Читать книгу Kochankowie z Hiroszimy - Toni Hill - Страница 12

1

Оглавление

„Aby przetrwać w tym systemie, trzeba go przechytrzyć”. Właściwie nie wiadomo, dlaczego to zdanie zamieniło się w ostatnich dniach w jego mantrę. Nie wie nawet, skąd je wziął, może usłyszał w jakimś filmie, a może jest hasłem rzucanym gdzieniegdzie w tych czasach pokojowego wzburzenia, w każdym razie do jego sytuacji pasuje jak ulał, a z braku innego czy bardziej oryginalnego określenia stało się dla Héctora doskonałą syntezą: jedyną modlitwą, jaką potrafi odmawiać, usprawiedliwieniem tego, co ma za chwilę zrobić.

Siedzi na niewygodnym krześle, w pomieszczeniu urągliwie pustym, nie ma czym rozproszyć myśli, poza zegarem na ścianie. Jest z marnego plastiku, biały jak ściany, a wskazówki poruszają się z drażniącą powolnością. Wie, że to czekanie jest częścią gry. On sam przecież był po drugiej stronie drzwi podobnych do tych, które widzi po lewej stronie pokoju, i z pełną świadomością odwlekał przesłuchanie podejrzanych o wiele dłużej, niż to było konieczne. Czekanie wywołuje irytację, irytacja przekłada się na nerwowość, nerwowość rodzi brak uwagi, a to może czasem sprowokować wyznanie prawdy.

A na to dzisiaj nie może sobie pozwolić. To, co zamierza powiedzieć, może być wzięte za prawdę. Stanie się prawdą, jeśli mu uwierzą. Od tego wszystko zależy, od jego pewności siebie, od umiejętnie przekonującego zachowania, od spokoju i opanowania, kiedy będzie opowiadał tę historię. Ponieważ prawda nie jest wartością absolutną. Była nią w niedawnej przeszłości, teraz już nie jest. Chce trwać w przekonaniu, że prawda ostateczna to ta, w którą wszyscy wierzą, gdyż grzesznicy nie mogą oczekiwać niczego innego. Uśmiecha się, nie wie, skąd mu to słowo – „grzesznicy” – wpadło do głowy, skoro nigdy nie był człowiekiem wierzącym. To, w co wierzył w całym swoim życiu, miał za chwilę zdradzić. Wierzył w konieczność docierania do samego sedna spraw, w odgrzebywanie starych wydarzeń, poddawanie ich osądowi w zimnym świetle dnia. Chciałby, aby ci, którzy będą go przesłuchiwać, nie byli do niego podobni, do inspektora, który wielokrotnie powtarzał, że – skoro wymiar sprawiedliwości nie jest doskonały – jedynym realnym pokrzepieniem jest ujawnianie faktów.

To nie znaczy, że sprzeniewierzył się swoim zasadom. Ale teraz już wie, że takie oczyszczenie nie zawsze daje ulgę i pociechę. Może nieść z sobą wyrok, przekleństwo. A nade wszystko, w samej swej istocie, prawda może być o wiele bardziej krzywdząca niż pożyteczne kłamstwo.

Odchrząknął. Mimowolnie znowu spogląda na zegar, którego wskazówki przesuwają się swoim rytmem, obojętne na czyjeś pragnienia lub jakąkolwiek presję. Tak właśnie powinna wyglądać policyjna robota – myśli – automatyczna, spójna w wykonaniu, stała i miarowa. Sterylna i nieskrępowana emocjami. Rzeczywistość, jednakże, nie może być bardziej odmienna. Robota posuwa się naprzód jakby pędzona podmuchami wiatru, przeczuciami, które czasem każą zawracać z drogi albo trafiają w ślepy zaułek. Dopiero potem, po takiej lekcji, odzyskuje wolniejszy rytm, wprawdzie nie na długo, gdyż gorączkowo prowadzone dochodzenie narzuca swoje tempo, i znowu przyspiesza. Czasem szczęśliwie dobiega się tym sprintem do mety i mija ją z obolałym ciałem i głową pękającą od wysiłku.

