Читать книгу Drzewo morwowe - Tomasz Białkowski - Страница 6

26 marca 2004, piątek

Оглавление

Prokurator Stefan Markowski zajechał swoim czarnym bmw 745i przed zabytkowy młyn zbożowy, w którym mieścił się elegancki hotel o mało oryginalnej nazwie „Młyn” – na potrzeby odwiedzających go niemieckich turystów nazywano go „Strauchmuhle”, czyli „Młyn Krzaczasty”, a to za sprawą rosnących w pobliżu lasów. Prokurator opuścił luksusowe wnętrze rocznego sedana i szybko wszedł do holu. Skierował się wprost do recepcji. Zamówił pokój małżeński na nazwisko Kowalski, co miał potwierdzać okazany dowód osobisty. Było to o tyle niezwykłe, że Markowski vel Kowalski mieszkał w wystawnym domu kilka ulic dalej, we wschodniej części Elbląga, przy ulicy Reymonta. Odebrał klucz i poszedł do pokoju. Wziął prysznic, przebrał się w szlafrok i otworzył butelkę przyniesionego ze sobą koniaku. Po kwadransie usłyszał pukanie. Uśmiechnął się lubieżnie i poprawiając pasek, ruszył do drzwi. Otworzył je niedbale, a widząc postać na korytarzu, cofnął się o krok. Po sekundzie jego uśmiech zamienił się w przeraźliwy grymas. Stojący przed drzwiami człowiek prawą ręką, okrytą czarną, skórzaną rękawiczką, chwycił prokuratora za gardło, a lewą, zaciśniętą w pięść, uderzył go w żołądek. Potem wepchnął do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Przerażony Markowski vel Kowalski wpadł na stolik z butelką – odruchowo próbował ją pochwycić, by mieć narzędzie do obrony. Wtedy napastnik kopnął go w nadgarstek, a zaraz potem zaczął obijać ciało leżącego na dywanie mężczyzny ciężkim trzewikiem. Prokurator zakrył rękami głowę przed kolejnymi razami i zwinął się w embrion. Nie potrafił spojrzeć na napastnika. Dobrze znał garbusa ze spaloną twarzą i okrutnymi oczyma.

– Czego chcesz? – wyjęczał po chwili.

Nie usłyszał odpowiedzi. Zamiast tego garbus rzucił w niego gałgan złożony z marynarki, spodni i jedwabnej koszuli. Markowski właściwie odczytał ten gest. Roztrzęsionymi rękoma ściągnął z ramion szlafrok i wolno ubierał kolejne części garderoby. Robił to, nie wstając z podłogi, klęcząc. Bał się kolejnych ciosów. Kiedy już uporał się z garniturem, na czworaka dotarł do butów stojących przy łazience. Garbus nakazał mu wstać. Prokurator odebrał od niego kaszmirowy płaszcz – świąteczny prezent od żony. Założył go i czekał na dalsze polecenia bandyty. Ten nakazał mu umyć zakrwawioną twarz, a pokaleczone dłonie skryć w zamszowych rękawiczkach.

Wyszli z pokoju i minęli kolejne pomieszczenia, nie napotkawszy nikogo. Zeszli do holu i minęli kłaniającego się im recepcjonistę. Pracownik hotelu sprawiał wrażenie wyraźnie zaskoczonego tak nagłym wyjściem gościa w towarzystwie „nieestetycznego karła”, jak na poczekaniu nazwał towarzysza Kowalskiego. Zza recepcyjnej szyby obserwował wyraz twarzy prokuratora, ale niewiele dostrzegł, bo gość zakrył głowę kapeluszem, a resztę osłonił szalikiem. Recepcjonista, gdyby nawet zdobył się na nietaktowne pytanie o powód nagłego opuszczenia hotelu przez stałego bywalca, nie uzyskałby odpowiedzi. Powodem było stalowe ostrze sprężynowego wojskowego noża, które prokurator miał przystawione do ciała na wysokości wątroby.

