Читать книгу Drzewo morwowe - Tomasz Białkowski - Страница 7
10 sierpnia 2004, wtorek
ОглавлениеDochodziła godzina dwudziesta, kiedy Tomasz Biernat usłyszał dzwonek telefonu komórkowego. Na wyświetlaczu dostrzegł nazwisko jednego ze swoich pacjentów. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie odłożyć aparatu na stół tuż obok szklanki zimnego piwa, którą zamierzał wypić w trakcie meczu piłki nożnej, ale wiedział, że nie może tego zrobić. Po pierwsze, pacjent zadzwoni ponownie, po drugie, był to jeden z jego najlepszych klientów – dawał regularny i dobry zarobek, a po trzecie, Biernat liczył na to, że chodzi o jakąś zwykłą poradę. Ostatecznie może podejść tych kilkadziesiąt metrów – dom pacjenta znajdował się na tej samej ulicy, przy której mieszkał lekarz. Załatwi sprawę i wróci przed telewizor. Biernat odebrał zatem telefon, rzucając do mikrofonu krótkie „słucham”, które nie pozostawiało wątpliwości – dzwonienie o tej porze jest szczytem nietaktu. Ale to, co usłyszał, sprawiło, że w następnej chwili pochwycił torbę z medycznymi narzędziami i w kapciach wybiegł z domu.
Biegnąc zastanawiał się, co ma robić. Biernata wezwała żona obrzydliwie bogatego handlarza nieruchomościami, prywatnie alkoholika po kolejnym odtruciu i przejściu ostrej fazy abstynencji, którą przeszedł w tajemnicy przed światem w prywatnej klinice. Biernat podawał mu nemexin, lek zmniejszający depresję. Tyle tylko, że ten idiota w południe nachlał się wódy i teraz jest z nim bardzo źle. Wymiotuje, ma biegunkę, trzęsą mu się ręce i nogi. Lekarzowi przemknęła przez głowę myśl, że oto straci jednego z najlepszych klientów swojej prywatnej praktyki.
Był w błędzie. Kiedy bez pukania otworzył drzwi do willi konającego handlarza, jego oczom ukazał się następujący widok: w wielkim salonie przywiązani do marmurowej kolumny stali właściciele domu. Biernat zorientował się, że wpadł w pułapkę. Wkrótce dostrzegł trzecią postać. Był nią niewysoki mężczyzna, który zatrzasnął drzwi za zaskoczonym lekarzem. W następnej wykonał niewielki zamach i hebanową laską z mosiężnymi wykończeniami rękojeści uderzył Biernata po goleniach. Ten poczuł straszliwy ból, który błyskawicznie rozlał się po całych nogach, aż po biodra. Upadł na wypolerowaną hiszpańską terakotę, wprost pod nogi napastnika.
Widział go teraz dokładnie. Oprawca był niewysoki, do ziemi ciągnął go duży garb, rozrośnięty asymetrycznie na prawej łopatce. Miał nieproporcjonalnie długie nogi łączące się z krótkim korpusem. Garbus prawie nie miał szyi. W jej miejscu wyrastała wielka głowa, a właściwie coś, co zapewne było nią kiedyś. Potwór nie miał prawego ucha, podobnie jak i prawej części twarzy, wyżartej ogniem bądź jakimś kwasem. Zamiast tego była krwistobrunatna powłoka, przypominająca galaretowatą maź. Mężczyzna miał spalone powieki i rzęsy. Jego oczy były szare i rozbiegane. Na łysej czaszce błyszczały krople potu. Przypominał gigantycznego pająka. Biernat dostrzegł też jego ręce, okryte czarnymi, skórzanymi rękawiczkami, w których teraz pojawił się nóż. Napastnik przystawił mu go do szyi i nakazał czołgać się w kierunku schodów na piętro. Lekarz bez słowa wykonał polecenie. Niczym jaszczurka pełznął przez salon. Minął ludzi z zaklejonymi plastrem ustami, a jego uwagę zwróciły ich ręce skrępowane bieliźnianym sznurem, połączone ze sobą w ten sposób, że ludzie obejmowali słup, tworząc drgający, ruchomy ornament. Przy butach gospodarza dostrzegł sporych rozmiarów kałużę moczu. Potem niezdarnie wpełzał po schodach. Kiedy się zsuwał, oprawca dźgał go ostrzem noża w pośladki i kopniakami popędzał do góry.
