Читать книгу Karuzela z idolami - Tomasz Raczek - Страница 6
Shirley Bassey
ОглавлениеMuzyka rozrywkowa ulega modom. Zmieniają się one szybko i definitywnie. To, co podobało się jeszcze w ubiegłym roku, dziś trąci myszką. Chyba najłatwiej zauważyć upływ czasu, śledząc swoje upodobania muzyczne. Do pewnego momentu są one zgodne z listami przebojów. Podoba nam się to, co jest na topie. Potem coraz częściej lekceważymy przeboje i ustalamy własną listę upodobań. Wierzymy, że to efekt uformowania się własnej, oryginalnej osobowości. Że to nasz wybór, a nie konieczność. Ta wiara towarzyszy nam przez wiele lat, aż wreszcie odkrywamy, że znowu gustujemy w listach przebojów, tyle że… tych sprzed lat. Słuchamy starych piosenek sądząc, że do nich zatęskniliśmy. Ale to nieprawda. Zatęskniliśmy za naszą młodością. Za tamtymi czasami. Za tamtą modą. Za tamtą naiwnością, wiarą i poczuciem, że wszystko jeszcze może się zdarzyć. Za tamtymi piosenkami.
Bywają jednak gwiazdy, które trwają ponad czasem i modą, które nie wypominają nam swoją obecnością naszego wieku, lecz odwrotnie – zdają się udowadniać, że w świecie sztuki udaje się czasem zatrzymać zegar dzięki sile artystycznego wrażenia. Prawdziwych gwiazd mamy coraz mniej, ale wśród tych, które zostały, niewątpliwie jedną z najjaśniejszych i najbardziej godnych tytułu estradowej divy jest angielska piosenkarka Shirley Bassey.
Po raz pierwszy zobaczyłem ją ćwierć wieku temu w Londynie i za jej sprawą natychmiast… straciłem pracę. Byłem wtedy boyem hotelowym w eleganckim hotelu nieopodal Hyde Parku (tak naprawdę byłem studentem z Polski, który usiłował na Zachodzie dorobić sobie „na czarno”) i do moich obowiązków należało czyszczenie gigantycznych luster w luksusowym hallu tuż koło sali klubowej. Któregoś dnia usłyszałem dobiegający stamtąd absolutnie elektryzujący głos.
Jak zaczarowany wszedłem do środka i na wielkim ekranie telewizora zobaczyłem otoczoną piórami twarz Shirley Bassey. To była transmisja jej koncertu. Zdumiony patrzyłem na jej dłonie, gnące się w konwulsyjnych, pełnych dramatyzmu gestach; na twarz, która była wyrafinowanym teatrem emocji; na jej stroje, które pochodziły z nierealnego świata cielesnych aniołów.
Prawie natychmiast spod ziemi wyrósł mój hotelowy szef.
– Co robisz? – zapytał zdumiony.
– Oglądam koncert.
– Nie sądzisz, że powinieneś raczej czyścić lustra?
– Zaraz je wyczyszczę, gdy tylko skończy się ten niesamowity koncert!
– odparłem i zdałem sobie sprawę, że właśnie wylatuję z pracy.
Nie mam jednak o to żalu ani do hotelowego bossa, ani do siebie, ani do Shirley Bassey. W kilka dni później znalazłem inne, znacznie ciekawsze zajęcie, bo zatrudniłem się w wytwórni płytowej Virgin Records, a fanem Bassey jestem do dziś i kolekcjonuję wszystkie jej nagrania, jakie tylko uda mi się znaleźć. Kiedyś nawet odstałem w Londynie parę godzin w kolejce, żeby kupić bilet na jej koncert urodzinowy (60-lecie!). Niestety, biletów zabrakło.
