Читать книгу Ani złego słowa - Uzodinma Iweala - Страница 6

CZĘŚĆ I
Niru
3

Оглавление

Matka budzi mnie zapaleniem światła. Boli mnie głowa i pieką oczy. Otwiera cicho drzwi, ale wiem, że stała tu dobrą chwilę. Jej cień sunie po podłodze mojego pokoju. Od czasu tego, co nazywam Wielkim Ujawnieniem, z całych sił stara się nie kręcić ciągle w pobliżu, ale jej niepokój wyczuwam równie intensywnie jak obrzydzenie ojca. Słyszę jej ruch, kiedy pędzi po schodach, ilekroć usłyszy w moim pokoju jakiś głośniejszy dźwięk. Widzę ruch jej stóp przed drzwiami, kiedy zastanawia się, czy zapukać, czy zostawić mnie w spokoju. Tamtej nocy pomogła mi przejść z kuchni do łazienki, nie odzywając się ani słowem, dopóki spod szafki nie wyjęła apteczki, nie postawiła jej obok siebie na brzegu wanny i ciepłą gazą nie oczyściła rany, która powstała, kiedy ojciec walił moją głową o ścianę. Wszystko będzie dobrze, szeptała, podtrzymując mnie i ścierając mi z karku zaschniętą krew. Wtarła mi w rany maść z neomycyną i pocałowała w czoło.

Wiem, dlaczego tak się ciągle kręci obok. Ledwie parę lat temu wróciliśmy z OJ-em ze szkoły i znaleźliśmy auto matki przy samej ścianie garażu: drzwi otwarte, kluczyk w stacyjce, zapalony silnik, wciąż na biegu. OJ-owi drżały ręce, kiedy sięgnął do samochodu, wrzucił na luz i wyjął kluczyki. Kazał mi zaczekać i cicho wszedł po schodach. Drzwi do kuchni były szeroko otwarte, na podłodze przy stole leżały rzucone nieporządnie czółenka matki. Może powinniśmy zadzwonić na policję, powiedziałem. Zignorowałem jego wcześniejsze polecenie, żeby zostać w garażu, bo wydawało mi się, że tak będzie bezpieczniej, niż czekać samemu, aż wróci ktoś, kto za to wszystko odpowiada. Szliśmy powoli przez kuchnię, OJ wręczył mi swój telefon i powiedział: bądź gotów. Znaleźliśmy matkę w toalecie dla gości, ochlapywała sobie twarz wodą. Jeśli była zdziwiona naszą obecnością, to nie dała tego po sobie poznać. Poprosiła OJ-a, żeby jej podał z torebki ibuprom. Przeszła za nami do kuchni, wciąż z różowym ręcznikiem w dłoni. Przyciągnęła nas do siebie i zaczęła szlochać. Pacjentka, którą opiekowała się przez ostatnie dziesięć lat, popełniła samobójstwo. Rodzice znaleźli ją w łóżku, z pustą butelką whiskey i lekami nasennymi na receptę. Miała siedemnaście lat.

Tamtej nocy oświadczyłem matce, że nie zamierzam się zabijać, ale mówiłem tyleż do niej, ile do własnego odbicia. Była to pierwsza rzecz, jaką powiedziałem, kiedy wyszliśmy z kuchni. Wiem, odparła, ale kiedy zgasiła lampkę przy moim łóżku, nie wstała od biurka. Za każdym razem, kiedy przysypiała, trzeszczało krzesło.