Dlatego tak się dzieje. Dlatego ktoś umiera. Dlatego on jest tu teraz.

Przechytrzyć system to jedyny sposób, aby przetrwać. Héctor nabiera powietrza i zatrzymuje je w płucach, chcąc dodać sobie odwagi, zanim stanie przed tym, co go czeka. Nigdy nie umiał dobrze kłamać, ale teraz musi się postarać. Najgorsze, że zemsta była mu zawsze obca: wszystko wyglądałoby prościej, gdyby uważał, że zabójca Ruth zasługuje na śmierć. Tak nie jest, on tak nie myśli, nigdy nie będzie bronił zasady „oko za oko”, bo uważa, że jest zbyt prymitywna, nieracjonalna, nie ma dla niej miejsca w cywilizowanym świecie. Oczywiście, gniew odegrał swoją rolę, ale gniew nie otwiera drogi do zemsty, lecz do sprawiedliwości.

Nie boleje nad tym, że ten człowiek nie żyje, ale tak, żałuje, i to bardzo, że nie przewidział, iż tak mogło się stać, że nie zajął się sprawą, nie przeczuł nieszczęścia, zanim się wydarzyło.

Dlatego, a także z kilku innych powodów, musi zostać ukarany. Musi kłamać i wziąć na siebie ciężar osamotnienia, które towarzyszy kłamcom. Ulga, owo dające wolność katharsis, jest mu zakazana. Tylko jedna osoba będzie mu towarzyszyć w tej podróży, choć z oddali. Tak, co do tego też nie ma wątpliwości, i to boli go bardziej niż własne przeznaczenie. Oddycha głęboko, myśli o Leire Castro, o jej nieodwołalnej decyzji, o jej uporze, który w końcu okazał się zaraźliwy, i teraz on sam stara się wyrzucić z pamięci wspólnie przeżyte chwile. To smutne, ale wie, że musi, bezwzględnie musi zapomnieć o tym, że przez kilka dni był nie tylko jej szefem. Zapomnieć, nie słyszeć tych czułych słów wymykających się niechcący, wyjawiających uczucia. Nigdy o tym nie rozmawiali, nie musieli, ale jest przekonany, że ona doszła do takiego samego wniosku. Może tak będzie lepiej. Może to, co się między nimi zdarzyło, było efektem wiosny albo sprawy, którą razem prowadzili, współpracy tak bliskiej, że w pewnym sensie przekroczyli niepisane reguły erotycznej przygody poza granice rozsądku. Teraz to już nie ma znaczenia. Pierwszą karą za kłamstwa jest właśnie to: zapomnieć Leire.

Drzwi się otwierają i chociaż tego oczekiwał, nie potrafi się uchronić przed uczuciem lekkiego niepokoju. Wydaje się, że wskazówki zegara też się zatrzymały. Wstaje powoli, pozorując konieczny spokój, aby zebrani oczekujący go po drugiej stronie od razu zauważyli pierwszą oznakę jego wiarygodności. Łatwo nie będzie. Ale gra toczy się o jedno: przechytrzyć system.

Przetrwać.

· · ·

Mimo że letnie słońce zwykle ją męczy, dzisiaj go potrzebuje. Nie może usiedzieć w domu, dusi się w czterech ścianach, a ponieważ jej matka przyjechała z kilkudniową wizytą i może zająć się Ablem, Leire wychodzi. Zatrzymuje się na ulicy, nie znajduje w sobie chęci na spacer, więc dostrzegłszy wolny stolik w pobliskim barze, siada przy nim i przygląda się przechodniom, choć właściwie ich nie widzi. Jedyne, co ją w tym momencie interesuje, jedyne, o czym może myśleć, to Héctor stający teraz, jak ona wczoraj, przed komisją śledczą, zasypywany gradem pytań. Podstępnych, prowokacyjnych, dociekliwych. To samo pytanie zadawane wielokrotnie, pod różnym kątem, aż wreszcie tracisz poczucie czasu i wszystko wydaje się jednym déjà vu. Ich pytania i twoje odpowiedzi tworzą rodzaj monofonicznej symfonii, niemal miłej dla ucha, z nagłą nutą obcą, nieharmoniczną, na którą, na szczęście, jesteś przygotowana. Albo nie. Kto to może wiedzieć?

