Читать книгу Ani złego słowa - Uzodinma Iweala - Страница 5
CZĘŚĆ I
Niru
2
ОглавлениеJestem spóźniony, tak spóźniony, że ewidentnie nie dbam o zdrowie emocjonalne moich nigeryjskich rodziców, którzy najprawdopodobniej sądzą, że porwała mnie jakaś banda szubrawców. Co gorsza, wciąż nie mogę znaleźć telefonu, więc nie mam jak zadzwonić do domu, żeby się wytłumaczyć. Będą się martwić po swojemu, matka zapadnie się w swoim czerwonym fotelu, próbując skupić się na kartach pacjentów albo podręczniku medycznym, które ma na kolanach, ojciec przy stole kuchennym będzie bezmyślnie gapił się na jakieś jedzenie, które postawiła przed nim matka. Ale mój problem polega na tym, że w ogóle się martwią i że to nigdy się dobrze nie kończy. Choć od tylu lat mieszkają za granicą, wciąż są bardzo nigeryjscy. Czasami na ich twarzach widzę mentalne napięcie, kiedy próbują się przystosować do co bardziej irytujących aspektów życia w Ameryce. Mój ojciec nie rozumie potrzeby „bujania się” ze znajomymi. Na czym takim się „bujasz”, kolego, mawia. Czy myślisz, że facet od Apple’a zrobił pieniądze, bo się bujał? Nie mówiąc już o Billu Gatesie. Mój ojciec uważa, że najbezpieczniej, zwłaszcza w Ameryce, jest siedzieć we własnym domu. Uwielbia wracać do domu i kiedy tylko wchodzi przez garaż do kuchni, opadają z niego stres i cała złość. Zdejmuje krawat, rzuca go na blat, sięga do lodówki po piwo i wtedy się uspokaja. Nie da się przerwać tego rytuału bez przemożnie negatywnych konsekwencji. Moja nieobecność znowu przerwie rytuał, zwłaszcza że w czasie zamieci nie wróciłem do domu przez dwa dni, a przez pierwsze dwanaście godzin rodzice nie mieli jak się ze mną skontaktować, bo skończyła mi się bateria, a wyłączono prąd. Niedobrze.
Moje własne rytuały są w kompletnej rozsypce, odkąd wyznałem moją prawdę, jak nazywa to Meredith. Nie mogę sobie niczego przypomnieć. Ciało i umysł mam odrętwiałe. W nocy leżę i wgapiam się w cienie, które unoszą się na suficie. Rankiem zapominam wyrzucić śmieci, a wieczorem, kiedy wracam do domu, zapominam przyciągnąć kubły z powrotem pod dom. Czy wszystko w porządku, pyta mnie matka, mamroczę w odpowiedzi: tak, wszystko ok, ale widzę, że mi nie wierzy. Postanowiła dać mi trochę przestrzeni, nie spuszczając mnie jednak z oka, jest bowiem bardzo uważną kobietą. Mówi, że tak ma, bo musi się komunikować z dziećmi, które ledwo mówią albo nie mówią w ogóle, z opornymi nastolatkami i rozgorączkowanymi rodzicami, z którymi styka się na co dzień w pracy. Mówi też, że jest kobietą, że wie to i owo.
Myślisz, że ludzie widzą, że się zmieniłem, pytałem Meredith raz za razem, przed lekcjami, po lekcjach, na Snapchacie, kiedy już wróciliśmy do swoich domów. Myślisz, że wiedzą, zapytałem jej któregoś popołudnia, kiedy siedzieliśmy w naszym specjalnym miejscu, pod łukiem przyporowym. Było wciąż za zimno, żeby siedzieć na zewnątrz, ale rozpoczęcie sezonu treningowego oznaczało nieoficjalny początek wiosny, czyli okresu, kiedy ludzie uważają, że zachowywanie się tak, jakby się ociepliło, nagle sprawi, że ociepli się naprawdę. Czy ktoś ci coś powiedział, zapytała. Nikt nie powiedział ani słowa, ale to właściwie nie miało znaczenia. Potrzebujesz jakiegoś wentylu, powiedziała Meredith, wyrywając z ziemi źdźbło trawy.
