Читать книгу Kochankowie z Hiroszimy - Toni Hill - Страница 13

2

Оглавление

Nawet nie zauważyła, że samochód się zatrzymał. Pamiętała tylko, że położyła głowę na oparciu siedzenia, zadowolona, że ciepłe promienie słońca dotykają jej przez szybę. Nieśmiały głos jej towarzysza wyrwał ją z krótkiego krzepiącego snu.

– Leire… obudź się – powiedział szeptem Roger Fort. – Jesteśmy na miejscu.

Zamrugała i przez chwilę nie wiedziała, ani gdzie się znajduje, ani co tu robi, i to ją od razu zirytowało; była zła na samą siebie i wszystkich dookoła. Fort musiał to zauważyć, gdyż bez zbędnych komentarzy wysiadł z samochodu, jakby chciał jej dać kilka sekund na oprzytomnienie. A ona, ciągle rozzłoszczona, pomyślała, że w normalnych okolicznościach byłoby jej wstyd, ale potworne zmęczenie i nieprzespane noce stłumiły głos sumienia.

Spojrzała na siebie w lusterku wstecznym. Pod oczami pojawiły się ciemne, wiele mówiące obwódki. Początkowo były to ledwie widoczne cienie, łatwe do ukrycia pod makijażem, ale trzy miesiące później ściemniały i niczym się nie dały zamaskować. Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce pozostaną na zawsze, niezbite dowody macierzyńskiego poświęcenia. Uśmiechnęła się na myśl o Ablu i zatęskniła za nim z siłą, która ją samą zdziwiła. Od blisko czterech miesięcy żyła pogrążona w sprzecznościach: z fizyczną potrzebą patrzenia na niego, dotykania go, bycia z nim wiązała się rozpacz nocy spędzanych na czuwaniu, gdy dziecko postanawia płakać, jakby się bało, że ranek nigdy nie nadejdzie. Jakby chciało przyspieszyć nadejście dnia napadem złości. Lekarz powiedział, że to bóle kolkowe i niedługo przejdą, ale Leire zaczynała w to wątpić.

Kiedy wysiadła z samochodu, ostre światło nieomal ją oślepiło, nie widziała wyraźnie, gdzie się znajduje. Chmura przyszła z pomocą i wówczas ten opuszczony dom w okolicy terminalu lotniska pojawił się przed nią, jakby przez kogoś przed chwilą narysowany. Przypomniała sobie poranną rozmowę telefoniczną, gdy siadała przy swoim biurku, i słowa kolegi: „Znaleziono dwa ciała w domu dzikich lokatorów koło El Prat”.

Wracając w końcu do siebie po nieprzewidzianej sjeście, Leire zobaczyła, że Fort rozmawia z jednym z funkcjonariuszy ze straży miejskiej, patrzą na ten dom, a do niej dochodzą tylko słowa: „punki”, „usunąć” czy „odkrycie”. Zanim dołączyła do nich, też przyjrzała się budynkowi stojącemu w odległości kilkunastu metrów. Nie mogła uwierzyć, że ktokolwiek, choćby w największej potrzebie, odważyłby się wejść do tej ruiny. Prostopadłościenna konstrukcja przykryta dachem, który wyglądał jak po bombardowaniu, w ogóle nie nadawała się do zamieszkania. Drzwi zbite byle jak z desek, zniszczone przez korniki i zaniedbane, nie pasowały do otworu, a okna, po jednym na każdej ze stron, sprawiały złowrogie wrażenie, gdyż ktoś, zapewne ci „niechluje”, zawiesili je czarnymi zniszczonymi płachtami, żeby nie wpuszczać światła do środka. Jedna nawet dobrze przylegała, ale druga oderwała się i powiewała jak bandera na statku piratów. I tylko dwóch mężczyzn w mundurach i dwa samochody policji, które zaparkowano przed drzwiami, nadawały temu miejscu wygląd normalności.

Nie da się zaprzeczyć, że jak na spelunę, teren jest olbrzymi – pomyślała Leire, idąc w kierunku swojego towarzysza. Dookoła rozciągało się pole zarośnięte krzakami i zielskiem aż po horyzont.

