Читать книгу Borussia Dortmund Siła żółtej ściany - Uli Hesse - Страница 6
Rozdział 1
Оглавление– To pierwszy raz? – chciał wiedzieć Jürgen Klopp.
– Tak – odpowiedziałem. – Jak dotąd tylko drużyny z Hiszpanii, Włoch i Ameryki Południowej. No i oczywiście z Anglii.
Pozwolił tej informacji wybrzmieć, na pozór nieświadomy zamieszania wokół nas. Dwaj bliscy kumple, Mario Götze i Marco Reus, wygłupiali się, robiąc co tylko w ich mocy, by zdekoncentrować gwiazdę ataku Borussii, Roberta Lewandowskiego, który pozował do fotografii. Sebastian Kehl, kapitan zespołu, dzwonił przez FaceTime’a do dzieciaków w domu i szwendał się z iPhone’em wysoko w górze, tak żeby mogły wszystko zobaczyć. Stefan, fotograf, kiwał głową i wywracał oczami, rzucając mi spojrzenie, które mówiło: „Widzisz? Mówiłem, że w pojedynkę są przemili, ale gdy zebrać ich razem, robią się nie do zniesienia”. Redaktor magazynu „FourFourTwo” uciekł zaś do kąta; dłonie lśniły mu od potu, i to nie dlatego, że w to wtorkowe popołudnie w styczniu 2013 roku w La Mandze na południu Hiszpanii było tak niespotykanie gorąco. Chodziło raczej o to, że właśnie się dowiedział, że obiektyw Hasselblada, którego miał doglądać, jest wart tyle, co niezły samochód, a do tego znacznie delikatniejszy.
Nagle przez pomieszczenie przetoczył się grzmiący głos i wszyscy zamarli.
„No dobra, chłopaki – obwieścił Klopp. – Będziemy pierwszym niemieckim zespołem na okładce największego piłkarskiego magazynu na świecie. To zaszczyt, więc skupcie się i dajcie z siebie wszystko”.
Ta krótka przemowa niezupełnie zmieniła jego tryskających energią podopiecznych w potulny chór chłopięcy, ale Klopp wpoił piłkarzom wystarczająco wiele dyscypliny, żeby zabrali się do pracy. Dziewięćdziesiąt minut później mieliśmy materiał na okładkę marcowego numeru pisma. Wtedy faktycznie po raz pierwszy niemiecki zespół spoglądał ze stoisk z gazetami na nic niepodejrzewających klientów nie tylko w Wielkiej Brytanii, lecz także w tak odległych miejscach, jak Australia, Egipt czy Malezja.
Nie był to przypadek. W ciągu poprzednich siedmiu lat, poczynając od mistrzostw świata w 2006 roku, postrzeganie Niemiec i niemieckiej piłki zmieniło się radykalnie, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii. Już w 2010 roku Nick Harris, który niedługo potem został szefem działu sportowego w „Mail on Sunday”, napisał bardzo pochlebny tekst na stronie Sporting Intelligence. Nagłówek głosił: „Co takiego Niemcy oferują piłkarskim fanom? (Nie licząc tanich biletów, smacznego piwa, dobrego zarządzania i sukcesów na arenie międzynarodowej)”. Igrzyska w Londynie udowodniły, że można być nadzwyczajnym sportowcem, nie będąc przy tym przepłacanym, rozpieszczonym i oderwanym od rzeczywistości. Nadszedł czas, by zaczerpnąć świeżego powietrza, i Bundesliga, gdzie można było obejrzeć najlepszy zespół za mniej niż dziesięć funtów, wydawała się logicznym wyborem.
Ale czemu nie Bayern? Ostatecznie gigant z Monachium właśnie dwa razy w ciągu trzech lat zagrał w finale Ligi Mistrzów, z łatwością zdobył mistrzostwo kraju w sezonie 2012/13 i szczycił się takimi międzynarodowymi gwiazdami w składzie, jak Arjen Robben, Franck Ribéry, Bastian Schweinsteiger czy Manuel Neuer. Ludzie w Londynie, z którymi rozmawiałem, nie potrafili wyjaśnić mi, dlaczego wolą właśnie Borussię. Mówili, że Klopp ma więcej charyzmy niż prowadzący Bayern Jupp Heynckes. Podobało im się, że dortmundczycy to młody zespół, który ogląda się z ekscytacją, a ich agresywny styl gry, zwany w Niemczech gegenpressingiem, zapiera dech w piersiach. Fascynowało ich, że tylko jeden piłkarz w całej kadrze kosztował więcej niż cztery miliony funtów. Z biznesowego punktu widzenia zatem żółte koszulki Dortmundu naprawdę mogły rzucać się w oczy ludziom mijającym w szary lutowy poranek kiosk na stacji Grimsby Town. No i – co najważniejsze – moi rozmówcy byli fanami tego zespołu.
Jak większość wielkich niemieckich klubów Bayern przyciąga niesamowicie wielu ludzi, ale kibicowanie monachijczykom nie pobudza wyobraźni w ten sam sposób, jak to się dzieje w przypadku czarno-żółtej armii, głównie dlatego, że Bayern nie ma czegoś, co ma Borussia – gigantycznej trybuny, która jest jakby powrotem do najlepszych lat futbolu. Trybuna południowa, nazywana teraz powszechnie Żółtą Ścianą, liczy sobie 24 454 miejsca, ponad dwa razy więcej, niż legendarna Dżungla, północna trybuna na stadionie Celticu, mogła pomieścić w latach 60. XX wieku, i tylko trochę mniej, niż wynosiła maksymalna widownia The Kop na Anfield w latach 70.
W przeciwieństwie do Dżungli czy The Kop określenie Żółta Ściana powstało niedawno. W rzeczy samej wspomniany powyżej tekst Nicka Harrisa był najprawdopodobniej pierwszym artykułem po angielsku, w którym użyto tej nazwy. Nawet niemiecki oryginał, Gelbe Wand, ma dość nieodległą genezę. Określenie to pojawiło w magazynie „Kicker”, ukazującej się dwa razy w tygodniu biblii niemieckiej piłki nożnej, dopiero na początku maja 2009 roku. Bramkarz Borussii Roman Weidenfeller, zagadnięty o to, że przynajmniej dziesięć tysięcy fanów zespołu pojechało na wyjazdowy mecz z Eintrachtem Frankfurt, stwierdził: „To niewiarygodne. Nawet gdy nie gramy u siebie, żółta ściana jest z nami”. Minęło kolejnych 21 miesięcy, zanim „Kicker” zaczął używać w zapisie tego terminu wielkich liter, co wskazywało, że przyjął się na dobre.