Nowy sezon treningowy oznaczał także powrót do zatłoczonej szatni pełnej półnagich chłopaków, ich przekomarzania się, ich ciał. Wygłupy w szatni nie są mi obce: chowanie ubrań, zapasy pod prysznicem, nagłe ściąganie kolegom gaci, kręcenie sutków. Wiem, że ktoś mnie klepnie po tyłku albo za niego złapie, albo będzie udawał, że mnie dosiada. Nie wiem, jak zareaguję albo czy nie zareaguję mimowolnie, i to mnie przeraża.
Ale pewnie zawsze byłeś gejem, więc jeśli przez ostatnie osiemnaście lat nikt niczego nie powiedział, to dlaczego miałby to zrobić teraz, zapytała. Czuję, że teraz jest po prostu inaczej, Meredith. Zanim powiedziałem to na głos, poczułem, że coś wypuściłem z rąk i utraciłem nad tym kontrolę. Potrzebujesz wentylu, powiedziała, na sto procent, choćby po to, żebyś przestał mnie bez przerwy pytać o to samo, po czym rzuciła mi mój telefon. Na zablokowanym ekranie pełno było powiadomień z Grindra i Tindera. Coś ty, kurwa, zrobiła, zapytałem, kiedy skiepściłem i upuściłem telefon na trawę. Nie ma za co, uśmiechnęła się Meredith. Zapomniałeś go na lekcji u pani McConnell, pozwoliłam sobie zainstalować kilka apek. Możesz je skasować, ale możesz też wypróbować, nie zaszkodzi, co nie? Skrzyżowała ręce na piersi i wbiła wzrok w jeden z brzęczących w swojej klatce halogenów. Wsunąłem telefon do kieszeni. Chodź, powiedziałem, spóźnimy się na trening.
Na światłach zaczynam grzebać w schowku, w starych gazetach i kasetach magnetofonowych. Wsuwam dłoń między fotele, ale wyczuwam tylko okruszki i stary popcorn. Wchodzą mi pod paznokcie, memento dawnych czasów, kiedy matka odwoziła nas z OJ-em do szkoły. Lubi volvo, ponieważ jej matka lubiła volvo i ponieważ są bezpieczne. OJ jeździł tym autem, zanim poszedł na studia, a teraz jeżdżę nim ja. Muszę nagrywać muzykę na CD, bo nie ma magnetofonu ani kabla do gniazda AUX. Meredith mawia, że fotele z czarnej spękanej skóry są bidne. Marzę o bmw. Zatrzaskuję schowek i oddechem próbuję uspokoić narastającą panikę. Spóźniłem się do szkoły, bo przez piętnaście minut szukałem w aucie telefonu. Jest teraz kulą u nogi, odkąd nie wykasowałem zainstalowanych przez Meredith aplikacji. Co więcej, potrzebuję go teraz, żeby zadzwonić i zawrzeć pokój z rodzicami, ale nigdzie nie mogę go znaleźć.
Możesz je po prostu wykasować, powiedziała Meredith, kiedy po treningu siedzieliśmy w moim aucie. Zawsze byłem jednak ciekawski, a poza tym jest też pożądanie. Spojrzałem na telefon i poczułem narastające mrowienie, tężały mi plecy. Wybierz mi kogoś, powiedziałem. Przesunęła palcem, stuknęła i wybrała Ryana z krótkimi lokami i agresywnie atrakcyjnym, wybielonym uśmiechem. Zdjęcia profilowe ukazują go zawieszonego w różnych formach tańca, na różnych etapach rozebrania, pod nim napis „Ruch to życie”. O, proszę, już się ktoś znalazł, pisnęła, zobacz, jakie to proste. Teraz tylko musisz pójść.
Ryanowy awatar napisał do mnie następnego dnia: chodźmy na kawę, a potem łodewa. Odpisałem, że jasne, całkowicie niepewny tego, co właśnie zrobiłem. Kawę zrozumiałem, ale łodewa kołatało mi w głowie. Słowo to brzmiało bardzo podobnie do „łodewa”, na które pomstował wielebny Olumide na niedzielnych kazaniach. Wasze dzieci mówią łodewa, robią łodewa, łodewa łodewa. A potem mają chłopaków albo własne dzieci. Tak. Eksperymentują z lesbijstwem albo homoseksualizmem na przeróżne nieczyste sposoby.