Z niemałym trudem Biernat dotarł wreszcie na piętro. Znał to miejsce. Nieraz był wzywany do trzęsącego się starego alkoholika. Teraz to on trząsł się i popadł w histerię. Dotarli do sypialni. Garbus przeszedł po plecach lekarza. Zdarł pościel z małżeńskiego łoża. Potem nożem rozciął wielowarstwowy materac. Wyrywał kawałek po kawałku materiał, aż dotarł do metalowych sprężyn. Oczyścił je z resztek gąbki i wielbłądziej wełny. Piskliwym tonem nakazał Biernatowi zdjąć spodnie i koszulę. Przerażony lekarz wykonał polecenie. Nie prosił o litość. Wiedział, kim jest jego oprawca. Wiedział też, że dotarł do ostatnich godzin życia. Zastanawiał się, jaką torturę szykuje mu garbus. Przez chwilę pomyślał o ucieczce. Nieznacznie obrócił się w kierunku okna. Ale wtedy tamten nożem rozerżnął mu plecy i lekarz z krzykiem rzucił się na gruby dywan.
Garbus wcisnął mu w usta kawałek gąbki i zakneblował je płótnem. Potem nakazał ofierze położyć się na metalowy stelaż. Biernat wykonał polecenie. Drut ranił mu plecy, pośladki, uda i ramiona. Wchodził w skórę, przebijał ją i rozcinał. Na elegancki dywan poczęły kapać krople krwi. Wtedy garbus rozciągnął ręce torturowanego na boki i przywiązał je do sprężyn wydobytym z kieszeni sznurem. Podobnie postąpił z nogami. Ból był tak wielki, że lekarz stracił przytomność.
Kiedy ją odzyskał, dostrzegł gruby czarny kabel połączony z metalową ramą łóżka. Potem usłyszał słowa, które garbus z pasją wypowiadał, stojąc nad nim:
– Dziesiątego sierpnia na Via Tiburtina położyli Go na rozgrzanej do czerwoności kracie. Na niej Go umęczyli.
Biernat dostrzegł, że oprawca podnosi czarny kabel, zakończony wtyczką. Jego ręka wolno przybliżała ją do kontaktu. A kiedy lekarz usłyszał: „O, Panie! Wysyłam tego bluźniercę do Ciebie! Osądź go właściwie!”, garbus umieścił wtyczkę w gniazdku. Przez sprężyny w łożu przeszedł prąd. Tkanki mężczyzny zaczęły płonąć, mięśnie kurczyły się, a serce zwalniało coraz bardziej. Pokój wypełnił swąd topionej skóry. Rozedrgane ciało przestawało pulsować.
Morderca poczekał, aż prąd zabije Biernata. Odłączył kabel i z torby cały czas trzymanej na piersiach wyjął foliową torebkę. Delikatnie wyciągnął z niej włochatego motyla i próbował włożyć go pomiędzy wargi zabitego. Lekarz miał usta sztywne i zaciśnięte. Wtedy garbus trzonkiem noża wybił mu przednie zęby i umieścił owada w wypełnionym krwią i pianą gardle. Oprawca wytarł rękawiczki w skrawek płótna, a nóż schował w torbie. Wolno zszedł do wystawnego salonu. Kiedy mijał kolumnę, dostrzegł kobietę resztkami sił próbującą utrzymać zwisające, martwe ciało męża, którego serce właśnie przestało bić. Kobieta jakimś sposobem pozbyła się plastra na ustach i na widok zabójcy zaczęła krzyczeć i błagać o litość. Najwyraźniej jej prośby przyniosły skutek, bo morderca wyszedł z domu bez słowa i wkrótce zniknął w czerni pobliskiego lasku.