Gdy robiliśmy zdjęcia na okładkę magazynu na pierwszym piętrze luksusowego hotelu, gdzie zatrzymała się drużyna z Dortmundu, człowiek, który w większym lub mniejszym stopniu jest odpowiedzialny za ukucie nazwy Żółta Ściana, był ledwie o rzut beretem, zajmując się pokaźną grupą fanów, którzy podążyli do zimowego obozu Borussii, by mieć oko na zespół, a zarazem uciec przed coraz mroźniejszą zimą w domu. Urodzony w 1985 roku Daniel Lörcher pracował jako jeden z czterech rzeczników ds. kontaktów z kibicami. (Dzisiaj, pięć lat później, ta liczba wzrosła do dziewięciu. Tak, Borussia Dortmund zatrudnia dziewięć osób, które według definicji UEFA „są pomostem między fanami a klubem i pomagają usprawnić dialog między obiema stronami”). Ponieważ Lörcher został zatrudniony kilka tygodni wcześniej, w La Mandze po raz pierwszy oficjalnie pełnił swe obowiązki. Wcześniej był jednym z czołowych członków największej dortmundzkiej grupy ultrasów, The Unity (Jedność).
Na początku grudnia 2004 roku członkowie The Unity stworzyli tifo, czyli oprawę, z parafrazą słów Oscara Wilde’a: „Wszyscy chodzimy mrocznymi zaułkami, lecz niektórzy patrzą w gwiazdy”. Był to czas wielkiej próby, Borussia, formalnie rzecz biorąc, była bankrutem i niewątpliwie istniało prawdopodobieństwo, że klub splajtuje – stąd właśnie odniesienia do mrocznych zaułków i spoglądania w gwiazdy.
Tifo robiło wrażenie, ale Lörcher czuł, że gigantyczna trybuna ma potencjał, by pokazać coś jeszcze bardziej oszałamiającego i pokrzepiającego, dzięki czemu do ultrasów – których, mimo że rzucali się w oczy, było tylko kilkuset – mogliby dołączyć siedzący obok zwykli kibice. Wyobraził sobie mnóstwo charakterystycznych dla najbardziej zagorzałych fanów jaskrawożółtych transparentów, rozmieszczonych nie tylko za bramką, gdzie można było znaleźć członków The Unity, lecz na całej trybunie. Wyglądałoby to jak ściana.
„Zadzwoniliśmy do duńskiej sieciówki, która ma sklepy w całych Niemczech, bo potrzebowaliśmy gigantycznej ilości materiału w odpowiednim odcieniu żółtego – wspomina Lörcher. – Sprzedała nam z pięć kilometrów tkaniny i wyprodukowaliśmy cztery tysiące flag. Wynajęliśmy na dłuższy czas maszyny do szycia i nauczyliśmy się ich używać. Ciężka robota, ale mieliśmy z tego mnóstwo frajdy”.
Spektakularny efekt oprawy przeszedł najśmielsze oczekiwania ultrasów. Gdy 21 maja 2005 roku – dziesięć tygodni po tym, jak udało się zapobiec upadkowi klubu – piłkarze Borussii i Hansy Rostock wyszli na boisko na ostatni mecz sezonu, flagi zalały całą trybunę żółcią. Wielki transparent umieszczony na dole obwieszczał: „Na końcu ciemnego zaułka jaśnieje żółta ściana”. A pod dachem wisiał inny napis: żółta ściana trybuna południowa dortmund (trzeba nadmienić, że starsi miejscowi kibice rzadko używają terminu „Żółta Ściana”, podobnie jak hasła marketingowego klubu Echte Liebe, co znaczy „prawdziwa miłość”; nazywają tę trybunę po prostu Südtribüne, trybuną południową, albo krócej – die Sju. Ultrasi natomiast mają własny powód, by mieć sprzeczne uczucia w stosunku do tego określenia, ale więcej na ten temat później).
Kusi, by stwierdzić, że Lörcher zmienił strony, przechodząc od prowadzenia dopingu do pracy dla klubu. Ale w Borussii nie patrzy się w ten sposób na ludzi, którzy ją wspierają. Jego poprzednik na stanowisku szefa działu ds. kontaktu z kibicami, Jens Volke, to także były ultras. Obaj zostali ściągnięci przez klub, ponieważ naprawdę interesują się tam samopoczuciem fanów i tym, czego oni oczekują. To nie tylko puste deklaracje, na co wskazuje liczba ludzi oddelegowanych do kontaktu z kibicami. Angażowanie fanów w życie klubu sięga lat 90. XX wieku i faktycznie to jeden z powodów, dlaczego to południowa trybuna stała się Żółtą Ścianą w pierwszej kolejności i dlaczego nigdy nie stała się miejscem z samymi krzesełkami w następstwie Hillsborough i Raportu Taylora.
Bliskie relacje między klubem a jego kibicami skutkują jednak czasem dziwnymi sytuacjami. Przez większość zimowego zgrupowania Borussii w La Mandze w 2013 roku drużyna miała dwa treningi dziennie, o dziesiątej rano i o czwartej po południu. Boisko nie leżało daleko od hotelu Principe Felipe, popularnego ośrodka golfowego, który otaczają budynki mieszkalne i parterowe domy dla mniej nadzianych urlopowiczów. Właśnie tam zatrzymali się fani dortmundczyków. Każdego dnia, gdy trener zabierał piłkarzy na obiekt miejscowego klubu, można było zobaczyć kibiców wychodzących z tych budynków i podążających tłumnie za drużyną jak ćmy lecące do lampy. Z tą różnicą, że ćmy nie taszczą ze sobą sześciopaków piwa i kartonów taniego wina.
Był to naprawdę komiczny widok: urzędujący mistrz Niemiec, zespół, który przetrwał bez porażki trudną grupę w Lidze Mistrzów, wyprzedzając w niej Real Madryt, Ajax i Manchester City, trenował na boisku otoczonym dziesiątkami, a może nawet setką rozwalonych na rozkładanych krzesełkach fanów, popijających wino i wystawiających piwne brzuchy na hiszpańskie słońce. Klopp i jego zawodnicy zachowywali się tak, jakby wszystko było w idealnym porządku, choć to pewnie nie przypadek, że trzy lata później jego następca pierwszy zimowy obóz przygotowawczy z zespołem odbył w Dubaju, ponad sześć tysięcy kilometrów od Dortmundu (mimo to kilku kibiców wybrało się i w tę podróż).