– To jest agentka Leire Castro. Leire, to sierżant Torres. On i jego ludzie znaleźli ciała.

Leire podała dłoń sierżantowi. Mężczyzna pod czterdziestkę przywitał się z nerwowym uśmiechem.

– Grupa dochodzeniowa przyjechała niedawno. Są w środku – wyjaśnił. Spojrzał na drogę i dodał: – Czekamy na prokuratora.

Akurat wtedy olbrzymi cień zawisł nad nimi, a ziemia zadrgała pod nogami. Torres uśmiechnął się szeroko.

– Przerażające, nie? Lotnisko jest w pobliżu, a te cholerne gruchoty nisko latają. – Przerwał. – Już wiecie, co odkryliśmy w tym domu?

– Dwa ciała, czy nie? – odparła Leire, niepotrzebnie ostrym tonem.

– Nie tylko, agentko Castro. Nie tylko dwa ciała. Pozwólcie, że wam opowiem.

Przysięgłaby, że sierżant, mówiąc to, się wzdrygnął.

· · ·

Sierżant powiedział im, że przyjechali około siódmej rano, ponieważ, według jego teorii, ludzie okupujący puste domy są w najlepszym przypadku leniami z natury, nieprzystosowanymi do życia w społeczeństwie próżniakami. Takimi, co to nie postawią nogi na ziemi przed wybiciem południa. Chociaż w innych sprawach uważał się za człowieka – jak na swoje czterdzieści sześć lat – otwartego, w kwestii własności prywatnej był nieugięty: nie wolno pozwolić, aby gromada darmozjadów, którzy w życiu palcem nie kiwnęli i za którymi na dodatek wlecze się sfora bezpańskich psów, bezprawnie zajmowali nie swoją przestrzeń. „Zgraja brudasów”, tak ich nazywał, a ów epitet odnosił się zarówno do ludzi, jak i wygłodniałych psów towarzyszących im z uwielbieniem równie ślepym, co niezrozumiałym.

Tydzień wcześniej, kiedy dotarła do niego pierwsza informacja o tym, że jakieś podejrzane typy kręcą się po plaży i że widziano ich zmierzających w tym kierunku, sierżant Torres zaczął od sprawdzenia, do kogo należy posiadłość, i doszedł do kłopotliwego wniosku, że, na dobrą sprawę, nie istniał znany z nazwiska właściciel. Ostatnią osobą, która widniała w dokumentach jako właścicielka, była niejaka Francisca Maldonado, nieżyjąca od dwudziestu lat. Ponieważ pani ta zmarła w podeszłym wieku, a podatki przestała płacić, zanim jeszcze przeniosła się do lepszego świata, technicznie rzecz biorąc, posiadłość nie miała właściciela. Można było przypuszczać, że teren nie został wywłaszczony przez władze miejskie i sprzedany pod budowę nowych mieszkań tylko dlatego, że już na kilka lat przed postawieniem tego domu istniały plany rozbudowy lotniska El Prat. W końcu, wbrew wstępnym prognozom, dom i okoliczne pola jakoś się uchowały i zarówno władze, jak i deweloperzy najwyraźniej o nich zapomnieli.

Mimo to sierżant nie zamierzał tolerować faktu, że jacyś bezmózgowce z kilkoma kundlami, nikogo nie pytając o pozwolenie, zainstalują się w jego okręgu miejskim, i był przekonany, że umiarkowana perswazja sił porządkowych wystarczy, by stamtąd spieprzali. Nie obchodziło go, dokąd pójdą, nie miał też najmniejszego zamiaru ich zatrzymywać, chyba żeby się opierali albo on znalazłby coś ich obciążającego. Wówczas zapuszkuje wszystkich z największą przyjemnością. Jednak nie, najlepiej będzie pojechać do tego domu, zdecydowanie, lecz bez użycia siły kazać im się stamtąd wynosić, zlecić zamurowanie drzwi i okien i sprawę zamknąć. Sierżant był zwolennikiem maksymy „Lepiej zapobiegać, niż leczyć” i zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później jakaś banda squattersów zacznie mu sprawiać problemy. Wobec tego dwadzieścia cztery godziny wcześniej, po trzech zebraniach i ocenie sytuacji z przełożonymi, otrzymał zgodę na rozpoczęcie akcji.