Nie jestem nieczysty, mówię na głos, pędząc w dół Szesnastej Ulicy, ale bez przekonania. Nic jeszcze nie zrobiłem, mówię sam do siebie, uciekam przed zrobieniem czegoś. Pokusa zawsze nadejdzie, powtarza wielebny Olumide na prawie każdym nabożeństwie. Grzech nigdy nie zniknie, krzyczy, to od was zależy, czy go powitacie. Przyspieszam. Jest na tyle późno, że ruch jest niewielki i auta jadą swobodnie. Mijam nasz kościół i jego kamienne lwy przed wejściem, potem Carter Barron Amphitheatre, wtulony w park Rock Creek. Przede mną już mniej świateł, więc dociskam pedał gazu.
Może zostawiłeś go w domu, powiedziała wcześniej Meredith, kiedy tamtego popołudnia szliśmy na tor. Nasze dresy szeleściły przy każdym ruchu, a szare niebo groziło deszczem. W porze lunchu rozejrzałem się po wszystkich członkach drużyny, modląc się w myślach o burzę. Jedliśmy sałatki przed pierwszym treningiem biegowym sezonu. Nie jadłem wiele właśnie z tego powodu, ale też przez nerwy. Miałem przed oczami uśmiechniętą twarz Ryana nad wiadomością od niego: kawa i łodewa. Naprawdę to zrobię. Niru naprawdę to zrobi, powtarzałem sobie. Dlaczego nie? To tylko szybkie spotkanie, kawa po treningu, a potem do domu. Nie będzie czasu na żadne łodewa. Nie, nie zostawiłem. Dałbym słowo, że miałem go ze sobą rano, kiedy wsiadałem do auta. Może to jakiś znak, może nie powinienem iść. A co, jeśli to Bóg mówi mi w ten sposób, że to seryjny zabójca albo że ten koleś ma AIDS? Bo szanse na którąś z tych rzeczy są bardzo wysokie, parsknęła Meredith. Tak by powiedział wielebny Olumide. Albo możesz po prostu pójść i zobaczyć, co się wydarzy, powiedziała Meredith.
Kiedy zaparkowałem na rogu Czternastej i U, czułem się już zupełnie nieczysty. Nie mogłem wziąć prysznica po treningu, więc obserwowałem wychodzące z metra tłumy yuppies, wiedząc, jak pachnę. Szybko minęli bezdomnych z wózkami i tobołami, unikając kałuż tworzących się w dziurach i nierównościach skrzyżowania. Nie muszę tego robić, powiedziałem sobie. Nie muszę siedzieć przy pokrytym smugami deszczu oknie, z palcami blisko palców innego mężczyzny i tego wiszącego między nami niebezpieczeństwa łodewa. Wciąż mogłem zawrócić. Wciąż mogłem zamknąć to, co wypuściłem powiedzeniem prawdy Meredith, wrócić do domu, do mojego nieskomplikowanego życia, pozytywnej odpowiedzi z Harvardu oraz dwojga dumnych rodziców. Mogłem pójść do kościoła w niedzielę błagać o wybaczenie za to, że na chwilę uległem zbłąkanym myślom, i prosić o siłę, bym mógł oprzeć się zawsze obecnej pokusie. Nikt by się nie dowiedział. To nie byłoby tchórzostwo. To nie byłaby ucieczka. To byłby podręcznikowy przykład wybrania trudnego dobra, a nie łatwego zła. Grzebię w kieszeni drzwi po stronie kierowcy. Właściwym posunięciem byłoby wycofać się esemesem: sorry, ale zepsuło mi się auto. Wtedy mógłbym skasować apkę i zapomnieć o tych kilku ostatnich tygodniach – tylko że moje ciało nie pozwoliłoby mi odjechać. Obserwowałem wejście do kawiarni naprzeciwko, przez które nawet w tym deszczu napływał i wypływał strumień młodych i atrakcyjnych mężczyzn, pod rękę z kobietami w obcisłych dżinsach i na wysokich obcasach. Też powinienem tak mieć, pomyślałem.
