Читать книгу Dżungla we krwi - Tomasz Turowski - Страница 8

2

Оглавление

Przywitała go Moskwa obmywana pierwszym wiosennym deszczem z zimowego błota. Spod znikającego brudnego śniegu coraz odważniej wyzierała zieleń, oczywiście tam, gdzie jej dotąd nie zalano betonem lub asfaltem. Krutow dawno już nie był w Centrali w Jasieniewie. Dojechał tam szybko, bo wysłali po niego terenową ładę na specjalnych numerach z kogutem, więc nie musiał stawać na światłach i drogę z lotniska w Szeremietiewie pokonał w nieco więcej niż godzinę, co było nie lada wyczynem. Auto prowadził doświadczony kierowca, współczująco spoglądający na cywilne pojazdy. Krutow też współczuł cywilom, którzy musieli długo stać na czerwonym. Rano bowiem zamykano ruch, by dowożony specjalnymi autobusami służbowymi, wielotysięczny personel Służby Wywiadu Zagranicznego dotarł do pracy bez przeszkód.

Siedziba SWR mieściła się w sześciopiętrowym, zadziwiająco lekkim, mimo ogromu, gmachu w kształcie litery Y. Jego „nóżka” otoczona była po obu stronach budynkami pomocniczymi, mieszczącymi z jednej strony sale konferencyjne i bibliotekę, a z drugiej – poliklinikę, sale sportowe i basen. W „ramionach” mieściły się najważniejsze biura. Budynek wtopił się w krajobraz niewysokich wzgórz, pokrytych brzozowymi zagajnikami i zielonymi uroczyskami Bitcewskiego Parku Leśnego. Nie darmo pracujący tam funkcjonariusze nazywali ten obiekt pieszczotliwie „laskiem”. Krutow zastanawiał się, czy fiński architekt wiedział, jaki obiekt projektuje; w każdym razie efekt końcowy był znacznie przyjemniejszy dla oka niż ciężkie pudło głównego obiektu centrali CIA w Langley, nie wspominając już o otoczeniu. Spośród piętnastu tysięcy agentów SWR pracowało tu ponad pięć, tak że trudno było nie zauważyć tabunu przemieszczających się tam ludzi. Niemniej położenie siedziby wywiadu na obrzeżach Moskwy, w stosunkowo ustronnym miejscu, pozwalało bez trudu wykryć na zapisach licznych kamer, umieszczonych na trasach dojazdu, ewentualną obserwację.

Rozmyślania Krutowa przerwało gwałtowne hamowanie i szczęk otwierającej się stalowej bramy ogrodzenia. Strażnik spojrzał na dokumenty, które Siergiej mu okazał, porównał z danymi w podręcznym komputerze i opuścił blokady umieszczone w asfalcie podjazdu, wskazując kierowcy właściwe wejście do głównego gmachu. Kolejna kontrola dokumentów, winda, dwa piętra, błysk czytnika tęczówek i kolejne drzwi, prowadzące w głąb korytarza zajmowanego przez biura II Departamentu Regionalnego. Siergiej myślał, że przejdzie dalej do Wydziału Ameryki Południowej, ale nagle wyrosła przed nim postać znajomego majora.

– Dawno się nie widzieliśmy, towarzyszu, kopę lat – powiedział oficer, a potem, już bardziej oficjalnie i nawet nieco podniosłym tonem, dodał: – Siergieju Iwanowiczu, dziś zmieniamy trasę wizyty. Idziemy do pokoju narad obok sali operacyjnej. Już tam na was czekają, będzie szef naszego II Departamentu, będzie też ktoś z jedynki, operacyjny, a mówią, że ma też przyjść samyj gławnyj.

„No, no – pomyślał Krutow – co ich tak przypiliło”; ale bez słowa wszedł ze swoim przewodnikiem do kolejnej windy.