Rozumiem jednak, dlaczego tak wielu fanów zdecydowało się spędzić urlop tam, gdzie zimowy obóz przygotowawczy miał zawodowy klub piłkarski. Nie chodzi po prostu o to, że byli blisko piłkarzy. Chodzi o to, że treningi były naprawdę fascynujące i całkowicie różniły się od tego, co zwykle dzieje się w ich trakcie podczas sezonu. W Niemczech wiele normalnych treningów jest wciąż otwartych dla publiczności, więc kibice są przyzwyczajeni do widoku graczy biegających kółeczka we właściwy sportowcom niedbały sposób, do ćwiczeń rozciągających i kończącej sesję gierki. W La Mandze jednak treningi były bardzo intensywne, do tego stopnia wyczerpujące, że Klopp przerywał je co kwadrans, by gracze mogli złapać oddech i na krótko się odprężyć.
Zespół pracował nad pressingiem, przede wszystkim zaś na podchodzeniem do przodu całym zespołem – zamiast cofania się – natychmiast po stracie piłki głęboko na połowie przeciwnika. Klopp nazwał to gegenpressingiem, kontrpressingiem, ponieważ była to najlepsza droga do zduszenia kontrataku w zarodku.
„Jedyny problem z gegenpressingiem polega na tym, że nie możesz ćwiczyć go jak taktyki – wyjaśnił mi niemiecki szkoleniowiec w La Mandze. – Nie można powiedzieć graczom: stoisz tu i jeśli zdarzy się to, biegniesz tam. Trzeba ćwiczyć odruchy. Piłkarz musi mieć odruch, by zaraz po stracie piłki ruszyć do niej, aby ją odzyskać. Nie uczy się zawodnika, jak ma się zachować w konkretnej sytuacji, uczy się odruchów, aż staną się czymś naturalnym”.
To kompleksowe podejście do gry. Jeśli jeden gracz nie zrobi tego, co do niego należy, nie zacznie naciskać zawodnika przy piłce albo nie odetnie mu możliwości podania, flirtuje z katastrofą. Trzeba więc nauczyć się działać instynktownie. W normalnych okolicznościach jednak jest na to bardzo mało czasu, ponieważ trener zwykle analizuje ostatnie spotkanie lub przygotowuje się do następnego, a do tego należy dać piłkarzom wystarczająco dużo odpoczynku, by doszli do siebie między kolejnymi spotkaniami.
„W trakcie sezonu w zasadzie nie sposób pracować nad jakimiś drobiazgami – powiedział mi Klopp. – Trening powinien przypominać raczej psychoterapię, podczas której wyjaśnia się graczom, co zrobili źle, i prosi się ich, by to zmienili. Po prostu nie mamy czasu na cokolwiek innego. Nad tymi innymi rzeczami trzeba pracować podczas przygotowań do sezonu. Jeśli jednak latem jest jakiś duży międzynarodowy turniej, reprezentanci swoich krajów dołączają do zespołu zaledwie dwa tygodnie przed rozpoczęciem rozgrywek. Właśnie dlatego jestem tak wdzięczny za obowiązującą w Niemczech przerwę zimową. To wszystko zmienia”.
Zespoły Kloppa, zwłaszcza jeśli chodzi o Borussię, faktycznie lepiej prezentowały się w drugiej części sezonu. Podobnie było w 2013 roku. Chociaż dortmundczycy lekkim krokiem przeszli jesienną fazę europejskich pucharów, wypadli z wyścigu o mistrzostwo już na półmetku Bundesligi, znajdując się za plecami Bayernu i Bayeru Leverkusen. Borussia wypuściła z rąk dwubramkowe prowadzenie we Frankfurcie, straciła punkty, gdy Hannover wyrównał w ostatnich minutach spotkania, oraz przegrała u siebie derbowe starcie z Schalke (zaledwie na cztery dni przed pokonaniem Realu Madryt!). Wydawało się, że problem leży w psychice piłkarzy, którzy nie potrafią utrzymać koncentracji, więc przez ten tydzień w Hiszpanii Klopp pracował nad odruchowym przejściem do gegenpressingu.
W pierwszym tygodniu lutego „FourFourTwo” zaatakował kioski okładką, na której Lewandowski, Götze, Reus i Kehl stoją za jak zwykle łobuzerskim Kloppem, a nagłówek głosił, że Dortmund jest „najseksowniejszym klubem Europy”. Osiem dni później drużyna poleciała do Doniecka, by w 1/16 finału Ligi Mistrzów zagrać z tamtejszych Szachtarem. Gospodarze mieli dobry zespół, sprytnie zmontowany przez trenerską legendę Mirceę Lucescu, w ich kadrze było kilku bardzo utalentowanych piłkarzy, między innymi elegancki ormiański pomocnik Henrich Mychitarian. Faworytem dwumeczu pozostawał jednak „najseksowniejszy klub Europy”, który – jak się wydawało – czuł się w tej roli komfortowo. Dzięki nieuniknionemu golowi Lewandowskiego i późniejszemu trafieniu z główki Matsa Hummelsa Borussia zasłużyła sobie z dala od domu na remis 2:2, a drugie spotkanie było już czymś w rodzaju formalności, chociaż 3:0 dla dortmundczyków było nieco zbyt surowym wynikiem dla Szachtara.
W następnej rundzie Borussia wylosowała Malagę, hiszpański zespół finansowany przez biznesmena z Kataru. Kilka miesięcy wcześniej na stronie internetowej CNN znalazła się taka informacja: „W ciągu ostatniej dekady europejskie kluby piłkarskie stały się koniecznym dodatkiem dla każdego miliardera chcącego przepuścić pokaźną część swego bogactwa. Zdobywca Pucharu Europy Chelsea, mistrz Anglii Manchester City i francuski zespół Paris Saint-Germain – wszystkie te kluby przemienili dobroczyńcy chcący wykosztować się na graczy światowego formatu. Innym tego typu przykładem jest hiszpańska Malaga, która dzięki bogactwom szejka Abdullaha Bin Nassera Al-Thaniego w ciągu dwóch lat z przeciętniaka w La Lidze stała się ćwierćfinalistą Ligi Mistrzów”.