Zobaczyłem Ryana, kiedy szedł chodnikiem. Był niższy, niż sądziłem, ale poruszał się z wielką pewnością siebie. Kołysał się z każdym krokiem, zapewne do rytmu piosenki lecącej w wielkich, czerwonych słuchawkach, które miał na głowie. Ścisnąłem kierownicę. Przeszedł mnie dreszcz. Gdybyż tylko to łodewa mogło się wydarzyć bez żadnego wpływu na resztę mojego życia, no ale od tego są marzenia. Zapaliłem silnik.
Mijam teraz domy przy Szesnastej, ciche, lekko podświetlone w ciemnościach nocy. Kiedy rodzice po raz pierwszy przenieśli się do Waszyngtonu, rozważali zamieszkanie gdzieś tutaj, w jednym z tych nie bardzo drogich ceglanych domów, w otoczeniu innych czarnych twarzy, obok innych czarnych rodzin z czarnymi dziećmi chodzącymi do prywatnych szkół tego miasta. Moja matka miałaby bliżej do szpitala pediatrycznego, z którym podpisała umowę, a poza tym podobała się jej koncepcja większej, zżytej wspólnoty. Mój ojciec chciał jednak więcej przestrzeni i więcej prestiżu. Ojciec lubi mówić, że mieszka w tej samej okolicy co Ted Koppel. Lubi odosobnienie i dzielące posesje szlaki do jazdy konnej. Doprowadza mnie to do szału, bo rano muszę wstawać o wiele wcześniej, żeby na malowniczych jednopasmówkach być przed wszystkimi ślamazarami. Z tymi samymi ludźmi muszę walczyć o miejsce wieczorem, bo nie chce im się wracać do domu od razu po pracy. Ale o tej porze mogę nadrabiać czas, pędząc na odcinkach między jednym a drugim fotoradarem.
W lusterku wstecznym błyska odbicie długich świateł jakiegoś samochodu, po chwili ciemność za mną pulsuje czerwonymi i niebieskimi światłami. Kurwa, krzyczę, ja pierdolę. Nie ma jak uciec, nie przy czterdziestu kilometrach na godzinę powyżej ograniczenia, przy niewielkim ruchu po godzinach szczytu. Jeden z moich kolegów lubi się chwalić, jak to przechytrzył policję, przejeżdżając na czerwonym, kiedy wracał do domu po jakiejś weekendowej imprezie. Jechał za szybko i nawet policja nie była w stanie go dogonić, a potem skręcił w pierwszą przecznicę, zaparkował na pierwszym wolnym podjeździe i wyłączył silnik. Policja przejechała tuż obok niego. Ale George Gilvert Monson Jr ma blond włosy, niebieskie oczy i bogatego ojca, który może sobie pozwolić na głupotę syna. Ja mam tylko bogatego ojca, który nie będzie dotować mojej.
Zjeżdżam na pobocze, włączam światło w samochodzie, kładę ręce na kierownicy. Nigdy nie zdejmuj rąk z kierownicy, powiedział mi OJ w ostatnie Święto Dziękczynienia, kiedy zatrzymano go, jak pojechał range roverem ojca dokupić kurczaka do pikantnego rosołu matki. Kiedy wsiadał do auta, na parking przed Safewayem zajechały trzy wozy policyjne. Podeszli do niego z wyciągniętą bronią, kazali mu położyć się twarzą na mokrej ziemi i na oczach wszystkich skuli go kajdankami. OJ powiedział, że gdyby nie przechodził akurat nasz sąsiad, to z pewnością trafiłby do aresztu, może nawet by nie żył. Ale i tak trzymałem ręce tak, żeby były widoczne, powiedział. Zawsze trzymaj ręce na widoku. Zanim odjechali, wyjaśnili mu, że ktoś zadzwonił i zgłosił, że jakiś czarny facet próbuje obrobić luksusowe auta na miejscowym parkingu. W biały dzień w Święto Dziękczynienia? No cóż, nigdy nic nie wiadomo, odparli policjanci.
