Читать книгу Dżungla we krwi - Tomasz Turowski - Страница 9
3
ОглавлениеCiemna karnacja… Oliwkowa skóra. Nie, trochę ciemniejsza. Piękne ciało, jak tylko mogą być piękne „czekoladki” – dwudziestoletnie Mulatki kubańskie, wspaniały koktajl hiszpańskiej, latynoskiej i afrykańskiej kobiecości. Soraya. Paweł przypomniał sobie – Soraya Sanchez. Tańczył z nią w klubie „21”, róg Dwudziestej Pierwszej i N w dzielnicy Vedado w Hawanie. Noc. Fantastyczne nogi, zdające się nie mieć końca, piersi napinające t-shirt tak, że sutki zdawały się przebijać tkaninę. Ale było coś wcześniej…
Był radcą Ambasady Polskiej w Hawanie do spraw politycznych, a przy okazji – szefem komórki wywiadu w tej placówce, rezydentem. Właściwie nie wiadomo, która funkcja była jego pierwszą, stanowiąc jego podstawowe zajęcie, a którą pełnił niejako przy okazji. Ambasador wiedział, z kim ma do czynienia, i postawił sprawę jasno:
– Nie obchodzi mnie, ile pociągów odstawia pan na bocznicę, ważne, aby te kontenery, które podlegają panu z racji obowiązków w MSZ, trafiały do właściwych odbiorców. Reszta mnie nie interesuje.
Wykonywał swoje dyplomatyczne obowiązki sumiennie, choć były tylko jego przykrywką, a każdą wolną od nich chwilę przeznaczał na pracę dla Centrali Agencji Wywiadu. No, może nie każdą. Był kawalerem, ale nie z powodu braku powodzenia u kobiet, po prostu brakowało mu czasu na zabieganie o trwalsze uczucia czy stabilne związki. Jednak życie lubi płatać figle i często to, do czego nie przywiązujemy większej wagi, przychodzi nam bez wysiłku, niejako samo nas odnajduje. Przelotne miłostki lgnęły do niego jak muchy do miodu. Jego kochankami najczęściej były turystki opalające się na hotelowych plażach, gdzie często spędzał weekendy, często także miejscowe dziewczyny polujące na kogoś, kto pomoże im wydostać się z ojczyzny rewolucji. Między nimi zdarzały się i te, które podstawiały mu miejscowe służby bezpieczeństwa. Paweł mógł przebierać, ale zachowywał daleko idącą ostrożność – zobowiązywał go nie tyle status dyplomaty, ile świadomość, którą zawsze miał w tyle głowy: „Jestem oficerem wywiadu i nie mogę sobie pozwolić na zdekonspirowanie, nie mówiąc już o usiłowaniu przewerbowania”.
To, co doprowadziło go aż do Amazonii, zaczęło się w okolicach Hawany, w Jibacoa, w hotelu Breezes, i było namacalnym potwierdzeniem porzekadła, że najciemniej jest pod latarnią. Tego ranka, po prysznicu i śniadaniu, wynajął konia pod wierzch, żeby trochę rozprostować kości. Jechał stępa, wzdłuż brzegu zatoki, w stronę Arroyo Bernejo, ścieżką wśród mangrowców. Teren się podnosił rytmem wydm i wkrótce Paweł był u podnóża pagórka, z którego rozciągał się widok na pobliskie pola i niknącą w wodzie linię horyzontu.
Usłyszał tętęnt kopyt i zobaczył jeźdźca, który zdecydowanie zbyt szybko, prawie galopem, podążał w dół zbocza. Wyglądało na to, że koń go poniósł. Widział, jak mężczyzna w długiej, noszonej na wierzch, jak kurtka, białej koszuli – guajaberze, narodowym stroju kubańskim, i w trzcinowym kapeluszu ściągał wędzidła, ale koń nie reagował. Co gorsza, wydawało się, że popręgi były słabo zaciągnięte i siodło wraz z jeźdźcem zsuwało się z grzbietu znarowionego zwierzęcia. Niewiele myśląc, spiął swojego wałacha i ten zareagował na tyle szybko, że Paweł zdołał prawie w locie podtrzymać mężczyznę i zapobiec jego upadkowi, co przy wzroście wierzchowca i pędzie jazdy mogło się źle skończyć.
Na wierzchołku wzgórza pojawiły się cztery postaci cwałujące bardzo sprawnie w kierunku Pawła i człowieka, którego wyratował z opresji. Teraz uważniej mu się przyjrzał – smagły, już niemłody, jego twarz wydała mu się znajoma, ale nie był w stanie jej zidentyfikować.
– Gracias compańero – dobiegł go lekko zachrypnięty, typowy dla palaczy głos, który zawierał jednak nutę naturalnej serdeczności.
– De nada (nie ma za co) – odpowiedział natychmiast Paweł.
Czwórka jeźdźców, która nadjechała jak szarżujący szwadron, otoczyła ich i jeden z przybyłych agresywnym tonem krzyknął do Pawła:
– Largate (precz). Po czym, zwracając się do starszego mężczyzny, dodał: – Perdona Antonio nos vamos (jedziemy).
Lecz uratowany przez Pawła jeździec, wokół którego ustawili się przybyli mężczyźni, z wyraźnym zamiarem jego ochrony, zaoponował:
– Nie jestem niewdzięcznym gburem – warknął do ochroniarzy, na których twarzach gniew mieszał się z poczuciem winy – i chciałbym zaprosić mojego wybawcę na drinka. – Nie zważając na kwartet protestów, zwrócił się do Pawła z propozycją: – Może jutro w knajpie El Peńon del Fraile, na trasie do Santa Cruz del Norte, o dziewiątej, znajdzie pan czas na wspólną kolację?
Zapytany, naśladując styl nowego znajomego, odpowiedział natychmiast:
– Nie jestem na tyle nieokrzesany, aby nie przyjąć tak miłego zaproszenia.
Mężczyzna roześmiał się, dodając: – To do zobaczenia jutro wieczorem – i mała kawalkada ruszyła w swoją stronę.
Paweł również ściągnął wędzidła i stępa podążył do hotelu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.