Niemniej w chwili, gdy Malaga przygotowywała się do dwumeczu z Dortmundem, jej historia zmieniła się z bajki o pucybucie, który stał się milionerem, w opowieść ku przestrodze. Z jakiegoś powodu (angielski reporter George Prior powiedział CNN, że mogło mieć to coś wspólnego z faktem, że Maladze nie udało się osiągnąć „takich przychodów z praw telewizyjnych, jakich oczekiwała”) szejk uznał, że powinien – jak to określił amerykański kanał telewizyjny – zakręcić kurek. Przyszłość całego klubu zawisła na włosku, a najlepsi piłkarze, doświadczeni Javier Saviola i Martín Demichelis oraz tacy młodzianie jak Isco, mieli wkrótce opuścić tonący statek.
Był jednak inny powód, dlaczego relacja „minuta po minucie” „Guardiana” z pierwszego meczu tych drużyn, rozgrywanego w Hiszpanii, błyskawicznie zamieniła się w całą serię tekstów, które gazeta nazwała „peanami na cześć niemieckiego futbolu”. Zaczęło się od wypowiedzi profesora ekonomii Stefana Szymańskiego (razem z Simonem Kuperem napisał Futbonomię), który nazwał to starcie „metaforą ekonomicznej i politycznej zapaści Europy”, w którym „Dortmund reprezentuje solidne niemieckie wartości, rentowny klub z poddanej ścisłym regulacjom Bundesligi”. A gdy wraz z kolejnymi minutami meczu dortmundczycy zdominowali przebieg boiskowych wydarzeń, wielu czytelników zaczęło zostawiać komentarze, które dotykały szerszych spraw niż tylko samego spotkania. Julian Menz napisał: „Tęsknię za regularnym oglądaniem mojego klubu z PL [Premier League], ale polecałbym niemiecką piłkę wszystkim ludziom zmęczonym kiepską atmosferą na wielu angielskich stadionach. Chodzę na Fortunę Düsseldorf (niełatwa sprawa) i regularnie jest tam ponad 50 tysięcy ludzi. Atmosfera jest świetna. Cały czas śpiewy. Do tego stoisz. Masz piwo i szluga. I wszystko kosztuje 15–20 funciaków”. Stewart Todd stwierdził: „Byłem na meczach w Monachium i Kolonii. Świetne przeżycie. Od takich podstawowych rzeczy jak przystępna cena do atmosfery na stadionie, możliwości wzięcia piwa i jedzenia na trybuny”. Mahyar Shami dodał: „Pojechałem na mecz do Dortmundu, to było wspaniałe przeżycie. W mieście przed meczem było jak w ulu, wszędzie śpiewy i przekrzykiwania. Osobiście uważam, że atmosfera była lepsza niż wtedy, gdy grają United z Liverpoolem czy Arsenal z Tottenhamem, a był to tylko zwykły mecz ligowy z Hoffenheim”.
Spotkanie w Hiszpanii skończyło się bezbramkowym remisem; choć dortmundczycy mogli czuć się rozczarowani wynikiem, był to dobry rezultat, więc wśród kibiców Borussii niepodzielnie panował optymizm. Atmosfera podczas rewanżu była elektryzująca, nawet jak na standardy Westfalenstadion. Gdy drużyny wyszły z tunelu, zostały uraczone naprawdę imponującą oprawą. Na mecze pod auspicjami UEFA trybuna południowa traciła ponad połowę pojemności, musiano bowiem zamontować na niej krzesełka. Oznaczało to, że zasiadło tam zaledwie 11 131 fanów, ale wszyscy oni odegrali rolę w pierwszym w historii tego obiektu Wendechoreo.
Termin Wendechoreo oznacza oprawę, w której fani trzymają nad głowami kolorowe kartony, tworząc w ten sposób jakiś wzór. W określonym momencie zaś niektórzy odwracają je, by zaprezentować inną barwę, i w ten sposób wzór ulega zmianie. Przed meczem z Malagą większość kibiców trzymała w górze żółte kartony, jedynie ci na obrzeżach trybuny potrząsali czarnymi prostokątami. Rozpostarto transparent z napisem „Na tropie zaginionego pucharu”, odnoszący się do trofeum Ligi Mistrzów, które Borussia zdobyła 16 lat wcześniej. (Z powodu osobliwego kształtu pucharu Niemcy nazywają go Henkelpott, pucharem z uszami, ale przywołuje on też skojarzenia z nocnikiem). Kiedy zawodnicy zbliżali się do koła środkowego, na tle kolorowych kartonów uniosła się gigantyczna kreskówkowa postać, wyszczerzony mężczyzna w czapce Dortmundu, który patrzy przez lornetkę. W czasie gdy się podnosił, fani w samym sercu trybuny odwrócili żółte kartony, by stworzyć w ten sposób czarną sylwetkę europejskiego trofeum.
Był to doprawdy zdumiewający widok i do dziś podczas dyskusji o najbardziej olśniewających oprawach fani regularnie wspominają o tym tifo. Lecz dla kibiców Dortmundu to, co nastąpiło w ciągu następnych 90 minut – a raczej 70 kolejnych sekund po nich – przyćmiło sztukę.
Początkowo nikt nie miał bladego pojęcia, że będzie to jeden z najbardziej magicznych wieczorów w historii klubu. Przeciwnie, wydawało się, że piłkarzy Borussii zżerają nerwy, i w zasadzie w trakcie całego spotkania drużyna nie złapała swego rytmu. Goście trafili do siatki w 25. minucie i choć pięć minut przed przerwą współpraca Götzego, Reusa i Lewandowskiego przyniosła dortmundczykom wyrównanie po bramce rzadkiej urody, zespół Kloppa borykał się z wielkimi trudnościami, bo potrzebował do awansu jeszcze jednej bramki.
Na początku drugiej połowy Weidenfeller utrzymał swoją drużynę w grze dzięki serii dobrych parad. W końcu jednak Dortmund uzyskał przewagę. Gracze w żółto-czarnych strojach atakowali na bramkę stojącą przed trybuną południową, jak zawsze po przerwie, i stworzyli sobie kilka dobrych okazji. Ale w 82. minucie, wbrew przebiegowi gry, nadziali się na kontrę. Isco podał do Júlio Baptisty, którego uderzenie przeszłoby obok, gdyby na dalszym słupku nie stał Eliseu, który wbił piłkę do pustej bramki. Strzelec był na ewidentnym spalonym, lecz gol został uznany, a ani piłkarze gospodarzy, ani kibice zanadto nie protestowali. Wydawało się, że stadion przepełniało uczucie, że to po prostu jeden z takich wieczorów.
