Читать книгу Karuzela z idolami - Tomasz Raczek - Страница 7

Karen Blixen

Оглавление

Najpierw jedzie się wśród położonych tuż nad morzem białych willi o nazwach kojarzących się ze słońcem i wakacjami – Capri, Riwiera, Saint Tropez. Przy idealnie równej, czystej szosie biegnie asfaltowa ścieżka, po której poruszają się rowerzyści, wrotkowcy, deskowcy i uprawiający jogging. Na morzu połyskują żagle jachtów i nic nie zakłóca łagodnej ciszy. Ani warkot, ani krzyki, ani rozmowy. Cicho i pięknie jest na „duńskiej riwierze”, czyli na północno-wschodnim wybrzeżu Zelandii, którym można dojechać z Kopenhagi do zamku Hamleta. Gdzieś w połowie drogi znajduje się mała miejscowość z elegancką mariną, Rungstedlund.

Aż trudno uwierzyć, że to pogodne niebieskie morze to Bałtyk, a nie rozgrzany równikowym słońcem Pacyfik. Pomiędzy zamożnymi białymi willami znajduje się cel moich częstych wizyt – stary dom, otoczony wielkim parkiem, w którym urządzono „sanktuarium ptaków”. Ów dom należał kiedyś do fascynującej kobiety Karen Blixen, która pod męskim pseudonimem – Isak Dinesen – zdobyła pisarską sławę, między innymi jako autorka autobiograficznej powieści Pożegnanie z Afryką, sfilmowanej ponad 20 lat temu przez Sidneya Pollacka i dobrze zapamiętanej przez widzów dzięki rolom Meryl Streep i Roberta Redforda. Uczciwie przyznaję, że nie lubiłem tego filmu. Czułem, że zbyt łatwa, pocztówkowa fascynacja afrykańskimi pejzażami (co na kilometr pachniało hollywoodzką manierą) nie mogła być powodem obecności tej niezwykłej Dunki na Czarnym Lądzie. Byłem pewien, że Karen Blixen szukała w życiu czegoś więcej niż malowniczych zachodów słońca w bezkresnej sawannie.

Przyjeżdżam więc do tego domu, gdzie powstało Pożegnanie z Afryką, aby dowiedzieć się i poczuć, jak było naprawdę z tą niezwykłą kobietą, która urodziła się jeszcze w XIX wieku (1885), ale miała duszę współczesnej, wyzwolonej intelektualistki. Wychowywała się tu, w Rungstedlund, w zamożnej rodzinie, spowinowaconej z całą skandynawską arystokracją. Szybko więc poznała zasady, etykietę, dobre maniery oraz rolę, jaką ma do zagrania dobrze urodzona kobieta. Każde wakacje spędzała w jakimś pałacu u krewnych, zdobywając towarzyski polor, tak przydatny, by olśnić kandydata na męża. Tylko że ona wcale tego nie chciała. Miała zbuntowaną duszę, przenikliwy intelekt i diabelnie dużo talentów. Świetnie malowała, pisała i… uwielbiała godzinami opowiadać zmyślone przez siebie historie. W tamtych czasach takie zalety nie były jednak obietnicą szczęścia. Szybko dano jej do zrozumienia, że Leonardem da Vinci nie będzie. Jej obrazy może i są poprawne, ale daleko im do mistrzostwa, a twórczość literacka (pierwsze opowiadanie opublikowała, gdy miała 22 lata), hmm… mało kogo interesuje. Jeszcze jedna zbuntowana panienka z dobrego domu, której talent wystarcza, żeby zakłócić normalne życie, ale za mało go, by móc z niego żyć. Może by raczej wyszła za mąż?

Więc dobrze, wyszła za mąż. Za dalekiego kuzyna, utytułowanego i zamożnego, na szczęście trochę zwariowanego, barona Brora Blixen-Finecke. Obojgu dotychczasowe życie w Danii wydawało się nudne i bez przyszłości. Postanowili więc zrobić coś niezwykłego. Złożyli wszystkie pieniądze i… kupili plantację kawy w brytyjskiej Afryce Wschodniej (dzisiejsza Kenia). Wyjechali tam, gdy Karen Blixen miała 29 lat. Wtedy właśnie zaczął się najważniejszy okres w jej życiu, który zdecydował o wszystkim, także o jej twórczości.