Uspokój się, powtarzam sobie. Oddychaj. Oddychaj powoli. Ręce mi drżą, kiedy we wstecznym lusterku widzę idącego ku mnie czarnego policjanta. Od strony pasażera zbliża się biały policjant. Dobry wieczór, synku, jestem sierżant Williams, chcę zobaczyć twoje prawo jazdy i dokumenty wozu, mówi policjant. Jego biały partner przy drzwiach pasażera krzyżuje ręce na piersi. Bardzo przepraszam, proszę pana, mówię. Wiem, że jechałem za szybko, po prostu jadę do domu i jestem bardzo spóźniony. Cóż, będziesz spóźniony jeszcze bardziej, mówi. Prawko i dokumenty. Prawo jazdy mam w portfelu, który jest w plecaku, który jest w bagażniku, gdzie rzuciłem go po treningu. Prawko i dokumenty, młodzieńcze. Otwieram drzwi i uderzają policjanta. Robi krok w tył. Biały policjant unosi głowę, ale w oczach widać znużenie. Skubie sobie paznokcie, zaglądając przez okno pasażera. Co ty robisz, synku, pyta sierżant Williams, czy możesz położyć ręce na kierownicy. Kładę ręce na kierownicy. Bardzo przepraszam, mówię. Moje prawo jazdy jest w plecaku w bagażniku. Sierżancie Green, czy może pan odsunąć się od wozu, mówi sierżant Williams. Młodzieńcze, chciałbym, żebyś teraz wyjął kluczyki ze stacyjki i wyrzucił je przez okno, czy możesz to dla mnie zrobić. Klucze brzęczą, kiedy upadają na ziemię. Możesz teraz otworzyć drzwi po swojej stronie, chcę widzieć twoje dłonie. Mają być widoczne, kiedy będziesz wychodził z auta. Stopą pcham drzwi i stawiam ją na mokrym asfalcie. Powietrze pachnie mokrymi liśćmi i wilgotną ziemią. Mrużę oczy w świetle reflektorów radiowozu. Sierżant Williams mówi: teraz podam ci te klucze i bardzo powoli otworzysz dla mnie bagażnik. Z trzaskiem podnoszę klapę. Plecak leży na kupie pustych opakowań po CD i brudnych ręczników, które miałem wyprać parę tygodni temu. Sięgam w jego stronę. Czy mogę go wyjąć, pytam. Tylko powoli, odpowiada. Wyjmuję portfel i podaję sierżantowi prawko. Możesz zamknąć bagażnik i wrócić do auta, mówi.
Nie ma mnie tu. To się nie dzieje. Mandat tylko doleje oliwy do ognia, który już buzuje w domu. Jesteś nieodpowiedzialny, Niru. Jesteś lekkomyślny. Co z ciebie za chłopak! Nie myślisz. Jezu! Ojciec będzie wrzeszczał tonem, który sprawia, że czujesz się, jakby twoje narodziny były rozczarowaniem dla całego świata. Są to chwile, kiedy jestem prawie pewien, że rodzice nigdy nie chcieli mnie mieć. Doskonały OJ w zupełności by im wystarczył. Zawsze się zastanawiałem dlaczego między OJ-em i mną jest taka wielka różnica wieku, czy może byłem wpadką. Kiedyś matka powiedziała mi, że miałem też siostrę, była wcześniakiem, który przeżył tylko kilka godzin. To wtedy twój ojciec zaczął częściej chodzić do kościoła, wyjaśniła. Nie było pogrzebu jako takiego. Była za mała. Ojciec nigdy nie powiedział na ten temat ani słowa.
Czuję na twarzy chłód nocy. Powinienem był zostać. Bylibyśmy z Ryanem w drodze na nasze łodewa i przynajmniej warto byłoby się spóźnić.
Możesz jechać, mówi sierżant Williams, wręczając mi prawo jazdy przez okno. We wstecznym widzę sierżanta Greena, siedzi w radiowozie na miejscu pasażera. Jego ciało wypełnia całą przestrzeń. Sierżant Williams mówi: no dobra, skoro nie masz mandatów ani żadnych wykroczeń, to po prostu zapomnimy o tej całej sprawie. Wracaj do domu, ale żadnego pędzenia, słyszysz? Kiwam głową, ale ręce nie przestają mi się trząść.
