kontuzję kolana. O wielkim meczu lekkoatletycznym Polaków ze Szwajcarami. Kierowca zapędził się w swojej opowieści i przywoływał przedwojennych atletów. Padały kolejne nazwiska: Hirschfeld, Stock, Rosenthal. Jeszcze odbierając należność na Parkowej, gadał o stadionie, który doprowadzili do ruiny komuniści. Życzył im wszystkiego najgorszego. Taksówkarz był ciekaw, kim jest milczący klient, wyglądający jak emerytowany nauczyciel. Połączył się z centralą, informując o miejscu pobytu, i kątem oka obserwował zadumanego starca kierującego się za budynek Centrum Kultury, w stronę przedwojennej willi, której blaszany dach połyskiwał w świetle księżyca.
Mężczyzna wszedł na pokrytą zmrożonym śniegiem ścieżkę z betonowych płyt. Po lewej minął płot, za którym stała malownicza budowla. Ruszył między drzewa, po chwili zniknął w ciemnościach. Gesler szedł wąską ścieżką. Rozpoznawał drogę tylko po śladach wgnieceń w puszystej powłoce. Z kieszeni wydobył niewielką latarkę, którą oświetlał sobie drogę. Drugą ręką odsuwał na boki gałęzie, pokryte grubą warstwą śniegu. Ten śnieg opadał mu na twarz, ramiona. Mróz z każdą chwilą tężał, tak bardzo, że wkrótce Gesler stracił czucie w dłoniach. Jego twarz pokryła skorupa lodu. Po kwadransie mężczyzna mógł rozprostować przygięte do ziemi ciało, bo wyszedł na wielką polanę. Uśmiechnął się na wspomnienie słów taksówkarza. Gesler znalazł się na czymś, co kiedyś było wspominanym przez tamtego stadionem. Teraz zasypaną śniegiem, porośniętą szuwarami łąką, która wiosną zamieni się w płytkie bagno.
Mężczyzna rozejrzał się uważnie wokoło. Wzrok pomimo upływu lat miał całkiem dobry. Wkrótce wyłowił z krzaków pobliskiej skarpy kilka masywnych, skulonych postaci. Odruchowo sięgnął do kieszeni po pistolet. Przełknął ślinę i starając się zachować jak najbardziej naturalny tembr głosu, powiedział:
– Montalto, czego chcesz? Po co mnie wezwałeś na to pustkowie? Po co ten list?
Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Gdzieś, hen, w oddali, zaskrzeczał ptak.
– Montalto, dziwne wybierasz miejsca na spotkanie. I to po tylu latach... Minęło ćwierć wieku... Czego ty chcesz? – powtórzył.
Do skrzeczenia ptaka dołączyło ujadanie psa. Gesler zgasił latarkę, cisnął ją w śnieg, wydobył z kieszeni stary pistolet, odbezpieczył broń. Na skraju skarpy pojawiało się coraz więcej postaci. Geslera ogarnął strach. Wiedział, że ma tylko sześć naboi i nie da rady przeciwnikom. Mimo wszystko skierował w ich kierunku broń i jeden po drugim wystrzelił pociski Makarowa. Wiedział, że to ostatnie chwile jego życia. Huk wystrzałów przetoczył się po śniegu zalegającym gałęzie tworzące trybuny stadionu-widma.
Stado ptaków zerwało się gdzieś za plecami leżącego w śniegu Geslera. Zatoczyło okrąg nad skulonym mężczyzną. Potem usłyszał ciężkie kroki dziurawiące pokrywę śnieżną. Ktoś nad nim dyszał. Gesler zakrył głowę gorącymi dłońmi. Poczuł silny ból, który przeszył mu plecy i kark. Wiedział, że za chwilę straci przytomność. W ostatniej chwili przyszła mu do głowy dziwna myśl. A co by było, gdyby tu nie przyszedł? Równie szybko udzielił sobie odpowiedzi. Montalto zatłukłby go przy stole, w jego mieszkaniu przy Grunwaldzkiej. Gesler odpłynął.