I tak właśnie uczynił o godzinie ósmej piętnaście w środę, jedenastego maja: pojawił się przed budynkiem z kilkoma ludźmi ze swojej ekipy. Torres rzucił papierosa i mocno go przydeptał, po czym wskazał, aby agent Gómez zastukał do drzwi. Gest zupełnie bezcelowy, gdyż akurat w tym momencie łoskot startującego samolotu zagłuszył wszystkie inne dźwięki, a podmuch wiatru zatrząsł drewnianymi drzwiami silniej niż ludzka ręka. Prowizoryczna czarna zasłona na oknie załopotała gwałtownie jak okaleczony kruk niezdolny wzbić się w powietrze, a jeden z policjantów, ten młodszy, zgiął się niemal wpół, krzyknąwszy: „Kuuurwa!”, czego też nikt nie usłyszał. Trzeba przyznać, że widok tego żelaznego potwora z bliskiej odległości robił wrażenie, więc przez chwilę wszyscy, nawet Torres, śledzili wzrokiem biały ślad zostawiany przez mechanicznego ptaka, gapiąc się w niebo z taką samą fascynacją, z jaką dzieci śledzą lot umykającego im z rąk balonika.

Agent Gómez pierwszy odwrócił głowę, odchrząknął i lekko uniósł ramiona, chcąc pewnie w ten sposób zapytać, czy ma znowu zastukać do drzwi. Tym razem stukanie było słychać, ale jak poprzednio nikt na nie odpowiedział.

– Czy jest pan pewny, sierżancie, że tam ktoś jest? – zapytał. – Dziwne, że nawet psy nie szczekają.

Torres pomyślał o tym samym, kiedy usłyszał za sobą jedno ostre warknięcie. Odwrócił się i zobaczył psa, chudego jak chart, który obserwował ich raczej z ciekawością. Na wszelki wypadek sierżant sięgnął ręką do pałki, wtedy pies zaszczekał, ale się nie ruszył, czekał.

– Cholerny kundel – mruknął sierżant. I zwracając się do policjantów, zawołał: – Niech to szlag trafi! Wchodzimy!

Pod bacznym spojrzeniem psa Gómez popchnął drzwi i z latarką w ręku wszedł do środka. Pozostali funkcjonariusze ruszyli za nim. Później, kiedy opisywali to w policyjnym raporcie lub w swobodnych rozmowach z rodziną czy przyjaciółmi, podkreślali, że jak tylko przekroczyli próg, wiedzieli, że ta eksmisja nie będzie podobna do innych, choć początkowo jedynie zdziwiły ich porządek i czystość panujące w pomieszczeniu. Stół, cztery krzesła, stara kanapa i dwa fotele, pęknięte lustro… Ktoś zwrócił uwagę na ściany i wówczas zdali sobie sprawę, że ci, którzy zamieszkali w tym domu, nie byli zwykłymi squattersami.

· · ·

– Sami zobaczycie – dokończył sierżant, już przed drzwiami domu. – To wszystko jest bardzo dziwne. Nikt by nie pomyślał, że w tej okolicy dom mógłby mieć suterenę. To podmokłe tereny. Zresztą nazwanie tego mieszkalną sutereną byłoby przesadą. Raczej piwniczką na wina.

Na dźwięk ich głosów pies, leżący w trawie kilka metrów dalej, podniósł łeb, szczeknął tylko z obowiązku i znowu się położył, pogodzony z faktem, że jego terytorium zostało opanowane przez obcych.

– Jest łagodny – powiedział Torres, widząc, że Fort spogląda niespokojnie kątem oka. – Nie mam pojęcia, co z nim zrobimy…

– Może już wejdziemy, sierżancie? – zapytała Leire.