Shirley Bassey to ciemnoskóra Brytyjka (ojciec Kenijczyk, matka Walijka). Urodziła się w górniczym i szarym Cardiff, lecz jej kariera obfitowała w splendor i kolory. Na początku były jednak kłopoty. Gdy włączono ją do szkolnego chóru, okazało się, że ma za silny głos, przez co ciągle wybija się na pierwszy plan. Przesuwano ją więc do coraz dalszych rzędów, aż wreszcie wylądowała na korytarzu za drzwiami. Stało się jasne, że może być tylko solistką.
Wtedy postanowiła spróbować sił na zawodowej scenie. Odważyła się wystąpić w sławnym Moss Empire Theatre w Glasgow, gdzie przedstawiano debiutantów, a o ich losie decydowała publiczność w bezwzględny sposób wygwizdująca (bądź nie) kolejnych śmiałków. W trakcie pierwszej piosenki Shirley także rozległy się gwizdy. Wtedy przerwała i powiedziała zdecydowanym głosem: Przyjechałam tu, by sprawić wam przyjemność moim śpiewem. Wiem, że umiem to zrobić, ale na miłość boską dajcie mi szansę! I sala zamilkła. W ciszy wysłuchała całego występu, a potem zgotowała artystce owację. Pierwszą z tysięcy w jej karierze. Potęga głosu o sile pioruna w połączeniu z urodą, elegancją i poczuciem humoru jest mieszanką iście wybuchową. Zawsze powoduje grzmoty oklasków i prośby o więcej. A Bassey umie bisować! Najpierw uwodzi publiczność, a potem bawi się nią i z nią flirtuje. Pozwala fanom wybierać przeboje ze swojego gigantycznego repertuaru i układać ostatnią część koncertu. Widownia uwielbia tę grę…
Niekończące się owacje wkrótce stały się obowiązkowym elementem każdego jej występu. Mężczyźni dawali jej nie tylko kwiaty, ale także rzucali pod nogi swoje krawaty. Ona skrupulatnie je zbierała i zawieszała na wyciągniętych rękach niczym miłosne trofea. Improwizowała swój wyjątkowy strój, złożony z dowodów uwielbienia słuchaczy. O aplauzie na jej koncertach krążą legendy. Podobno po występie w Los Angeles na widowni wybuchło prawdziwe szaleństwo, trwające dobre pół godziny. Kiedy Shirley zeszła wreszcie ze sceny, uszczęśliwiona rzuciła się w ramiona menedżera, wykrzykując: Było naprawdę wspaniale! Miałam wrażenie, że scena trzęsie się od braw! Tymczasem scena naprawdę się trzęsła: w Los Angeles właśnie miało miejsce prawdziwe trzęsienie ziemi…
Były też momenty tragiczne. Gdy zginęła Samantha, młodsza córka piosenkarki (jej ciało znaleziono potem na brzegu rzeki), dziesięć tysięcy widzów teatru w Sydney stało się świadkami dramatu. Shirley wyszła na scenę i… nie zaśpiewała. Nie była w stanie wydać z siebie ani jednego dźwięku. Zgaszono światła, odwołano koncert. Widzowie długo, na stojąco bili brawo, aby ją pocieszyć.
Nie zawiodła. Wróciła. Śpiewa dziś lepiej niż kiedykolwiek, ale czuje się samotna. Twierdzi, że silne kobiety nie mogą liczyć na umiejących to znieść stałych partnerów. Jej piosenki najczęściej mają dramatyczne przesłania: This Is My Life (Oto moje życie), I Am What I Am (Jestem, kim jestem), I Who Have Nothing (Ja, która nie mam niczego), Yesterday When I Was Young (Wczoraj, kiedy byłam młoda). Publiczność zna je na pamięć i śpiewa razem z nią. Shirley dalej zachwyca szczupłą, wysportowaną sylwetką, olśniewającymi fryzurami i strojami, jakich żadna inna kobieta nie odważyłaby się nosić. Co roku, w czerwcu, widzowie śpiewają dla niej Happy Birthday i nawet nie próbują liczyć jej lat. Nie robią tego nie z grzeczności, lecz raczej z poczucia braku sensu takiego liczenia. W ich własnym interesie Shirley powinna trwać wiecznie.