Plantacja w Ngong Hills nie okazała się udanym zakupem. Była położona zbyt wysoko, więc zyski ze sprzedaży ziarna z trudem równoważyły koszty uprawy. Na dodatek baron Blixen nie nadawał się na męża. Nie tylko nie było między nim i Karen wspólnoty dusz, ale na dodatek prowadził rozwiązłe życie, co skończyło się tym, że zaraził żonę syfilisem, będącym wówczas chorobą nieuleczalną (mniej więcej w tym samym czasie zmarli na nią Paul Gauguin i Stanisław Wyspiański). Karen udało się przeżyć, ale jej zdrowie na zawsze zostało zrujnowane, a ból wywołany efektami ubocznymi prymitywnych, ciągle stosowanych lekarstw i kuracji towarzyszył jej przez wszystkie następne lata, aż do śmierci. Nawet wtedy, gdy po rozwodzie z baronem zakochała się w inteligentnym i fascynującym angielskim arystokracie, który nadał sens jej życiu. Wykształcony w Oxfordzie Denys Finch-Hatton okazał się właściwym partnerem dla Karen. Miała o czym z nim rozmawiać, podziwiała jego mądrość i odwagę (był pilotem samolotowym), kochała go. Ale nade wszystko to właśnie on obudził w niej pisarkę. Nazywał ją „opowiadaczką” i zachęcał, by spisywała historie, które wciąż dla niego układała, a potem godzinami opowiadała, gdy wracał ze swych afrykańskich podróży. Lubiła, gdy kładł się przed kominkiem w salonie i prosił: „opowiedz mi nową historię”. Słuchał uważnie. Nie zasypiał. Czasem tylko – jak sama przyznała w Pożegnaniu z Afryką - w trakcie dramatycznego opisu jakiejś sceny przerywał delikatnie: „Kochanie, przecież ten bohater umarł już na początku opowiadania, ale mniejsza z tym…”

W 1931 roku wszystko się zawaliło. Denys zginął w katastrofie lotniczej. Plantacja kawy zbankrutowała. Dla Karen nadszedł czas pożegnania z Afryką. Miała 46 lat. Wróciła do Danii i znowu zamieszkała tu, w Rungstedlund, w domu matki. Bez pieniędzy, miłości i nadziei. Pozostała jej tylko siła wewnętrzna, z którą musiała coś zrobić. Przypomniała sobie upomnienia Denysa – „Pisz!”. Więc usiadła przy biurku i zaczęła pisać. Najpierw, pod męskim pseudonimem Isak Dinesen, wydała Siedem fantastycznych opowieści. W Ameryce książkę okrzyknięto bestsellerem miesiąca. Potem przyszły inne, pisane zawsze w dwóch wersjach: po duńsku i po angielsku (bez pomocy tłumacza); wśród nich Pożegnanie z Afryką. Podobno Ernest Hemingway, odbierając Nagrodę Nobla, powiedział: „W tym roku ta nagroda nie należy się mnie, lecz Karen Blixen”.

Karen pisała coraz więcej, stała się gwiazdą literatury, autorytetem, muzą Nowych Czasów. W czasie swojej podróży do USA zadziwiła Amerykanów poczuciem humoru i ekscentrycznym zachowaniem. Zatańczyła nawet na stole z Marilyn Monroe! A przecież równocześnie musiała znosić coraz większy ból, związany z rozwijającą się chorobą nowotworową. Była jednak zbyt dumna i silna, żeby się skarżyć. Po powrocie z wojaży błądziła po alejkach swego dzikiego ogrodu, słuchała ptaków (dla upamiętnienia najpiękniejszych treli każda ławka miała swoją nazwę, na przykład „ławka słowicza”), a o zmierzchu zawsze stawała w oknie wychodzącym na południe i przez moment zamyślała się. Domownicy starali się wtedy nie przeszkadzać; uważali, że te chwile spędzała z Denysem w Afryce.

Zmarła w 1962 roku, mając 77 lat. Prosiła, aby pochować ją w ogrodzie, pod drzewem. Jej dom stał się muzeum, park pozostał parkiem, a przez okno w gabinecie nadal można zobaczyć Afrykę.

Karuzela z idolami

Подняться наверх