Читать книгу Drzewo morwowe - Tomasz Białkowski - Страница 8

13 sierpnia 2004, piątek

Оглавление

Paweł Werens od dwóch godzin jechał na północ swoim rocznym czerwonym volkswagenem golfem GTI drogą krajową numer siedem. Wygodnie usadowiony w kraciastym fotelu, niedbale trzymał w prawej dłoni kierownicę owiniętą czarną skórą. Auto sztywno sunęło po asfalcie, a to za sprawą zawieszenia ustawionego na tryb sportowy. Kierowca skrzywił się na myśl o czterech tysiącach, jakie zapłacił za dodatkowe regulowane zawieszenie. Ale w gruncie rzeczy nie żałował. Zawsze chciał mieć taki samochód. W okolicach miejscowości Olsztynek zamknął szyberdach. Pogoda tego dnia nie należała do najlepszych. Niebo było zachmurzone, a od jakiegoś czasu siąpił deszcz. Była to chwilowa zmiana pogody, bo od dwóch tygodni panowały upały. Teraz zakurzona droga parowała.

Trasa skręcała na zachód do Gdańska. Werens wybrał jednak inną drogę – skręcił na prawo, w szosę oznaczoną numerem pięćdziesiąt jeden, która prowadziła do granicy z należącym do Rosji Obwodem Kaliningradzkim. Młody mężczyzna jednak aż tak daleko nie zamierzał jechać. Celem jego podróży był dwustutysięczny Olsztyn, miasto pełniące funkcję stolicy regionu, przez wieki znane jako Allenstein – drugie co do wielkości po Królewcu miasto Prus Wschodnich, w którym przed wojną mieścił się duży garnizon wojskowy. Teraz Olsztyn spełniał rolę wrót do Mazur – regionu turystycznego bogatego w setki jezior i jeszcze niezdewastowanych lasów.

Werens z uwagą słuchał radia. Była to stacja informacyjna, w której każdego ranka można było usłyszeć dziennikarzy komentujących aktualne wydarzenia polityczno-społeczne. Teraz tematem rozmowy była sytuacja w tajnych służbach, a ściślej rzecz ujmując – skala patologii w jej szeregach. Jakiś emerytowany pułkownik, którego nazwiska Werens niestety nie dosłyszał, mówił podniesionym głosem:

– W służbach cywilnych po roku dziewięćdziesiątym wymieniono ponad siedemdziesiąt procent funkcjonariuszy. Zmiany następują cały czas. Nieustannie trwa oczyszczanie szeregów.

– To chyba dobrze? – pytał dziennikarz.

– Oczywiście, że dobrze!

– To w czym problem?

– W czym problem?! W tym, że w tajnych służbach wojskowych, zwanych WSI, nie wymieniono tych ludzi prawie wcale. Ledwie kilka procent! Czy pan zdaje sobie sprawę ze skali patologii? Z jej rozmiarów. To są ludzie odpowiedzialni za sprzedaż broni dla rosyjskiej mafii! Handlują też z krajami objętymi embargiem ONZ! A szpiedzy pochwyceni w naszym kraju to ludzie działający na dwa fronty, zatrudnieni w naszych służbach.

– Krótko mówiąc, zdrajcy.

– A jak pan ich nazwie? Ci ludzie mają potężną władzę. Posługują się szantażem i zastraszaniem. Osłabiają nasze państwo od wielu lat. Niszczą je od środka.

– Co zatem należałoby zrobić?

– Oczywiście wymienić tych ludzi. Natychmiast! W ich miejsce powołać nowych, nieskażonych korupcją. Chroniących państwo, a nie działających na jego szkodę.

– Dlaczego tak się nie dzieje?

– Bo ci, którzy mogliby takie zmiany przeprowadzić, są na usługach tych służby. Oni się ich boją. Zrobią wiele, by taki stan rzeczy jak obecnie trwał jak najdłużej.

– Pana zdaniem wysocy urzędnicy państwowi są zastraszani?

– Każdy z nas ma jakieś tajemnice i wstydliwe sprawy.

Werens powtórzył w myślach: „Każdy z nas ma jakieś tajemnice i wstydliwe sprawy”. Potem zmienił stację. Z głośników popłynęła rytmiczna muzyka. Postanowił po powrocie do Warszawy zająć się tym tematem. Jako wschodząca gwiazdka dziennikarstwa musiał zajmować się chodliwymi tematami, a do takich należała sprawa reformy tajnych służby. Takim tematem była też, niestety, seria morderstw, które wstrząsnęły opinią publiczną. Kilka dni temu kraj obiegła informacja o trzeciej ofierze „Motyla”, bo tak nazwano zwyrodnialca mordującego starszych mężczyzn. Paweł Werens bronił się przed powierzeniem mu tego tematu rękami i nogami. Za wszelką cenę chciał uniknąć wyjazdu na północ. Na próżno tłumaczył się tym, że zajmuje się zupełnie inną tematyką. Nie dbał również o to, że materiał mógł przysporzyć mu sławy i pieniędzy. Ale nie miał wyjścia. Szefostwo uznało go za najlepszego kandydata do tej misji. Werens nieopatrznie przyznał się do swojego pochodzenia. Dzieciństwo i wiek szkolny spędził w Olsztynie. To w tym mieście zdał maturę, a potem wyjechał do Warszawy na studia dziennikarskie. Powód, dla którego nie chciał wracać do miasta, Werens skrywał głęboko w najczarniejszych zakamarkach duszy. Była to jego tajemnica, której nie znał nikt.