Tyle że wcale tak nie było. Wieczór okazał się inny niż wszystkie. Po 30 sekundach doliczonego czasu gry zagubiona piłka w polu karnym Malagi dotarła do Reusa, który strzelił z siedmiu metrów. Hiszpanie nadal byli w kolejnej rundzie, dzięki regule premiującej gole strzelone na wyjeździe, ale niemal natychmiast po wznowieniu gry stracili piłkę. Lewandowski dośrodkował w szesnastkę, występujący w Dortmundzie brazylijski obrońca Felipe Santana zagrał główką do Reusa, który starał się uderzyć na bramkę, lecz nieczysto trafił w piłkę, tak że wyszła z tego bardziej wrzutka w światło bramki. Doszło do chaotycznej walki o futbolówkę, aż Santana, również znajdujący się na spalonym, wepchnął ją z najbliższej odległości za linię. Sędzia ponownie uznał gola i Borussia znalazła się wśród czterech najlepszych drużyn w Europie.
„To jedno z obliczy futbolu – powiedział nieco rozczochrany Klopp po meczu reporterowi Sky Sports, szukając właściwych słów, by opisać swe uczucia po angielsku. – Teraz jest jeden bardzo rozczarowany zespół i jeden bardzo szczęśliwy. To było niewiarygodne. Nie graliśmy jeszcze tak źle w Lidze Mistrzów jak w pierwszej połowie. Byliśmy zdenerwowani. W drugiej było lepiej, ale Malaga okazała się sprytna i grała na czas. A to, co stało się później… to szaleństwo”.
Dwunastego kwietnia 2013 roku odbyło się losowanie półfinałów Ligi Mistrzów. Borussia Dortmund miała zagrać z Realem Madryt, a Bayern Monachium z Barceloną. Niemal wszyscy obserwatorzy traktowali te pojedynki jako ostateczną rozgrywkę między Bundesligą a La Ligą w największej rywalizacji klubowej na świecie. Nawet jednak z tej perspektywy Real i Barça były jedynie aktorami drugoplanowymi. Za kulisami szeptano, że tak naprawdę chodzi wyłącznie o Bayern, Borussię i przyszłość niemieckiej piłki.
Związki między tymi dwoma klubami są bardziej skomplikowane, niż to się wydaje. W dzisiejszych czasach nieodmiennie nazywa się je „rywalami”, a mecze między nimi zyskały przydomek „niemieckiego klasyka”. Na Wikipedii jest nawet artykuł pod tytułem Der Klassiker (Klasyk), w całości poświęcony ich wzajemnej niechęci. Ale wystarczy nieco się przyjrzeć, by odkryć, że hasło na Wikipedii powstało dopiero w 2014 roku i że wciąż nie ma ono niemieckiej wersji. A to dlatego, że rzekoma rywalizacja między Dortmundem a Bayernem to niezwykle świeże zjawisko.
Niemcy są wyjątkowe – z pewnością w Europie, ale pewnie też na świecie – pod tym względem, że nawet jeśli były wielką futbolową nacją, aż do lat 60. nie miały profesjonalnej ogólnokrajowej ligi. Kiedy zalegalizowano zawodowstwo, wyłoniły się nowe potęgi, a najbardziej utytułowane kluby – 1. FC Nürnberg, Schalke 04, a także Hamburg SV i Borussia Dortmund – miały problem, by zaadaptować się do nowych warunków. Stopniowo najbardziej znaczącymi klubami stały się Bayern i Borussia Mönchengladbach – to te drużyny zdominowały rozgrywki w latach 70. Pod koniec owej dekady ta druga drużyna zeszła na manowce, Bayern zaczął rządzić samodzielnie, regularnie, choć tylko czasowo, nękany przez pretendentów w rodzaju Bayeru Leverkusen, Werderu Brema, no i oczywiście – Borussii Dortmund.
I właśnie dlatego fani Dortmundu, którzy dorastali przed połową lat 90., nadal postrzegają Schalke jako jedynego rywala, którego ich zespół naprawdę musi pokonać. Nie lubią Bayernu równie mocno (co przychodzi im naturalnie) i z identycznych powodów (bo monachijczycy zawsze wygrywają) co reszta piłkarskich fanów w Niemczech, ale nie budzi to w nich tej samej pasji co lokalna rywalizacja. Najlepiej chyba tę sytuację podsumowali kibice Herthy Berlin. Kiedy w 2014 roku Bayern zdobył mistrzowski tytuł w stolicy, tamtejsi kibice śpiewali: „Wygraliście ligę, wygraliście w Europie, zdobyliście puchar, a my mamy to dupie!”.
Bayern więc znalazł się w przewrotnej sytuacji: monachijczycy usiłują utrzymać kontrolę nad resztą stawki z Bundesligi, a jednocześnie są dotkliwie świadomi, jak bardzo potrzebują na własnym podwórku rywala z prawdziwego zdarzenia, by pozostać czujnymi i w gotowości, gdy przychodzi im rywalizować w europejskich pucharach. Kilka miesięcy po opisanych tu wydarzeniach rozmawiałem o tym paradoksie z napastnikiem Bawarczyków, Thomasem Müllerem, który powiedział: „Mówi się, że rywalizacja jest dobra. Jeśli musisz ostro rywalizować, musisz też bardziej się starać. A to zawsze pomaga w rozwoju i doskonaleniu się”. A następnie dodał: „Dortmundczycy byli bardzo konsekwentni. Myślę, że zarówno organizacja klubu, jak i zbudowany przez nich w ostatnich latach zespół sprawia, że stali się rywalem, którego trzeba brać na serio w dającej się przewidzieć przyszłości. Dla nas, dla klubu, to dobrze, ponieważ silny oponent oznacza, że trzeba mieć się na baczności”.