*
Kiedy otwieram drzwi, ojciec czeka przy kuchennym stole. Leży mata, ale nie ma na niej żadnego talerza, a przestrzeń między srebrnymi sztućcami zajmuje mały, czarny prostokąt, w którym rozpoznaję swój telefon. Przełykam ślinę. Dobry wieczór, tatusiu, mówię. Ojciec nie odzywa się przez dłuższą chwilę. Zaciska zęby i bębni palcami po blacie. Mężczyzna, który zazwyczaj na każdy temat ma mnóstwo do powiedzenia swoim głębokim, imponującym głosem ze zgrzytliwym nigeryjskim akcentem, milczy. Boję się. Kim jest Ryan, pyta, zdejmując okulary. Nie widziałem go jeszcze takiego, złego – tak, zmieszanego – tylko raz, ale nigdy nie złego i zmieszanego równocześnie. Dłonie ojca trzęsą się, kiedy próbuje się opanować. Jest czystą mocą, czystą wolą. To on przypomina nam bez przerwy, że skoro w czasie wojny, chcąc zdobyć sardynki i pomidory w puszce dla swojej rodziny, mógł przejść piętnaście kilometrów, unikając nisko latających nigeryjskich myśliwców, które dla zabawy ostrzeliwały głodujących uchodźców, to nie ma dla niego – albo dla nas – rzeczy niemożliwych. Ale tego nie potrafi kontrolować.
Masz mi powiedzieć, co to jest, Gwamniru, krzyczy, a z każdym słowem wychodzącym z jego ust głos podnosi mu się o oktawę. Oczy zwężają się, aż widać w nich tylko czerwone żyłki. Mówi, że robi mu się tak, bo wychowywał się w pyle i nawet Ameryka nie może tego zmienić. Kiedy byłem młodszy, odwracał powieki i odsłaniał różową błonę pokrytą siecią naczyń włosowatych, a potem gonił mnie z pokoju do pokoju, śmiejąc się głośno. Krzyczałem, bo nie zawsze byłem pewien, czy ten potwór za mną naprawdę jest moim ojcem. Wtedy mnie przytulał i pytał, czy chcę lodów. Matce się to nie podobało. Mówi, że dzieci nie lubią niepewności.
Czy naprawdę widzę to, co widzą moje oczy, krzyczy, podnosząc mój telefon. Widzę powiadomienia Tindera, które powinienem był wyłączyć. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem. Mogę to wytłumaczyć, mówię. Co wytłumaczyć, krzyczy i razem ze słowami, które wyrzuca z ust, wypluwa mgiełkę śliny. Co będziesz tłumaczyć? Kogo i komu chcesz tłumaczyć? Zamilcz, mój przyjacielu. Czy twoja matka wie o tym syfie, który chcesz tłumaczyć? Wali telefonem w stół. Wzdrygam się. Stojąca na środku szklana miska z leżącymi w niej szklanymi piórami, jakimiś monetami, paragonami i karteczkami, z którymi nikt nie wie, co zrobić, drży i grzechocze. Czy twoja matka wie? Muszę powiedzieć twojej matce. Muszę jej powiedzieć, że to właśnie robi jej syn. Nie powinienem był pozwolić twojej matce, żeby tak cię nazwała. Mówiłem jej, nie daje się mężczyznom takiego imienia, ale uparła się, że to musi być to imię. Hańba. Stoję bez ruchu w połowie drogi między drzwiami kuchennymi i stołem. Chcę chwycić telefon i roztrzaskać go na drobne kawałeczki, ale nie mogę się ruszyć. Ify, krzyczy ojciec, Ify! Czy jesteś w tym domu? Kiedy wchodziłem, mercedes matki stał w garażu, ale nie czułem żadnego zapachu jedzenia. Unosi się tylko lekki smrodek śmieci, które powinienem był rano wynieść, i jeden z blatów niedawno spryskano lizolem, ale nie czuję zapachu rosołu, domowej babki ani żadnej innej rzeczy, które przyrządzała od czasu do czasu, żeby przypomnieć sobie, że mogła, tak jak chciała, iść do szkoły kucharskiej, a nie na medycynę, jak wymógł mój dziadek.