Razem z Fortem cierpliwie wysłuchali szczegółowej relacji sierżanta, jednak Leire miała wrażenie, że Torres wstrzymuje ich przed wejściem, jak gdyby chciał wywołać w nich uczucie nerwowego wyczekiwania wobec tego, co zobaczą wewnątrz. Leire Castro zareagowała tylko słabo maskowanym zniecierpliwieniem.

– Naturalnie. Proszę za mną.

Panował półmrok, jedyne światło wpadało przez otwór drzwi, więc ściany ukryte były w ciemności. Torres zaopatrzył wszystkich w latarki do przeszukania pomieszczeń. Leire wydała okrzyk zdumienia, widząc, na co sierżant, w roli przewodnika, skierował swoją.

Ludzie, którzy zamieszkali w tym domu, pokryli ściany wielkimi białymi płótnami, od podłogi po sufit. Fort i Leire dopiero po chwili zorientowali się, że sprawiają one wrażenie ołtarzowej nastawy, która zaczynała się po lewej stronie drzwi rysunkiem domu widzianego z zewnątrz. Od pierwszej chwili nie mieli wątpliwości, że artysta nie był zwykłym hobbystą. Nie tylko odtworzył dom w taki sposób, że był natychmiast rozpoznawalny, ale też potrafił oddać ideę osamotnienia i opuszczenia przez umieszczenie wokół niego kilku budzących grozę ptaków ze sztywnymi skrzydłami.

Ptaki namalowane czarną farbą znalazły się też na następnym obrazie: żółte tło było usiane ptaszyskami z rozpostartymi skrzydłami i otwartymi w krzyku dziobami. Ten kolor, żółty w różnych odcieniach, był stałym elementem, choć nigdy w takiej samej formie: w jednym miejscu tworzył grube rozrzucone plamy, tak jakby słońce rozpadło się na kilka kul, a w innym sprawiał wrażenie skażonego gorącego deszczu. Na innych obrazach ten kolor zajmował dolną część – spalone krzaki, wyschłe skóry węży, zbitą w bryły ziemię – a na jeszcze innym, najbardziej sugestywnym, przed którym wszyscy troje się zatrzymali i skierowali na niego latarki, jakby chcieli go przeszyć strugami światła, żółć była wszędzie. Obraz przypominał gobelin pełen kwiatów, świetlistym kolorem prowadzonym delikatną kreską w dolnej części, im wyżej, tym bardziej rozproszonym, rozmytym. Zdawało się, że malarz siedział w nogach wyimaginowanego łóżka i stamtąd obserwował leżących na nim, a następnie umieścił ich w górnej części obrazu. Dwie czarne czaszki, zwęglone, dwa ramiona pozbawione ciała, dwie splecione z sobą wyniszczone dłonie na kwietnym tle.

Roger Fort wystraszył się i upuścił latarkę na podłogę, kiedy poczuł, że coś ociera mu się o nogi. Był to pies, który go na krok nie odstępował od czasu, gdy policjant chciał go od siebie odpędzić, bardziej ze strachu niż z zamiarem uderzenia zwierzęcia. Inny bezdomny kundel zapewne pokazałby mu kły lub uciekł, pamiętając wcześniejsze kontakty z człowiekiem. Ale ten tylko mu się cierpliwie przyglądał, być może przyzwyczaił się do takich wstępnych reakcji i nie przypisywał im najmniejszego znaczenia.

Ten drobny incydent sprawił przynajmniej, że czar prysł i zostali przywróceni do roli przedstawicieli prawa, a nie przypadkowych gości w ukrytym muzeum. Przez kilka minut Leire oświetlała pozostałe części pomieszczenia. Wbrew oczekiwaniom nie było tam brudno. Zobaczyła puszki z jedzeniem na półce, wszystkie zamknięte, torbę na śmieci wypełnioną do połowy, stary sweter rzucony w kącie i popielniczki pełne petów. Ale tytoniu tu nie palono. W zamkniętej przestrzeni wyczuła zapach marihuany.

– Nie znaleźliście żadnego śladu squattersów? – zapytał Fort.

Sierżant pokręcił głową.