Niemniej oznacza to też, że łowi się ryby w tym samym stawie. Bayern zawsze szczycił się tym, że jego strój chcieli przywdziewać najlepsi niemieccy gracze. Właśnie dlatego w grudniu 2011 roku Christian Nerlinger, ówczesny dyrektor sportowy monachijczyków, stwierdził, że jego klub jest mocno zainteresowany grającym w Mönchengladbach Marco Reusem, dodając pewnym siebie tonem: „Jeśli Bayern chce kupić piłkarza, to go kupuje”. Dwa tygodnie później Reus podpisał kontrakt z klubem ze swego rodzinnego miasta – Borussią Dortmund. Kilka miesięcy później zespół Kloppa zdobył po raz drugi z rzędu mistrzostwo kraju i upokorzył Bawarczyków w finale Pucharu Niemiec.
Tak wyglądał kontekst wydarzeń, do których doszło w czasie końcowego odliczania przed półfinałami Ligi Mistrzów w 2013 roku. Dziewiętnastego kwietnia, pięć dni przed pierwszym starciem z Realem Madryt i dobę przed tym, jak wybuchła wiadomość, że prezes Bayernu Uli Hoeneß znalazł się w samym centrum podatkowego skandalu, Jürgen Klopp brał udział w zwyczajnej konferencji prasowej przed kolejnym ligowym meczem Dortmundu, z 1. FSV Mainz 05, dawnym klubem szkoleniowca. Nagle jeden z dziennikarzy zadał pytanie, które nie miało nic wspólnego z nadchodzącym spotkaniem: „Wiele w ostatnich dniach mówiło się o »hiszpańskich warunkach« w naszej lidze, o tym, że na szczycie są tylko dwa zespoły: Bayern i Dortmund. Czy faktycznie mamy się czym martwić?”.
Po tym, jak treningi w La Mandze przyniosły dortmundczykom wymierne efekty, Bundesliga rzeczywiście znowu zaczęła przypominać wyścig dwóch koni. Od stycznia drużyna Kloppa przegrała w lidze tylko dwa razy, co z nawiązką wystarczyło, by przegonić Bayer Leverkusen i wspiąć się na drugie miejsce w tabeli. To dlatego niedawno Hoeneß wyraził obawy z powodu faktu, że Bayern i Borussia w takim stopniu przerastają resztę, że ich pojedynek stał się niemiecką wersją rywalizacji między Realem a Barceloną. Klopp mógłby stwierdzić, że w danym momencie faktycznie tak to może wyglądać. Mógłby też w ogóle uchylić się od odpowiedzi. Ale takie wykręty nie są jego mocną stroną.
Klopp podwinął rękawy i odetchnął głęboko, by zyskać trochę czasu. „To jedna z tych spraw, przy których muszę niezwykle uważać, co mówię – odparł. – Ujmę to w ten sposób: niestety nie”. Następnie spojrzał na obecnych. „Czy istnieje liga, w której dominuje jeden zespół, a cała reszta została z tyłu?”. Jeden z dziennikarzy podsunął przykład Szkocji i Klopp skinął głową na potwierdzenie. „Od kiedy zdegradowano Glasgow Rangers, to tak. Ok, więc najbardziej boję się sytuacji takiej jak w Szkocji. Myślę, że kiedy Bayern latem ogłosi swój skład, zrozumiemy, że to, co powiedział Hoeneß, nie do końca pozostaje w zgodzie z tym, jaką kadrę zgromadził”.
Kloppa często słusznie krytykuje się za to, że daje się ponosić emocjom, lecz w tamtym momencie zaprezentował niemal nadludzkie opanowanie. Jak wszyscy w pomieszczeniu wiedział, że Bayern podpisał na następny sezon kontrakt z Pepem Guardiolą, uważanym powszechnie za najlepszego szkoleniowca na świecie. Nie było też żadną tajemnicą, że monachijczycy interesują się usługami grającego w Dortmundzie Roberta Lewandowskiego. Ale w tym pokoju tylko Klopp wiedział, że Bawarczycy właśnie go obrabowali z jego najbardziej utalentowanego gracza, doskonałego Mario Götzego, dwudziestolatka, który urodził się godzinę na zachód od Monachium, lecz od dziewiątego roku życia grał w Dortmundzie.
Zaledwie kilka dni wcześniej, rankiem po legendarnym meczu z Malagą, Kloppa odwiedził Michael Zorc, były piłkarz Borussii, a wtedy dyrektor sportowy klubu. Według niemieckiego szkoleniowca Zorc był w grobowym nastroju; przyszedł, by poinformować trenera, że Götze zamierza uruchomić znajdującą się w jego kontrakcie klauzulę odstępnego i przenieść się do Bayernu. W tej historii są sami przegrani: transfer okazał się katastrofalnym posunięciem w karierze piłkarza, a sam Klopp był tak zszokowany utratą uwielbianego przez klub, innych zawodników i samego szkoleniowca gracza, że porównywał później ten moment do ataku serca. Z pewnością był to główny powód, dlaczego Klopp – który w pamiętny sposób przyrównał już monachijski klub do piratów biznesu („Bayern podchodzi do piłki nożnej tak samo, jak Chińczycy podchodzą do przemysłu; patrzy, co robią inni, a potem to kopiują, z innymi ludźmi i za pomocą większych pieniędzy. A później cię przegania”) – wkrótce miał powiedzieć Donaldowi McRae, że Bayern przypomina czarny charakter z filmu o Jamesie Bondzie, przywołując obraz niezrównoważonego psychicznie miliardera planującego podbój świata.
Tymczasem jednak Klopp musiał ugryźć się w język. Mógł tylko rzucić niejasną aluzję w czasie konferencji przed meczem z 1. FSV Mainz 05, ponieważ zbyt wiele znajdowało się na szali. Przed nadchodzącym starciem z Realem Madryt nie mógł sobie pozwolić, by ogłosić tak niewiarygodne wieści i wywołać w ten sposób zamieszanie. Zrobił to zatem ktoś inny.