Od tamtej pory każdy dzień rozmywa się w jakimś bezczasie. Czuję, że mijają godziny, ale chyba nic się nie dzieje. Słyszałem, jak rodzice kłócili się na półpiętrze. Chłopak powinien iść do szkoły, słyszę głos ojca, dość tych bzdur, to dlatego, że traktowałaś go jak kobietę, dlatego tak się teraz zachowuje, niech wstaje i się szykuje. Naprawdę jesteś tak niebywale głupi, słyszę głos matki. Mówi spokojnie, ale ojciec krzyczy tak, żebym na pewno usłyszał. Chcesz, żeby poszedł do szkoły w takim stanie, wygląda tak, bo nie potrafisz kontrolować swojego gniewu. Miałem bardzo dobry powód. Wydaje ci się, że ludzie nie widzą takich rzeczy. Niech zobaczą. Niech się przyjrzą, bo ja jeszcze nie skończyłem. Jeśli jeszcze raz dotkniesz mojego syna, to cię sama zabiję. Słyszysz? Niech przyjedzie policja, FBI, CIA, nieważne kto, ale sama cię zabiję. Czyś ty postradał wszystkie zmysły? To twój syn, na miłość boską. Twój własny syn. Nic mnie to nie obchodzi. Więc wynoś się z tego domu. Co? Powiedziałam, żebyś wynosił się z tego domu, po prostu zejdź mi z oczu, dopóki nie będziesz w stanie porozmawiać jak zwykły, racjonalnie myślący człowiek. Ify? Precz.

Czasami się zastanawiam, jak moi rodzice na siebie trafili. Są tak różni jak materia i antymateria i nie wiem, czy ich małżeństwo nie obróci się w perzynę. Matka pochodzi z rodziny, która zawsze miała wszystko. Urodziła się podczas wojny domowej, w Kenii, gdzie dziadek pracował dla Światowej Organizacji Zdrowia. Jej bracia mieszkali w takich miejscach jak South Kensington czy Sandton, gdzie kierowali bankami i firmami telekomunikacyjnymi. Jedna z jej sióstr jest geolożką i na studiach w Cambridge zakochała się w Australijczyku. Mieszka w Perth, ma bliźniaczki, których szczupłe ciała, niebieskie oczy i włosy w kolorze piasku już zrobiły z nich modelki. Najmłodsza siostra została w Nigerii i wyszła za urzędnika państwowego, który ma mnóstwo nieruchomości w stolicy. Matka poszła do szkoły medycznej, ale nauczyła się francuskiego, bo dziadek lubił Baudelaire’a i Rimbauda. Babcia była nauczycielką i zapełniła dom książkami i obrazami.

Ojciec jest prawdziwym wiejskim chłopakiem ze wschodniej Nigerii, dzieciństwo spędził wiecznie głodny i zaniedbany, każdego dnia musiał stawiać czoła wrogom, którzy na każdym kroku próbowali go zniszczyć. Poszedł na uniwersytet w Nsukka, był najlepszy na roku i jakaś kompania naftowa ufundowała mu studia w Ameryce. Moi rodzice spotkali się w Narodowej Służbie Młodzieży, kiedy już wrócił do Nigerii z dyplomem MBA Uniwersytetu Columbia. Matka mówi, że zakochała się w nim, bo doskonale wiedział, czego chce, ale właśnie to jest czasami źródłem problemów.

Nie wychodzę, mówię w poduszkę. Wstałem z łóżka tylko po to, żeby skorzystać z toalety, i już po tych kilku krokach czułem się słaby i obnażony. Czuję na pościeli swój zapach. Jeszcze chwila i będę śmierdział jak bezdomni na McPherson Square czy na Union Station. Niru, kochanie, idziemy do kościoła, mówi matka. Siada przy mnie na łóżku, gładzi mnie po policzku wierzchem dłoni. Czy możesz wstać i się naszykować? To ważne.

Jej głos brzmi chrapliwie, więc się do niej odwracam. Jest już ubrana, niebieskie spodnie, biała bluzka, na niej żółty kardigan, ale nie ma makijażu. Odsuwam jej rękę od twarzy. Burczy mi w żołądku. Czy tatuś też jedzie, pytam. Nie wiem, mówi, nie rozmawiałam z twoim ojcem. Ale to w tej chwili nieważne. Czy będzie tam, czy nie, my powinniśmy pojechać. Czasami jest dobrze zawierzyć swoje problemy Bogu. Wstaje i rozsuwa zasłony, pozwala szaremu światłu wpaść do pokoju. Moje oczy powoli przyzwyczajają się do tego nowego światła. Widzę za oknem podjazd pokryty błyszczącą wilgocią, którą zostawił poprzedniej nocy deszcz. Kosze na śmieci wciąż stoją na górze podjazdu. To twój ojciec, Niru, mówi, będziesz musiał kiedyś z nim porozmawiać. Poczekam na ciebie w kuchni. Jak twoja głowa, pyta. Dotykam czaszki. Mówię, że wciąż boli.