Werens znalazł się na rogatkach miasta, rozpoznawał znajome miejsca. Po prawej były Brzeziny – bogate osiedle domów jednorodzinnych. Po lewej zaczynały się tereny uniwersytetu. Werens zwolnił, by lepiej przyjrzeć się nowym budowlom, i nagle poczuł słaby wstrząs. Jakiś przedmiot znalazł się pod kołami auta. Młody mężczyzna w lusterku dostrzegł średniej wielkości brązowego psa, który z wielkim trudem, przeraźliwie piszcząc, próbował zejść z jezdni. Pies ciągnął za sobą tylne łapy. Werens zrobił się blady, zatrzymał samochód, wyłączył radio. Wyskoczył z wnętrza auta i pobiegł w kierunku rannego zwierzęcia. Stając na środku drogi, spowodował niewielki korek, który z każdą chwilą powiększał się. Kierowcy trąbili na niego, grozili pięściami, rzadko który wykazywał zrozumienie i wystawiając głowę przez zalaną deszczem szybę, proponował pomoc lub wyrażał współczucie dla rannego zwierzęcia.

Werens delikatnie podniósł psa i ruszył z nim wolno do auta. Nie bacząc na ślady krwi, które pies zostawiał na drodze, a wkrótce i spodniach mężczyzny, położył go na ładnych skórzanych siedzeniach. Potem samochód zawrócił i ruszył w stronę polikliniki weterynaryjnej na Obitza, którą Werens zapamiętał ze szkolnej wyprawy. Byli tu kiedyś, chyba w trzeciej klasie, na zajęciach z zoologii. To było dobre liceum, ze znakomitymi nauczycielami, pomyślał. Ale po chwili złapał się na irracjonalności tego skojarzenia. W jego samochodzie piszczy ranny pies, a on wspomina z rozrzewnieniem czasy, o których chce za wszelką cenę zapomnieć.

Werens z piskiem zajechał pod budynek polikliniki. Uniósł tracącego z bólu zmysły zwierzaka i pognał z nim przez korytarz do recepcji. Tam skierowano go natychmiast do gabinetu zabiegowego. Młoda, ładna pani weterynarz nie zadawała mu wielu pytań. Było jasne, że pies padł ofiarą kół pędzącego samochodu. W gabinecie towarzyszyli jej dwaj młodzi ludzie. Najpewniej byli to studenci na praktykach. Werens wyszedł z gabinetu w chwili, kiedy pies otrzymał znieczulający zastrzyk. Krążył nerwowo wokół samochodu, wreszcie wsiadł do środka i zapalił papierosa. By to szlag, pomyślał. Od początku broniłem się przed tym wyjazdem. Tu nie może wydarzyć się nic dobrego. Nigdy nic dobrego mnie tu nie spotkało. A teraz ten nieszczęsny pies... To moja wina. Nie zauważyłem go. Gapiłem się na to cholerne miasto. Niech będzie przeklęte!

Mężczyzna nie mógł usiedzieć we wnętrzu, spalił papierosa i opuścił auto. Deszcz nie przestawał padać i Werens był po chwili zupełnie mokry. W takim stanie wrócił do budynku. Usiadł na drewnianej ławce w kącie korytarza i czekał. By zająć czas, przeglądał broszury reklamujące jakąś karmę. Obserwował ludzi wprowadzających i wyprowadzających swoje zwierzęta z budynku. W powietrzu czuć było woń denaturatu. Zrobiło mu się niedobrze, zakrył dłonią nozdrza. Po godzinie z gabinetu zabiegowego wyszła ładna pani weterynarz. Ta sama, która odebrała od niego psa. Dziennikarz poderwał się z siedzenia. Lekarka podeszła do niego i powiedziała:

– Zawsze pan tak jeździ?

– Tylko w tym mieście – odpowiedział, chowając twarz w dłoniach.

– Dziwna odpowiedź, ale niech i tak będzie. Czy zna pan właściciela psa?

– Tak jak i panią.

– Ale mnie pan nie przejedzie? – Wykrzywiła delikatnie twarz, sygnalizując niechęć.

Trwało to dłuższą chwilę. Werens był coraz bardziej zdenerwowany. Zupełnie nie wiedział, co ma robić. Może uciec? Potem poczuł, że kobieta dotknęła jego ramienia.

Drzewo morwowe

Подняться наверх