– Rozpłynęli się. Mamy świadków, którzy widzieli ich w czasie weekendu, więc nie mogli się wynieść daleko stąd. Z drugiej strony, nie ma żadnego dokładnego rysopisu. Sami wiecie, opisy jak zwykhle…

Leire podeszła do stołu pod ścianą, a potem skierowała się do kuchni, jeśli tak można było nazwać maleńkie pomieszczenie, z którego ścian z biegiem lat poodpadały kafelki i teraz wyglądały jak zdekompletowany album nalepek z pustymi białymi miejscami, kontrastującymi z płytkami w kolorze nieba.

– Squattersi zmywają naczynia, zanim znikną?! – zawołała z lekką ironią. – Ależ się czasy zmieniły…

I rzeczywiście. W ceramicznym zlewie, pękniętym w połowie, leżało kilka talerzy i garnek z porysowaną emalią, umyte i wytarte. Pies zbliżył się i zaczął obwąchiwać dolną szafkę. Leire pomyślała, że tam musi być jego jedzenie.

– Głodny jesteś? – spytała szeptem.

Otworzyła drzwiczki, w środku leżała torba z psią karmą. Rozejrzała się za miską albo jakimś pojemnikiem, lecz niczego takiego nie dostrzegła. Zwierzak, rozochocony perspektywą jedzenia, zaszczekał raz i pyskiem zamknął drzwi do kuchni. Za nimi stała żółta plastikowa miska. Leire napełniła ją i wróciła do kolegów.

– No a ciała? – zadał kolejne pytanie Roger Fort.

– Na dole. W suterenie… Kiedy zobaczyliśmy te obrazy, wiedziałem, że dom skrywa coś więcej. – Sierżant odchrząknął. – Malarz przedstawiał to, co realnie istnieje: dom, psy. Samoloty… Wydawało się, że tylko te ciała powstały w jego wyobraźni. Postanowiłem dokładnie sprawdzić cały dom. No i je znalazłem.

– Chodźcie za mną, proszę, chociaż wszyscy się tam nie pomieścimy.

Przechodząc przez pokój, Leire zauważyła przedmiot, który wcześniej umknął jej uwadze. Przy złożonym teraz łóżku polowym stało lustro. W świetle latarki zobaczyła swoją twarz w jego popękanej szklanej powierzchni i mimowolnie wzdrygnęła się. Kubistyczny obraz – pomyślała. Przypomniał się jej gabinet luster w lunaparku, nigdy ich nie znosiła. Pies zbliżył się do niej tak cicho, jakby się wywodził ze świata kotów, i znowu zaszczekał. Jemu też się nie podobało jego spękane odbicie.

Potrząsnęła głową i poszła za Fortem i Torresem w głąb pokoju. Były tam schody prowadzące na piętro, a u ich stóp przez otwartą teraz klapę schodziło się w dół, do sutereny. Dobiegały stamtąd głosy, ekipa dochodzeniowa pracowała.

Schodziła powoli za dwoma policjantami i chociaż już wiedziała, czego może się spodziewać, nie potrafiła opanować odruchu lęku, gdy skierowała światło latarki na ten niedawno sprofanowany grób. Obraz na ścianie był zapowiedzią tego, co znajdą na dole, lecz mimo wszystko zaskoczył ją widok płachty, nadrukowanej żółtymi kwiatami ceraty owiniętej wokół dwóch ciał, szczątków składających się już tylko ze skóry i kości, trwających w wiecznym uścisku.

· · ·

Już jej nie przeszkadzał nieustanny huk samolotów, cieszyła się słońcem, o tej porze mocno już przygrzewającym. Ekipa dochodzeniowa nadal prowadziła swoje czynności w budynku, a przybyły niedawno prokurator zarządził zabranie szczątków. Było to trudne zadanie ze względu na stan, w jakim się znajdowały, i strome schody. Odwróciła się w stronę drzwi wejściowych; nie miała ochoty jeszcze raz wchodzić do tego domu, ale musiała to zrobić, kiedy zobaczyła Rogera Forta przywołującego ją z uśmiechem, który wydał jej się zupełnie nie na miejscu. Współpracowali z sobą od niedawna, odkąd wróciła do pracy po urlopie macierzyńskim, i choć zawsze był wobec niej uprzejmy i życzliwy, nie była przekonana, czy go lubi.