Przechodnie idą aleją, między nimi i słońcem tkwi wielka bryła Sagrada Família. Leire ciągle czeka na zamówioną kawę i przez chwilę ma ochotę wszystko zostawić. Nie tylko ten stolik w barze, ale to miasto. Trochę wbrew sobie, nagle czuje potrzebę otoczenia się rodziną, rodzicami, znalezienia u nich azylu, jak mała dziewczynka obudzona w środku nocy koszmarnym snem. Nonsens… koszmary się jej nie śniły i zawsze śmiała się ze swojej siostry, która, choć starsza od niej o dwa lata, o północy biegała schronić się w łóżku rodziców. Ona nie zaglądała pod łóżko w poszukiwaniu ukrytych potworów, nie bała się straszydeł ani wyimaginowanych duchów w ciemnościach. I nie zmieniła się: to rzeczywistość ją niepokoi. To, co zrobili. To, co opowiedziała wczoraj. To, co Héctor wyjaśnia w tej właśnie chwili. To, co obydwoje będą musieli powtarzać, razem i osobno, dopóki sprawa nie zostanie ostatecznie zamknięta. Nie ma jednak żadnych wyrzutów sumienia. Jest przekonana, że zrobiła to, co powinna była zrobić, i dlatego nie odczuwa strachu. To, co się stało, miało się stać, i tyle.

– Zrobiłam to dla ciebie, Ruth – mówi niemal głośno i choć nie wierzy w duchy ani świat nadprzyrodzony, jest pewna, że ta kobieta daje jej swoje błogosławieństwo. Czuje ciepło promieni słonecznych i przymyka oczy. Oddycha głęboko. Gdyby chociaż mogła się odprężyć, ale joga i medytacje zawsze wydawały się jej głupotami dla neurotyków. Wiele by dała, aby móc sobie wyobrazić strumień, błękitne niebo, jakąś fontannę, lecz w głowie ma tylko obraz domu, w którym znaleźli ciała. Wiele tygodni minęło, a jednak nie udało się jej zapomnieć i teraz wraca tam myślami. Żeby przypomnieć sobie każdy szczegół, każdy moment. Bo wszystko jest lepsze od tej innej sceny: strzał znikąd, jak wybuch bomby; krew, ta czerwona plama na podłodze, tak mała, że wydawało się niemożliwe, by taka ilość utrzymała kogokolwiek przy życiu. Jakby się tam znalazła przez pomyłkę.

Skoro nie obchodzą jej strumyki o brzasku porannym, wędruje w myślach ku innym zmarłym. Wraca do „kochanków z Hiroszimy”, jak ich ktoś nazwał w prasie. Mimo że słowo „kochankowie” brzmi nieco staromodnie, musi przyznać, że jest ładne i ona sama niedawno go użyła, pytając ironicznie: „Jesteśmy kochankami?”. A Héctor, z półuśmiechem, wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.

Nie, nie. Musi panować nad myślami, które wymykają się ukradkiem i buntują przeciwko temu, co już zostało postanowione. Musi skupić się na zmarłych kochankach, nieczułych już na miłość czy tęsknoty, których znaleźli pewnego majowego dnia w suterenie opuszczonego domu, splecionych w uścisku, jak gdyby pożegnali się z życiem po miłosnym spełnieniu.

Kochankowie z Hiroszimy

Подняться наверх