Major przyłożył kciuk do czytnika linii papilarnych i winda zaczęła cicho sunąć w dół, aż do poziomu minus 2, gdzie mieściły się najbardziej newralgiczne, a więc i najlepiej chronione przed podsłuchami systemy informatyczno-łącznościowe SWR. Gdy wysiedli, w małym hallu przed drzwiami do salki konferencyjnej kłębił się już niewielki zespół funkcjonariuszy. Byli tam szefowie obu departamentów z zastępcami ds. operacyjnych, był oficer odpowiedzialny za osłonę elektroniczną, młoda kobieta z bezpiecznym laptopem, pewnie protokolantka, wszyscy wyraźnie na kogoś czekali, i nie chodziło tu o Krutowa. Po chwili z drzwi drugiej windy wyłonił się w mundurze generała armii „główny” – Siergiej Liebiediew, a za nim dreptał pułkownik, przypominający carskiego urzędnika, jakby żywcem wyjęty z nowel Czechowa. Był chudy, prawie ascetyczny, z chłodnymi oczyma biurokraty, patrzącymi zza okrągłych szkieł okularów, w sumie postać ze wszech miar odpowiednia dla dyrektora gabinetu szefa SWR. Teraz mieli wejść do „sanktuarium”, salki przeznaczonej na najtajniejsze spotkania robocze, z których protokoły, jeśli w ogóle są sporządzane, to trafiają do archiwum opatrywane gryfem „chranit’ na wieczno” (przechowywać wiecznie, nigdy nie ujawniać). Oficer osłony elektronicznej wystukał cyfry codziennie zmienianego kodu otwierającego drzwi, położył rękę na czytniku i zbliżył oko do obiektywu kamery skanującej tęczówkę. Blokady ustąpiły. Oficer i major-przewodnik odmeldowali się i wyszli. Pozostali przeszli wąską śluzą do kolejnych drzwi, które otworzył kartą generał. Sala mogła pomieścić nie więcej niż trzydzieści osób, bo tyle foteli stało przy długim, prostokątnym stole. Była ona ulokowana niczym kolejna lalka w matrioszce, zamknięta w obudowie ekranu ochronnego. Generał zamknął drzwi. Automatycznie włączyły się systemy zagłuszania akustycznego na zewnątrz sali, drgnęły wskaźniki aktywnej osłony elektronicznej. Liebiediew, a za nim pozostali, podeszli do szczytowej ściany, stanowiącej krótszy, przeciwległy do wejścia bok prostokąta. Była zbudowana z luster weneckich, pozwalających dyskretnie obserwować, również przez przeszklony strop, pracę dziesiątków operatorów, wpatrzonych w monitory na poziomie minus 3.

– Widać, że pracują – skonstatował generał. – A teraz kolej na nas, żeby mieli się czym zajmować. Jak nie dostarczymy im mięsa, to nic nie upieką. Siadajcie. Zaczynaj referować sprawę – zwrócił się do ascetycznego pułkownika.

Ten poprawił okulary, odchrząknął i wpatrzony w ekran laptopa zaczął mówić o sprawach, które na pierwszy rzut oka powinny być oczywiste dla wszystkich podwładnych generała. Ale neoimperialna liturgia ideologiczna, która przetrwała wszystkie zmiany systemowe, miała swoje żelazne zasady. Wymagała od dostojnika rosyjskiego wywiadu kolejnego przypomnienia abecadła zadań, jego sprecyzowania i uzupełnienia. A im wyższa była pozycja referenta, tym silniejszy musiał być ideowy i emocjonalny charakter wypowiedzi. To, co zaserwowano obecnym, stanowiło perfekcyjną realizację tych norm.