Pomysł z kościołem niezbyt do mnie przemawia. Nie że nie wierzę – wierzę, chyba – ale od drugiej klasy niedzielne nabożeństwa zmieniły się w uciążliwość. Czasami mam lekcje do zrobienia, czasami chcę się wyspać. W tym kościele mnie ochrzczono i chodziliśmy do niego od samego początku, od chwili gdy wielebny Olumide uznał, że stary budynek banku przy Szesnastej stanie się jego nową świątynią, ponieważ Bóg uznał za stosowne obdarzyć młodego nigeryjskiego kaznodzieję wizją i siłą koniecznymi do przekształcenia tej przestrzeni w twierdzę Słowa. Wielebny Olumide i mój ojciec znają się jeszcze z czasów, zanim obaj, w latach osiemdziesiątych, przyjechali do Stanów. Ojciec pojechał do Nowego Jorku, a wielebny Olumide do Teksasu. Spotkali się przypadkiem w Waszyngtonie. Wielebny Olumide ma córkę w wieku OJ-a – jest aktorką w Los Angeles, ale wychowała się przy matce w Oakland. Dlatego właśnie nie ma co się żenić z tymi białymi dziewczynami, powtarza ciągle ojciec OJ-owi, nie potrafią zostawać, zabiorą ci dzieci, które potem wylądują w najróżniejszych miejscach. Pewnie lepiej, że wielebny nie ma żony, może właśnie dlatego nie ma już żony, że całą energię wkłada w kościół. Na zdjęciach z mojego chrztu matka trzyma mnie na ręku, cała na biało, stoi z OJ-em i ojcem między skrzydłami wielkich, łuszczących się drewnianych drzwi. Widać ogromne, pokryte kurzem okna, pęknięte szyby po obu stronach, poobtłukiwane betonowe lwy u szczytu schodów. Teraz jest inaczej. Frontowe okna mają wysokie na dwa piętra witraże w kształcie krzyża, które rzucają tęczowe barwy na wypielęgnowaną trawę i krzewy, zaś wielkie drzwi wejściowe wymieniono na nowe, zrobione z rzeźbionego nigeryjskiego mahoniu. Nad nimi wisi biała tabliczka: WSZYSCY SĄ MILE WIDZIANI. Piwnica była kiedyś labiryntem betonowych ścian z rurami na wierzchu, pod którymi biegaliśmy, kiedy nasi rodzice w świątyni powyżej próbowali skupić się na ewangelii i kazaniu. Teraz jest to rzęsiście oświetlona, wyłożona dywanami przestrzeń ze świetlicami i salkami spotkań. Są biblioteka i pokój muzyczny. Czasami mam wrażenie, że do tego kościoła chodzą wszyscy Afrykanie z Waszyngtonu: Nigeryjczycy, Ghańczycy, Kameruńczycy, Kongijczycy. Niektórzy pracują w ambasadach. Niektórzy są taksówkarzami. Niektórzy są nielegalsami, ale naprawdę wszyscy są mile widziani. Wielebny Olumide nauczył się nawet hiszpańskiego i teraz popołudniami odprawia mniejsze nabożeństwa dla Salwadorczyków i Gwatemalczyków, którzy szukają czegoś mniej wykluczającego od katolicyzmu. Musimy rosnąć albo zginiemy, powtarza z ambony od czasu do czasu.

W niedziele kościół zawsze jest pełen. Tej niedzieli jest tak samo. Rozglądam się, patrzę na ławki wciśnięte między rzędy betonowych kolumn. Pełne ciemnoskórych twarzy zwróconych w stronę wielebnego i jego ambony z pleksi. Wielebny Olumide spaceruje po podwyższeniu, ociera czoło poplamioną białą chusteczką. Właściwie nie potrzebuje mikrofonu, ale kazania są nagrywane do podcastu, więc znosimy te brzęczące zakłócenia, które wypełniają salę, kiedy wielebnego poniosą emocje. Siedzę za matką, sięgam po Biblię i śpiewnik. Jeśli rozłożę Biblię na kolanach i przytknę brodę do piersi, uda mi się wyrwać przynajmniej kwadrans drzemki. Ojciec tego nie znosi, ale nie ma go z nami.