W moim domu. W moim domu, krzyczy ojciec. Chcesz wprowadzić do mojego domu to grzeszne, szatańskie błoto. Tufiakwa. Mowy nie ma. Robi dwa kroki w moją stronę z telefonem w prawej ręce, po czym zawraca i tupiąc, idzie do salonu, gdzie lewą rękę zaciska na ciernistej gałązce bugenwilli. Ify, krzyczy, unosząc głowę w stronę półpiętra, ale matka wciąż nie odpowiada. Mówiłem twojej matce, mówiłem tej kobiecie, że powinniśmy byli wysłać cię do szkoły w Nigerii, a nie w tym bezużytecznym miejscu. Jak mój syn może robić coś takiego? Mój syn? Nie, to niemożliwe. Wparowuje znowu do kuchni i nagle jest tak blisko, że czuję w jego oddechu pieczone w miodzie orzeszki. Musiał przyjść do domu tylko parę minut wcześniej, bo pod białym kołnierzykiem wciąż wisi krawat. Przy węźle widnieje plama z keczupu i wiem, że pewnie cały dzień nie dawało mu to spokoju. To człowiek, który zawsze nosi białe koszule, który dba o to, jak się prezentuje. Zanim wyjdzie się rano z domu, trzeba być umytym, nakremowanym i elegancko ubranym. Musisz dbać o takie rzeczy, mówi, bo inaczej ludzie pomyślą, że nie masz rodziców.
Łapie mnie za ucho. Tatusiu, skamlę, kiedy je wykręca i przyciąga mnie do siebie. Chcesz robić te całe małżeństwa gejowskie, tak, tego chcesz, chcesz dać mężczyźnie, wsadzić mu w nyash? Obrzydliwość. O-BRZY-DLI-WOŚĆ. Dociska mi twarz do blatu. Czuję na policzku słone ciepło. Piecze mnie język. Tatusiu, chcę powiedzieć… Co mi chcesz powiedzieć. Chcesz powiedzieć, jak będziesz przynosił wstyd i hańbę tej rodzinie. Chcesz powiedzieć, jak będziesz robił te wszystkie odrażające, brudne, plugawe, nienaturalne rzeczy. Jak mam… Nie. Chcesz mnie zabić?
Ból z policzka rozlewa się do oczu i na czoło. Gromadzą się łzy, kiedy mruganiem próbuję pozbyć się pieczenia w nosie. Chcę kichnąć, ale nie mogę kichnąć. Chcę przełknąć, ale przez ściśnięte gardło nie mogę nic przełknąć. Ojciec mnie puszcza i wycofuje się do holu. Ty głupi dzieciaku. Wracasz do Nigerii pronto. Natychmiast! Teraz! Tatusiu, przesa… Co przesadzam? Ten chłopak ma jeszcze czelność otwierać swoje plugawe usta i odpyskowywać. Nie, wracasz do Nigerii. Osobiście zawiozę cię do Kaplicy Świętego Ducha albo Góry Ognistej, czy gdzie tam, żeby wypalili ci z ciała te grzeszne bzdury. Przesadzam? Spróbuj tylko otworzyć usta i powiedzieć to jeszcze raz. Robi lekki zamach, ale pozwala ręce opaść do boku. Czy ty wiesz, co zrobiłeś? Czy ty wiesz, co to znaczy? Czy ty mówisz prawdę, czy rzeczywiście spotykasz się i łajdaczysz z gejami, z homoseksualistami? Gdzieś ty się nauczył takiego zachowania? W szkole? Tego was tam uczą? Zaraz zadzwonię do twojego wychowawcy. Muszę natychmiast porozmawiać z tym twoim wychowawcą, a potem kupuję ci bilet do domu. Zabierzemy cię z tej szkoły i wyślemy z powrotem do Nigerii, na odnowę duchową. Tatusiu, posłuchaj mnie, mówię. Oparty o ścianę prostuje się i zahacza barkiem w ramkę jednego ze zdjęć matki z targu. Zdjęcie się przekrzywia, ojciec pociera bark. Słucham, mówi łagodnie. Słychać spuszczanie wody w toalecie na górze, szumi w rurach. Razem z ojcem patrzymy w górę, a potem na siebie. Czuję, że serce oddziela mi się od reszty ciała. Chcę je wręczyć pieniącemu się przede mną starcowi i powiedzieć: masz, weź. Jest twoje, bo zawsze było twoje, gdyby nie twoja sperma, twoje jedzenie, czesne, które za mnie płaciłeś, to gdzie i kim byłbym. Niczym. Jestem, bo ty jesteś. Nic nie mówię. Każde słowo, którego szukam, ucieka mi z mózgu, zanim mogę je posłać językowi.