– Po Iraku Amerykanom zaczęło się wydawać, że mogą sobie pozwolić na wszystko. Wcześniej gładko im przeszły Serbia i rozbicie Jugosławii, co ich dodatkowo rozbestwiło. Zabili tam podczas nalotów od marca 1999 roku tysiące pod pretekstem obrony muzułmanów przed czystkami etnicznymi i demokratyczny świat, broniący praw człowieka, nabrał wody w usta. Za Irak skrytykował ich nawet ten papież Polak, nie wspominając już o Kofim Annanie, sekretarzu generalnym ONZ, i większości Rady Bezpieczeństwa, ale i tak go najechali. Postronnym obserwatorom mogło się wydawać, że chodziło o złoża ropy naftowej, ale realny powód był inny. Po pierwsze, Irakijczycy po „Pustynnej Burzy” wspominali coś o przejściu z dolara na euro w rozliczeniach za ropę. Unia tego nie podchwyciła. Stany Zjednoczone, największy bankrut świata, zadłużony po uszy w Chinach, którego sztucznie nadmuchana potęga opiera się na masowej produkcji banknotów, nie mogły sobie pozwolić na naruszenie pozycji ich waluty w rozliczeniach międzynarodowych za nośniki energii. Bez pokrycia w ropie dolar miałby wartość zadrukowanego papierka. No a poza tym rząd Saddama stale groził Izraelowi i po jego obaleniu zostało jeszcze dwóch „antyjudaistów” w regionie – Syria i Iran. Zawsze to o jednego mniej.

Krutow zaczynał się nudzić. „Co ja mam z tym wspólnego?”. Ale zaraz się zreflektował: „Skoro mnie wezwali, to widać mam”. I za chwilę dostał odpowiedź:

– Tymczasem mamy pozycję jeszcze słabszą niż USA, którym się wydaje, że w grze globalnej przestaliśmy się liczyć. Ale ich pycha zostanie ukarana – może nie jutro, ale za dziesięć lat na pewno. Władimir Władimirowicz, Choziain (Gospodarz), przeznaczył tyle czasu na to, aby Rosja nie tylko podniosła się z kolan, ale by umiała skutecznie działać pod nosem Jankesów, zmuszając ich, aby zajęli się swoim najbliższym otoczeniem, żeby poczuli, jak grunt im się osuwa pod nogami. Wówczas skończy się era lokalnych konfliktów, które Ameryka, przy udziale pożytecznych idiotów z Europy i Azji, prowokuje tysiące kilometrów od swojego terytorium. Najwyższy czas, żeby ktoś dobrał im się do podbrzusza od południa, zarażając społeczeństwo amerykańskie najgorszymi plagami tamtych obszarów, a przede wszystkim – amerykańską młodzież.

Tu pułkownik zawiesił głos, a jego bezbarwną monotonię zastąpił władczy ton generała Liebiediewa:

– Teraz już chyba rozumiecie. Możemy pomóc naszym towarzyszom z FARC. Niech kokaina z Kolumbii popłynie na północ szerszym strumieniem. Niech zaangażują do pracy Peruwiańczyków. Niech kartele narkotykowe w Meksyku zaczną krwawo konkurować o najlepsze ceny zakupu, o najważniejsze rynki zbytu i kanały przerzutu. Niech ich towar trafia do USA, najlepiej wzbogacony o dodatkowe środki halucynogenne i euforyzujące. Po to jesteście tu wy, majorze Krutow, bo to wy będziecie inicjatorem, kontaktem na FARC, a Departament I musi was wesprzeć operacyjnie w terenie. Poza tym, we współpracy z naszymi instytutami farmaceutycznymi i korzystając z dorobku wywiadu naukowo-technicznego, trzeba wzbogacić odpowiednio ofertę handlową narkobaronów z Meksyku dla dilerów z USA. Wy, pułkowniku, bo będziecie koordynowali działania i na bieżąco mnie informowali, i wy, kapitanie Nadieżda, bo będziecie sprawę dokumentowali i dbali o dochowanie ścisłej tajemnicy. Rozumiecie, że nasz prezydent zna się na tej robocie, więc nie ma mowy o żadnej fuszerce. Ja zresztą też, raportując Gospodarzowi, nie dopuszczę do żadnego blamażu. Operacja ma kryptonim „Roślina świętej śmierci”. Tak że bierzcie się do roboty. To tyle na dzisiaj. Żegnam.

Lebiediew wstał, wyłączył systemy ochronne i opuścił pomieszczenie.

Dżungla we krwi

Подняться наверх