Wyszli na zewnątrz i po chwili dotarli do samochodu prokuratora. Za kierownicą zasiadł Markowski, a za jego plecami usadowił się garbus. Kiedy ruszali, prokurator dostrzegł wchodzącą do hotelu długonogą blondynkę. Pomyślał, że dzisiaj raczej może zapomnieć o figlach ze śliczną, wyuzdaną młodą damą. I że zaczynających się jutro świąt wielkanocnych na pewno nie spędzi w domu. Garbus nakazał mu jechać na wschód. W milczeniu mijali zaśnieżone pola, lasy, niewielkie osady. Przejechali dwadzieścia pięć kilometrów, gdy dotarli do wsi Słobity, na przedwojennych mapach oznaczonej jako Schlobitten. Pojechali dalej, by dotrzeć do ruin wielkiego pałacu, od strony południowej zamkniętego zapuszczonym ogrodem.

Samochód zatrzymał się na dziedzińcu rezydencji, która z lotu ptaka przypominała mocno spłaszczoną literę „H”. Markowski dobrze znał to miejsce. Były to ruiny potężnego założenia pałacowo-parkowego, największego w tej części dawnych Prus. Należały kiedyś do wielkiego rodu Dohna. To tutaj zatrzymywali się królowie, a pałac słynął ze wspaniałej kolekcji miśnieńskiej, berlińskiej oraz chińskiej porcelany, rodowych portretów holenderskich, pięćdziesięciotysięcznego zbioru bibliotecznego, złota, srebra i delfickiego fajansu. Wszystko to rozgrabiono bądź spalono w ostatnich chwilach wojny. Tyle że Markowski znał to miejsce z innych okoliczności, o których nie chciał zbyt wiele mówić. Swego czasu bywał w ruinach pałacu dosyć często.

Garbus nakazał mu opuścić auto. Wysiadł równocześnie z nim i pchnął go w kierunku wejścia do pałacu. Po kostki w śniegu, upstrzonym odchodami i śladami zwierzęcymi, weszli do środka. Budynek był pozbawiony dachu, otwory okienne, przez które wpadały resztki zachodzącego szybko słońca, czyniły miejsce niezwykle ponurym. Garbus krążył po klepisku, czegoś szukając. Ostukiwał grunt obcasem wojskowego buta. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Z miejsca pod jego nogami doszedł głuchy dźwięk. Garbus przygiął się do ziemi, rękawiczką przetarł śnieg z kawałkami pokruszonej cegły i odsłonił metalowy właz do podziemi. Nie bez wysiłku uniósł go nieznacznie, chwilę podpierał kolanem, by nabrać głęboko powietrza i z jękiem szarpnąć właz ku górze. Kiedy to uczynił, oczom mężczyzn ukazał się metrowej szerokości czarny otwór. Garbus wskazał go Markowskiemu, a ten bez słowa ruszył w kierunku dziury w ziemi. Chwilę obserwował wnętrze, jego wzrok oswajał się z ciemnościami. Wreszcie wypatrzył metalową drabinę opartą o krawędź włazu. Niezdarnie, rozrywając płaszcz przy kieszeni, ruszył w dół. Ledwo jego głowa zniknęła pod ziemią, garbus pochwycił ciężką klapę i sapiąc, zakrył nią wejście do nory.

Markowski znalazł się w całkowitych ciemnościach. Rękoma próbował wybadać teren. Wolno, krok po kroku, sunął przed siebie. Natrafił wreszcie na ścianę. Wymacał przy ziemi jakiś nieduży przedmiot. Była to drewniana skrzynka. Usiadł na niej i nerwowo począł szukać czegoś po kieszeniach. Przedmiotem jego poszukiwań była zapalniczka. Niestety, za namową kochanki przed miesiącem rzucił palenie. W duchu przeklinał tę decyzję.