Trzydzieści dwie godziny przed spotkaniem Borussii z Realem pewien tabloid w „ekskluzywnym” materiale ujawnił coś, co nazwał „sensacyjnym transferem”. Informacja ta wywołała szok wśród kibiców zespołu. Rzecz nie w tym, że fani z Dortmundu są naiwni bądź ślepi na realia zawodowej piłki. W poważnym stopniu przyczynili się do tego, że zespół stał się drużyną świetnie opłacanych najemników, którzy nie byli związani emocjonalnie ani z Borussią, ani z miastem. Ale właśnie dlatego rozpowszechnione było wśród nich uczucie, że zespół Kloppa jest inny. Niektórzy gracze, jak na przykład środkowi obrońcy Mats Hummels i Neven Subotić, się przyjaźnili. Podobnie lubili się Polacy Jakub Błaszczykowski i Łukasz Piszczek. Pomocnik Kevin Großkreutz, miejscowy tak jak Reus, wspierał zespół z południowej trybuny, na którą wciąż miał karnet. Weidenfeller był w drużynie 11. sezon. Oczywiście w kadrze byli też piłkarze – z najbardziej znaczącym w tym gronie Lewandowskim – dla których zasadniczo była to tylko praca. Lecz kapitan zespołu Kehl powiedział mi: „Ta ekipa to banda braci”. (Znamy się z Kehlem tak dobrze – śpiewaliśmy razem karaoke na wieczorze kawalerskim znajomego – że nie ma powodu, aby wciskał mi coś takiego, jeśli naprawdę by tak nie uważał).
Klopp określił publikację tej wieści na „dziewięć w skali od jednego do dziesięciu”, jeśli chodzi o najmniej odpowiedni moment. Ujawnienie transferu ewidentnie nie było ani w interesie klubu, ani piłkarza, więc większość fanów z miejsca założyło, że ktoś z Bayernu poinformował tabloid, by wywołać w Dortmundzie chaos (i odwrócić uwagę od skandalu podatkowego, w który zamieszany był Hoeneß). Najbardziej palącą kwestią stała się teraz reakcja fanów.
Ledwie Klopp zasiadł tego dnia do przedmeczowej konferencji, gdy odezwał się jakiś dziennikarz spoza Dortmundu. „Jak zespół radzi sobie z wieściami? – zapytał i dodał: – I proszę się powstrzymać od banałów, że piłkarze muszą zachowywać się profesjonalnie”.
Klopp spiorunował mężczyznę spojrzeniem, które mogłoby powalić dąb. „Widzę tu pana po raz pierwszy, a już wysuwa pan żądania – odparł. – Z jakiego jest pan działu? Filmów przyrodniczych?”. A następnie pokierował dyskusją tak, by omijała zespół, a dotyczyła wspierania piłkarzy.
„Zawsze twierdziliśmy, że to nadzwyczajny klub, teraz mamy szansę to udowodnić – zaczął. – Jeśli ktoś zapomniał, jak bardzo chcieliśmy dojść do tego półfinału, ile krwi, potu i łez nas to kosztowało, to sugeruję, żeby trzymał się jutro z dala od stadionu. Lecz ludzie, którzy to rozumieją, będą nas wspierać bez względu na wszystko. W skrajnych sytuacjach nasi fani zawsze reagowali w nadzwyczajny sposób. Myślę, że jutro będzie nie inaczej”.
I nie było. Przynajmniej na trybunach, na których nie pojawiły się w zasadzie żadne głosy skierowane przeciwko Götzemu. Był to jednak nadzwyczajny wieczór na boisku. Fani wiedzieli, że zespół Kloppa czuje się komfortowo, grając przeciwko drużynom z wieloma indywidualnościami w składzie, lecz pozbawionym dyscypliny taktycznej, mimo to nikt nie był przygotowany na to, że Borussia przejedzie się po potężnym Realu i wygra 4:1. Ani że Lewandowski zostanie pierwszym graczem w historii, który strzeli dumnej hiszpańskiej drużynie cztery gole w jednym meczu rozgrywanym w europejskich pucharach. Tym razem nawet trener gości José Mourinho musiał przyznać się do błędu. „Dortmund był o wiele lepszą drużyną – powiedział. – Zasłużyli sobie na to. Byli lepsi jako zespół i w każdym pojedynku indywidualnym. Mieliśmy mnóstwo problemów. Oni byli lepsi fizycznie i mentalnie”.
Z biblijną nieuniknionością Bayern w drugim półfinale zdemolował Barcelonę i wydawało się przesądzone, że sezon zakończy się pierwszym w historii wewnątrzniemieckim finałem europejskiego pucharu. I to nie gdzie indziej, lecz na Wembley. Ale najpierw Borussia rozegrała pasjonujący rewanż na Santiago Bernabéu. Wydawało się, że po przetrwaniu początkowej nawałnicy dortmundczycy zdążają do finału, lecz osiem minut przed końcem Benzema znalazł drogę do ich bramki. Sześć minut później Sergio Ramos podwyższył wynik na 2:0, ale Niemcy wytrwali.
Do tego wieczoru Borussia pozostawała jedynym niepokonanym zespołem w Lidze Mistrzów, mogła jednak żyć pozbawiona tego zaszczytu. Znacznie gorsze było to, że po upływie niecałego kwadransa utykający Götze opuścił boisko z kontuzją uda. Legenda niemieckiej piłki Lothar Matthäus, pracujący jako ekspert telewizyjny, dowodził, że uraz to efekt psychosomatycznej reakcji na presję, pod którą znalazł się młody zawodnik wskutek kontrowersji, jakie wywołały jego przenosiny do Monachium. Tak czy inaczej, Götze miał opuścić finał przeciwko swemu przyszłemu zespołowi, co było ciężkim ciosem dla drużyny Kloppa, której ławka rezerwowych nie była tak szeroka jak Bayernu.
Na finał, który miał odbyć się w Londynie 25 maja 2013 roku, wybrało się około 150 tysięcy niemieckich fanów, dwie trzecie z nich bez biletów. Był wśród nich Lars Ricken. Ten urodzony w Dortmundzie piłkarz grał w barwach Borussii przez 19 lat, a najlepiej pamięta się go dzięki niewiarygodnemu lobowi z 30 metrów, który przesądził o wyniku finału Ligi Mistrzów w 1997 roku. Od 2008 roku pracuje w klubie jako koordynator ds. młodzieży, ale to nie w tej funkcji odwiedził Anglię.
„Każdego finalistę Ligi Mistrzów reprezentuje tak zwany »finałowy ambasador« – mówi Ricken, przyglądając się z perspektywy czasu własnemu, bardzo dziwnemu doświadczeniu z Wembley. – To zwykle ludzie mający jakieś specjalne związki z rywalizującymi o trofeum zespołami. W finale w 2013 roku ambasadorem Bayernu był Paul Breitner, ja zaś zostałem wybrany jako przedstawiciel Borussii. – Waha się. – Nie był to dla mnie problem jako taki, byłem szczęśliwy, mogąc brać udział w różnych wystąpieniach przed samym finałem. Jeszcze w Dortmundzie słyszałem, że mam wziąć udział w ceremonii przed meczem. Ale to wszystko, co wiedziałem. Nie miałem pojęcia, co dokładnie zaplanowano”.