Nie macie pojęcia, co czeka na was w Królestwie Niebieskim, krzyczy wielebny Olumide. Nie możecie sobie wyobrazić, co na was czeka, kiedy otworzycie te drzwi i przyjmiecie w pełni światło życia. „Ale wielebny, jak mam otworzyć te drzwi”, zapytacie mnie. „Mówisz, że jeśli wierzę, to wszystko zostanie wyjawione”. Bracia i siostry, przyjęcie Jezusa Chrystusa z Nazaretu jako swojego Pana i Zbawcy to tylko jeden krok długiego procesu, który będzie trwać całe wasze życie. Posłuchajcie mnie uważnie, bo powiem teraz coś bardzo ważnego. Tak jest, mruczą zgromadzeni. Nie będę wam mówił rzeczy, których nie chcecie słuchać, zmarnowałbym tylko oddech, mówi wielebny Olumide. Czy zatem chcecie wiedzieć? Tak, powiedz nam, krzyczą zgromadzeni. Moja matka także krzyczy. Jeśli chcecie się dowiedzieć, powiedzcie: amen. Amen! Jeśli chcecie się dowiedzieć, powiedzcie: alleluja. Alleluja! Jezus jest Panem! Wielebny Olumide przystaje za mównicą. Rękami obejmuje mikrofon i głośno wypuszcza powietrze. Bracia i siostry, chcę wam powiedzieć, że jestem grzesznikiem. Wierni wydają z siebie zduszony okrzyk. Jestem grzesznikiem i najprawdopodobniej zgrzeszę ponownie. Wybacz mi, Boże. Zgrzeszyłem przeciw Jezusowi uczynkiem i myślą. Grzeszę każdego dnia, jestem mistrzem grzechu. Michael Phelps zdobył olimpijskie złoto w pływaniu, a ja wygrałbym olimpiadę w grzeszeniu. Wszyscy się śmieją. Nawet matka, chociaż kręci głową. Ale mimo to nawet z moim złotym medalem mój Pan i Zbawca Jezus Chrystus pokazał mi klucz do Królestwa Bożego. Czy usłyszę: amen? Starsza kobieta chwyta się ławki. Młoda matka jedną ręką kołysze niemowlę, w drugiej trzyma Biblię. Pokuta, bracia i siostry, kluczem jest skrucha, krzyczy wielebny Olumide. Amen. Spójrz sobie w oczy, przyznaj, że jesteś olimpijczykiem grzeszenia, a potem z całego serca pokornie powiedz Jezusowi, że nie jesteś godzien, ale błagasz go o wybaczenie. Powtórzcie za mną: kluczem jest skrucha. Kluczem jest skrucha, krzyczą. Jeszcze raz: kluczem jest skrucha. Kluczem jest skrucha. Mruczę do siebie: skrucha to nie dla mnie, po czym wstaję i chyłkiem wymykam się z ławki w stronę wyjścia. Matka odwraca się ku mnie, ma otwarte usta. Widzę jej wzrok, pochylam głowę i wychodzę na dwór.