– Mamy szczęście – powiedział, gdy się już znalazła wewnątrz. – Pod ciałami było coś w rodzaju plecaka. Nie… to jest plecak. W środku może się znajdować coś, co nam pozwoli ich zidentyfikować.

Lekarz sądowy nie mógł nawet w przybliżeniu stwierdzić, od jak dawna nie żyli, dla wszystkich było oczywiste, że śmierć musiała nastąpić przed co najmniej kilku laty. Leire wiedziała, że cerata, którą przykryto ciała, będzie czynnikiem utrudniającym ustalenie konkretnej daty. Jednak już w tej wstępnej analizie nie budziło wątpliwości, że tych dwoje – mężczyzna i kobieta – nie zmarło śmiercią naturalną. Pęknięcie u podstawy czaszki mężczyzny świadczyło o tym, że został uderzony czymś z wielką siłą. Czaszkę kobiety bestialsko rozbito na pół.

Fort włożył rękawiczki i otworzył plecak, żeby zbadać jego zawartość. Czekając, aż skończy, Leire przyglądała się płótnom, które były teraz zdejmowane ze ścian. Zapamiętała ich kolejność, choć i tak będzie to widoczne na zdjęciach. Podświadomie czuła, że układ tych obrazów jest ważny i że, przede wszystkim, opowiada jakąś historię.

– Dobra nasza, mamy to! – zawołał Fort i zaraz spochmurniał, gdy wyjął dowody osobiste denatów – Byli bardzo młodzi…

Leire obejrzała dokumenty. Ofiary patrzyły na nią z nieco wymuszonymi uśmiechami i smutkiem w oczach.

– Daniel Saavedra Domènech, Cristina Silva Aranda. – Przeczytała daty urodzenia. – Cholera, rzeczywiście młodzi…

– Ktoś musiał zgłosić ich zaginięcie. Nie wyglądają na…

Leire wiedziała, co Fort ma na myśli. Tych uśmiechniętych młodych Hiszpanów komuś musiało bardzo brakować. Za kilka godzin rodziny dostaną potwierdzenie tego, czego się obawiały, i będą musiały się pogodzić ze śmiercią nadziei.

Podszedł do nich sierżant Torres.

– Wpadliście na jakiś trop ich tożsamości?

Leire podała mu dowody osobiste. Pokiwał głową.

– To wam wiele ułatwi. My będziemy nadal szukać squattersów – powiedział, ale widać było, że miałby ochotę być blisko tej sprawy. – Będziemy w kontakcie.

– Naturalnie – odparła Leire, choć nie była tego zbyt pewna. – Na pewno znajdziemy ślady w domu, musieli jakieś zostawić, czy chcieli, czy nie. A jeśli któryś jest notowany, będziemy mogli go zidentyfikować.

Sierżant skinął głową. Uśmiechnął się z wysiłkiem i pożegnał.

– Resztę sprawdzimy w komisariacie – zadecydowała Leire. Chciała już stąd odjechać.

Wsiadali do samochodu, gdy usłyszeli szczeknięcie. Pies patrzył na nich z progu domu i całą swoją postawą – zwierzęcia sto razy opuszczanego – wyrażał smutek tego, który wie, że szczęście go nigdy nie spotka. Leire tylko westchnęła i odwróciła się, lecz zdumiała się, kiedy usłyszała, że jej towarzysz zagwizdał i otworzył tylne drzwi samochodu.

Pies wahał się nie dłużej niż pięć sekund. I popędził ku swemu nowemu przeznaczeniu z bezgraniczną ufnością. Fort zarumienił się, gdy Leire spojrzała na niego.

– Zawsze chciałem mieć psa – powiedział.

Uśmiechnęła się. Chyba go jednak lubi.

Kochankowie z Hiroszimy

Подняться наверх