Nagle jego ręce są na mojej szyi, popychają mnie, potrząsają mną. Zaczyna mi piszczeć w uszach i słyszę swój krzyk, mimo iż w uszach głośniej brzmią wrzaski ojca. Całe ciało mi płonie. Jego dłonie zaciskają się, na wargach ma kropelki śliny. Obrączka na jego palcu wrzyna mi się w skórę, liczę na to, że coś przetnie i będzie szybko po wszystkim. Jeśli jest tu jakiś jasny punkt, to jest to wyobrażanie sobie, co zrobi, kiedy z mojego gardła tryśnie pierwsza krew i rozbryźnie się na suficie. Ale może uśmiechnie się, zadowolony, że dokonał Bożego dzieła i zmiótł z powierzchni ziemi tę plugawą niegodziwość. Może z zatęchłej, betonowej celi, którą wykuje mu państwo, powoła się na opowieść o Abrahamie i Izaaku. Mam w ręku jego kołnierzyk. Materiał jest miękki od potu. Ciągnę go, a głowa ojca odskakuje do tyłu. Mów, ngwa. Podobno chciałeś coś powiedzieć, więc mów. Powiedz to tymi swoimi plugawymi ustami. Posłuchajmy, co masz do powiedzenia. Ojciec wali moją głową o ścianę i cały pokój drży. Wymierza mi jeden policzek, potem kolejny. Mów, ty cholerny idioto.
Obi, przestań, przestań, kwusi. Chcesz mi zabić syna, chcesz, żebym straciła kolejne dziecko, krzyczy matka, mba, mba, mba. Widzę ją teraz, w różowej podomce i czepku. Czuję różane mydło, którego używa, które kupuje w wielopakach, bo je podbieram. Twarz ma mokrą, nie wiem, czy od prysznica, czy od łez. Wciska się między nas, obiema rękami odsuwa ojca na bok i otacza mnie zapachem róż i wilgotnego frotte. Obi, czyś ty zwariował, pyta i dotyka mojej twarzy. Na Boga miłosiernego, co ty robisz mojemu dziecku. Sama go zapytaj, krzyczy mój ojciec, zapytaj, co takiego mu robię. Wysyłam go do domu, do Nigerii, dość tych bzdur, dość. Oczyszczę cię. Oczyszczę cię… Obi, chelu, mówi matka, podtrzymując mnie. Świat wokół mnie wiruje. Matka dotyka mojej głowy i czuję, jakbym miał zemdleć. Uspokój się, nie widzisz, że krwawi, mówi. Jak mam być spokojny? Tu nie chodzi o spokój. Tu nie ma miejsca na spokój. Ojciec robi krok w naszą stronę. Kurczę się przy ścianie. Wystarczy, krzyczy matka, wystarczy. Mam zadzwonić na policję? Płacze. Spójrz na mnie. Do diabła, widzisz mnie? Matka nigdy tak nie mówi. Chineke, łka. Opadam na jej ramię i osuwam się na ziemię, kiedy kolana mi miękną, a między kolejnymi szlochami powietrze wraca mi do piersi. Mózg szuka czegoś, jakiejś siły albo godności, ale przestrzeń, którą mam przed oczami, jest obojętna i pusta, jest tylko ten ból. Więc uważasz, że to okej, że twój syn chce się zadawać z gejami, krzyczy ojciec, chcesz, żeby ich naśladował i poślubił mężczyznę. Ręce matki, które mnie podtrzymują, sztywnieją. Patrzy na mnie z góry, po czym odwraca wzrok.