Chłód wolno ogarniał jego dłonie i stopy. Markowski wstał i z ponownie wyciągniętymi rękami ruszył przed siebie. Po chwili wpadł na ścianę. Przewrócił się. Głośno zaklął. Natychmiast niezdarnie podniósł się i skierował kroki w przeciwnym kierunku. Natrafił na szczeble metalowej drabiny. Rozgorączkowany, ruszył w górę. Zatrzymał się na moment, bo usłyszał dźwięk zapalanego silnika. Garbus najwidoczniej odjeżdżał jego samochodem. Markowski zaczął ciskać w górę przekleństwa. Równocześnie niewprawnie pokonywał kolejne szczeble. Kiedy dotarł do metalowej klapy, naparł na nią głową i grzbietem. Ciężka płyta nawet nie drgnęła. Najwyraźniej garbus czymś ją zablokował. Markowski nie poddawał się, ponowił próbę, a wtedy jego prawa noga obsunęła się i mężczyzna stracił równowagę. W następnej chwili runął w dół. Uderzył plecami o betonową podłogę. Jego nogi były nienaturalnie powykrzywiane. Potężny ból wykrzywił mu twarz. Wymacał kości sterczące z porwanych spodni. Na palcach wyczuł kleistą, gorącą krew. Próbował się podnieść. Ból był niewyobrażalny, odbierał zmysły. Markowski od bioder w dół był sparaliżowany. Po chwili stracił przytomność.

Kiedy ją odzyskał była szesnasta. Tyle tylko, że jego piękny zegarek atlantica z fosforyzującymi wskazówkami miał zbite szkło i wskazywał wciąż tę samą godzinę, w której spadał z drabiny. Prokurator nie wiedział zatem, ile czasu przebywa już pod ziemią. Nogi ciągle pozostawały bezwładne. Palce u rąk miał odmrożone. Podobnie jak i nos oraz uszy. Zimno wkrótce wyparło ból. Ogarniała go apatia. Temperatura jego ciała z każdą godziną spadała. Mężczyzna wiedział, że powoli zamarza, a przy dwudziestu siedmiu stopniach będzie trupem. Nie mylił się.

Garbus zjawił się w ruinach pałacu po trzech dniach. Odkrył ciężki właz i oświetlając sobie wnętrze latarką, zszedł na dół. Sztywny Markowski leżał skręcony na prawym boku. Garbus podciągnął martwe ciało do drabiny. Obwiązał je liną na wysokości piersi i wyszedł na zewnątrz. Potem, ciężko sapiąc, metr po metrze, wydobywał zwłoki z piwnicy. Pociągnął je w kierunku auta. Zapakował trupa do bagażnika samochodu i przejechał ośnieżoną drogą kilka kilometrów na wschód. Dotarł do niewielkiej rzeki. W ciemnej toni spływały do Zalewu Wiślanego resztki lodu. Garbus wydobył z bagażnika ciało Markowskiego. Cisnął zwłoki w śnieg. Z niemałym trudem wciągnął je między trzciny. W następnej chwili w jego dłoni pojawił się trzymany dotychczas na piersiach ciężki wojskowy nóż. Kiedy po raz pierwszy wbił go w plecy Markowskiego, powiedział:

– A zaginął On przed Wielkanocą. Nikt nie wiedział, co z Nim uczynili. Ciało Jego znaleźli w rzece. A był to Poniedziałek Wielkanocny.

Garbus dźgał ostrzem noża martwe ciało prokuratora przez kwadrans. Przebijał ostrym metalem warstwy materiału, który zamienił się w strzępy upstrzone kawałkami skóry, mięśni, kości i grud krwi. Potem zdjął linę z korpusu trupa i założył pętlę na jego nodze. Drugi jej koniec przywiązał do rosnącej tuż nad wodą wierzby. Na koniec wydobył z torby foliowy woreczek. Trzymał w nim białego, włochatego motyla. Włożył owada w zamarznięte, rozwarte szeroko usta. Ciało Markowskiego zepchnął do wody. Wpadło między dryfującą, brudnoszarą krę. Kawały płynącego wolno lodu zakryły ciało. Wystawała jedynie noga, połączona z drzewem napiętą, lnianą liną.

Zmęczony morderca wrócił do wnętrza ciepłego samochodu i po chwili odjechał na wschód.

Drzewo morwowe

Подняться наверх