Kiedy odzyskał przytomność zrozumiał, że odwrócono go na plecy. Gesler nie mógł zrozumieć, dlaczego pomimo mrozu jest mu gorąco. I to szczególnie w stopy. Wkrótce poznał przyczynę tego stanu rzeczy. Leżał z nogami skierowanymi w kierunku sporych rozmiarów ogniska. Ten ogień wydzielał jakiś miły dla powonienia zapach. Odkrył też, że jest bosy. Miał mokre spodnie, być może wskutek różnicy temperatur. Gesler nie wykluczał też wersji, że z bólu oddał mocz pod siebie. Nieraz widział takie rzeczy. Przyszła mu do głowy kolejna irracjonalna myśl. Dlaczego nie umył rąk przed wyjściem? I gdzie się podziały ptaki? Zamiast nich dostrzegł kontury człowieka stojącego tuż nad nim. Przekonany, że zna tego mężczyznę, wyjęczał błagalnie:
– Montalto. Dlaczego?!
Ale głos, który usłyszał, należał do jakiegoś innego człowieka. Gesler skądś znał ten głos, tyle że teraz nie potrafił sobie przypomnieć jego właściciela. Tamten jakby rozgorączkowany, zaczął mówić:
– Dnia dwudziestego szóstego stycznia w Smyrnie, za czasów Marka Antoniusza i Lucjusza Aureliusza Kommodusa na rozkaz prokonsula wrzucono Go do ognia.
Gesler poczuł, jak jego ciało jest ciągnięte do ogniska. Ogień wolno obejmował nogawki spodni, żarłocznie lizał stopy. Ból rósł z każdą chwilą, mężczyzna znowu tracił przytomność. Wtedy tamten natarł mu twarz śniegiem i odciągnął od ogniska. Torturowany wiedział, że to nie koniec, zbyt dobrze znał się na tej robocie. Nie mylił się. Oprawca wydobył teraz ze skórzanej torby, którą miał przewieszoną przez pierś, długi nóż. Powiedział:
– Cały naród w amfiteatrze żądał Jego śmierci. Ponieważ jednak płomienie Mu nie zaszkodziły, więc Go ścięto mieczem.
A wtedy Gesler resztkami sił uniósł głowę i zamiast napastników, do których strzelał, dostrzegł strzelnicze tarcze z makietami ludzi. Odkrył również tożsamość napastnika, ale nie zdążył jej głośno wyjawić, bo rzeźnicki nóż wszedł w jego pierś. Umierał wolno, gdy tamten znosił do ognia drewniane figury pokryte papierem, patrzył, jak płoną, i mówił:
– Razem z Nim tę samą śmierć poniosło dwunastu mieszkańców Filadelfii.
Kiedy morderca spalił wszystkie tarcze, powrócił do konającego Geslera. Przekręcił go twarzą do śniegu. Napastnik odznaczał się niezwykłą siłą. Ukląkł na plecach starca i gwałtownie szarpnął głowę mężczyzny do siebie. Zabójca usłyszał chrzęst łamanych kręgów szyjnych. Potem rzeźnickim nożem oddzielił głowę od tułowia. Pochwycił zwłoki za nogi i pociągnął je po śniegu, wyrysowując krwią zabitego okrąg. W jego wnętrzu umieścił trupa, rozkładając jego ręce na boki, a nogi łącząc ze sobą. Wszystkie czynności wykonywał z jakimś niewiarygodnym opanowaniem i rozmysłem. Na koniec sięgnął do skórzanej torby i wydobył z niej niewielki foliowy woreczek, który zamarzł i mężczyzna musiał go rozgrzewać w ten sposób, że zakrwawionymi dłońmi rozcierał materiał, równocześnie chuchając. Wreszcie udało mu się dotrzeć do wnętrza. Delikatnie wydobył z niego dużego, owłosionego motyla. Owad był biały, miał skrzydła pokryte delikatnymi żyłkami, które teraz oblepiła marznąca krew. Morderca uniósł głowę Geslera na wysokość oczu i obejrzał ją ostatni raz. Następnie ostrzem noża rozerwał mu żuchwę i umieścił w ustach motyla. Głowę odniósł do okręgu – ułożył ją tuż przy szyi. Przelatujące właśnie nad Geslerem wrzaskliwe ptaki mogły teraz dostrzec postać ułożoną w znak krzyża. Morderca w następnej chwili stracił zainteresowanie zabitym, wytarł dłonie w śniegu, schował nóż do torby i zniknął między drzewami.