Nawet dzień przed meczem nie powiedziano mu, kiedy zostanie wezwany na stadion, „by przymierzyć kostium”. A ten składał się z napierśnika średniowiecznego rycerza, tarczy, miecza i hełmu. Ricken osłupiał. Wciąż nie miał pojęcia, jak ma wyglądać cała ceremonia, ale nie zamierzał na angielskiej ziemi reprezentować niemieckiego klubu, odziany w zbroję i dzierżąc w ręku broń. Nawet w formie żartu. Powiedział więc przedstawicielowi UEFA: „Przepraszam, ale nie zamierzam tego założyć. I zapewniam pana, że gdy pan Breitner się pojawi, powie panu to samo”.
Okazało się, że Paul Breitner miał znacznie mniej skrupułów, by zrobić z siebie głupka. Gdy bowiem Ricken, ubrany w prostą czarną marynarkę z żółtą szarfą, wyłonił się przed finałem z tunelu, zobaczył kroczącego ku niemu Breitnera w napierśniku. A nie to było wcale najgorsze. Obu mężczyzn otaczały dwie armie, które najwyraźniej miały zacząć ze sobą walczyć za pomocą łuków, strzał, pałek i mieczy.
„W takich momentach zastanawiasz się, co poszło nie tak w twoim życiu – mówi oschle Ricken. – Ale nie bardzo mogłem porzucić kostium i uciec. Powiedziałem więc sobie, że mam przestać o tym myśleć i po prostu postępować zgodnie ze wskazówkami, które przekazywano mi przez słuchawki”.
To, co Michael Calvin z „Independent” nazwał „żenującą pretensjonalnością przedfinałowej ceremonii [która] byłaby krępująca, gdyby prezentowano ją przed 200 ludźmi na wiejskim placu, nie mówiąc o telewizyjnej widowni liczącej ponad 200 milionów osób”, wydawało się tak zawstydzające, że wszyscy ultrasi z Dortmundu odwrócili się plecami do boiska, pokazując temu spektaklowi środkowy palec.
Dzięki Bogu sam mecz okazał się nieskończenie bardziej zajmujący; był pełen polotu i umiejętności, niezwykle intensywny, z mnóstwem akcji podbramkowych i wszelkimi możliwymi kontrowersjami. Bayern miał szczęście, że skończył spotkanie w jedenastu, bo Ribéry powinien wylecieć z boiska po tym, jak w pierwszej połowie potraktował z łokcia Lewandowskiego, a Brazylijczyk Dante, już z żółtą kartką na koncie, mógł dostać kolejne upomnienie, kiedy w 68. minucie niezdarnie kopnął Reusa w polu karnym. Przynajmniej faul poskutkował karnym, który İlkay Gündoğan zamienił na bramkę na 1:1, po tym jak po godzinie gry Mario Mandžukić wyprowadził monachijczyków na prowadzenie.
Borussia przegrała ten finał prawdopodobnie dlatego, że nie udało jej się strzelić gola w pierwszych dwóch kwadransach, kiedy jej piłkarze wypluli płuca i ogólnie rzecz biorąc, nie wpuszczali stuprocentowego faworyta z Monachium na swoją połowę. Ale bramkarz Bayernu Manuel Neuer wybronił mnóstwo strzałów dortmundczyków i w końcu Bayern się uspokoił, opanował nerwy i zaczął kontrolować sytuację. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że Klopp powinien dokonać jednej czy dwóch zmian w pierwszym kwadransie po przerwie, bo jego dzielny zespół szybko gasł. Ale o ile Heynckes miał na ławce rezerwowych reprezentantów swoich krajów, takich jak Brazylijczyk Luiz Gustavo, Szwajcar Xherdan Shaqiri czy Anatolij Tymoszczuk z Ukrainy, Klopp czuł, że żaden z jego rezerwowych nie znajduje się na poziomie graczy, którzy przebywali na boisku. W ostatniej minucie meczu Dortmund za to zapłacił – Robben zostawił za sobą zmęczonych zawodników Borussii i zdobył zwycięską bramkę dla Bayernu.
Choć trofeum powędrowało do Monachium, tego dnia w angielskiej stolicy klub z Dortmundu jednak coś zyskał. Zespół z pewnością zdobył szacunek wszystkich widzów, a jego fani podziw. Kibice Bayernu znacznie aktywniej zabiegali o uwagę – przed meczem zaprezentowali oprawę, a później rozświetlili wieczór ogniami bengalskimi i racami. A jednak to zwolennicy Borussii pozostawili po sobie lepsze wrażenie. Michael Calvin donosił: „Dortmund, uratowany od bankructwa i ponownie wynaleziony jako klub dla ludzi, ma żywotność i optymizm szczerego nowicjusza. Jego fani podłożyli soundtrack pod to poruszające starcie. Utworzyli żółte morze, które obmyło granice stolicy, nim przelało się niczym przypływ na wschodni kraniec Wembley. Śpiewali bez przerwy do rytmu wybijanego przez czterech bębniarzy. Było to autentyczne i hipnotyzujące”.
Po finale Brytyjczycy znaleźli się pod takim urokiem niemieckiego zespołu, że Ben McFadyean, wychowany w Niemczech fan Aston Villi, założył w Londynie fanklub Borussii, który liczy sobie obecnie ponad 400 członków. Sam doświadczyłem nieco tej fascynacji kilka godzin po ostatnim gwizdku, gdy siedziałem nad piwem w pubie niedaleko stacji metra East Finchley. Usłyszałem nagle głośne okrzyki. Kilku klientów podniosło się i zbierało do wyjścia. Ich szaliki zdradzały, że są kibicami z Dortmundu, i kiedy obsługa to zauważyła, stanęła w rzędzie, by wyrazić swój szacunek. A to sprawiło, że i zwykli klienci dołączyli do aplauzu. Wszyscy Anglicy wokół wstali z miejsc, by wyrazić uznanie dla kilku kibiców Borussii, którzy w równej mierze czuli się skrępowani, co dumni.
Nieźle jak na klub, którego początki były więcej niż skromne.