Na jasnym, błękitnym niebie ocierają się o siebie chmury, a słońce próbuje ogrzać wszystko poniżej. Siedzę na schodach, ich chłód przenika przez moje sztruksy i otulam się ciaśniej marynarką. Ulica ciągnie się daleko w obu kierunkach, ciszę od czasu do czasu przerywa jakiś dyszący biegacz z ciężkim, ściśniętym oddechem. Powinienem był pobiegać w ten weekend, zwłaszcza że trener Erickson wziął mnie na bok po pierwszym treningu i wygłosił długą przemowę na temat możliwości, jakie daje ten sezon. Masz potencjał, prawdziwy potencjał, oznajmił, gładząc swoją szpakowatą, elegancko przystrzyżoną brodę. Meredith obserwowała nas z drugiej strony toru. Tak właśnie cię przegonimy i tak cię będziemy trenować, moim zdaniem, jeśli tylko chcesz, to masz w ręku rekord i mistrzostwo ligi. Milknie na chwilę, żeby podrapać się po ciemnobrązowej fali włosów, która spływa mu po karku. Skończył studia jako długodystansowy biegacz z szansami olimpijskimi, przed Atenami doszedł nawet do etapu kwalifikacji na sto pięćdziesiąt metrów. Wiedział, jak biegać, ale wiedział też, co wiąże ze sobą molekuły. Uczył zaawansowanej chemii i lubił podchodzić do biegania w sposób, jak to sam nazywał, naukowy. To znaczyło treningi, treningi i jeszcze więcej treningów. Dziesięć tysięcy godzin, Niru, powiedział. Gotów?

Wiem, że powinienem tego chcieć. Wielka część mnie tego chce, chce czegoś, co byłoby tylko moje, czego OJ, mimo tego swojego uroku i mimo wszystkich starań, mieć nie może. W szczycie formy był przeciętnym sprinterem, nawet jako kapitan drużyny. Jeśli dobrze to rozegram, to będzie mój sezon. To znaczy koncentracja, w sobotę przygotowania, w niedzielę przygotowania. Meredith i ja opracowaliśmy harmonogram i w ten weekend mieliśmy zrobić pięć mil po żwirowych ścieżkach wzdłuż kanału C&O, pod gołymi konarami dębów i klonów, ale nic z tego nie wyszło – z oczywistych przyczyn – co postawiło wszystko pod znakiem zapytania. Czy ja tego chcę? Chcę tylu rzeczy, tylu sprzecznych ze sobą rzeczy. Chcę biegać, żeby wygrywać, biec, żeby uciec przed samym sobą, uciec z domu. To by załamało matkę. Wciąż trzyma w portfelu maleńkie zdjęcie mojej siostry. Wiem, bo widziałem je kiedyś, gdy szukała kluczy i wysypała na stół zawartość torebki. Kiedy po nie sięgnąłem, szybko wyrwała je spod stosu szminek i kart kredytowych. Kiedy stała przed moim pokojem, słyszałem, jak mówi: to nie może mi się znowu zdarzyć. Piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce.

Nie jest ci zimno, pyta matka. Jej cień pada na mnie i dygoczę. Powinieneś był wziąć kurtkę. Wy, chłopcy. Jeśli ktoś wam nie przypomni, to zapomnicie się ubrać. Siada obok. Składa ręce na podołku i bierze głęboki wdech, robi tak za każdym razem, kiedy chce coś powiedzieć. Robi tak z wykonawcami i dostawcami, z każdym, kto jej zdaniem może nie słuchać – głęboki wdech, zamknięte oczy, słowa wychodzą z kolejnym oddechem, zanim zdąży się zastanowić ponownie. Pamiętam, kiedy przynieśliśmy cię tu, żeby cię ochrzcić, mówi. Patrzę na nią. Słońce migocze jej na twarzy, kiedy chmury płyną szybko po niebie. Nie przestawałeś płakać, wciąż się awanturowałeś w swojej małej białej agbadzie. Próbowałam cię karmić, ale nie chciałeś jeść, nie chciałeś smoczka, nie chciałeś nawet ssać kciuka. Martwiłam się, że będziesz przeszkadzał przez całe nabożeństwo. Twój ojciec też się martwił. Że odrzuciłem Jezusa Chrystusa jako mojego Pana i Zbawcę? Matka kładzie mi rękę na karku. Ma zimne palce. Bał się, że się przeziębisz w drodze z auta do kościoła. Miał sobie za złe, że cię nie ubrał jak trzeba, był taki zły. Ręce na piersi krzyżuję jeszcze ciaśniej. Twój ojciec powinien tu być lada chwila, mówi. Podnoszę wzrok. Uznałam, że będzie najlepiej, jeśli wszyscy porozmawiamy z wielebnym Olumide, jak rodzina. Nie powiedziałaś mi, mówię. Wstaję, ale łapie mnie za rękę i ściąga z powrotem na stopień. Znowu próbuję wstać, ale nie puszcza. Oplata moją rękę swoją i przysuwa się bliżej. Powiedziałam ci, że nie wiem, czy przyjdzie, i nie wiedziałam, bo dopiero co wysłał mi esemesa. Powiedziałaś, że z nim nie rozmawiałaś. Traktujecie mnie, jakbym był głupi. Uważaj, co mówisz, młodzieńcze, moja cierpliwość nie jest z gumy. Ostatnie parę dni nic nie mówiłam, po prostu chciałam być pewna, że wszystko z tobą okej, ale czy ciebie interesuje, czy ze mną jest okej? Czy tobie się wydaje, że ja wiem, co mam myśleć? Codziennie się modlę, proszę Boga, żeby chronił ciebie i twojego brata, żeby chronił twojego ojca, po czym dzieje się coś takiego. Nie wiem nawet, co o tym myśleć. Synu mój, zlituj się nad swoją matką, abeg. Staram się, okej. Naprawdę się staram, staram się dla ciebie. Ale musisz mi pomóc, biko, musisz nam pomóc. Za nami otwierają się drzwi i na ulicę wylewają się głosy wiernych śpiewających końcową pieśń. Wstajemy, puszczamy się i odwracamy. Za nami stoi wielebny Olumide w swoim garniturze, jego fioletowa, wielkopostna stuła łopocze na wietrze.

Ify, Niru, wita się szybkim skinieniem głowy. Jest tu Obi. Czeka w moim gabinecie. Przyjdźcie, kiedy będziecie gotowi. Wraca do środka, zamykają się drzwi. Matka robi krok w przód i wsuwa się do kościoła. Nie mogę cię zmusić, Niru, mówi, ale proszę.


Obi, proszę, weź głęboki oddech i usiądź, mówi wielebny Olumide, wskazując fotel po drugiej stronie stolika. Jego gabinet jest wielki, okna wychodzą na Szesnastą Ulicę i park po drugiej stronie. Byłem tu wcześniej tylko parę razy, ale w ostatnich latach i tak się zmienił, jest teraz wystawny, wstawiono lepsze meble, wielki stół ze szkła i metalu, nowoczesne fotele na metalowych stelażach, długą, miękką, skórzaną kanapę, która skrzypi, kiedy na niej siadamy. Ściana za biurkiem jest wyłożona książkami, od podłogi po sufit, każdy dział, dotyczący jakiegoś konkretnego aspektu wiary czy teologii, starannie podpisany. Wielebny Olumide spotyka się w swoim gabinecie z wszystkimi grupami szykującymi się do konfirmacji: są pizza, cola i rozmowa o znaczeniu wiary. Następnie, przed niedzielą konfirmacji, spotyka się z każdym uczniem osobno, żeby upewnić się, czy kandydat jest gotowy. Stąd wiem, że wiedzie się mu teraz lepiej niż pięć lat temu, kiedy miałem swoją konfirmację. Pięć lat temu jego meble wyglądały, jakby je kupił na wyprzedaży garażowej.

Wielebny Olumide przysiada na brzegu biurka, matka i ja siedzimy na kanapie, a ojciec wciąż kręci się po pokoju. Tu nie chodzi o osąd, mówi wielebny Olumide – doskonale wiemy, co mówi o tym Pismo – tu chodzi o drogę ku przebaczeniu. Matka przesuwa się na krawędź kanapy i kładzie rękę na kolanie. Nogi ojca z każdym krokiem uderzają o podłogę. Biblia mówi, zaczyna wielebny Olumide. Nie interesuje mnie, co mówi Biblia, Paul, ucina mój ojciec. Interesuje mnie, co robimy, żeby zniweczyć psychologiczną i duchową demoralizację mojego syna. To chcę wiedzieć. Czy Biblia może mi to powiedzieć? Obi, zaczyna moja matka. Zaciska zęby. Mówię poważnie, Ify, nie przyszedłem tu, żeby rozprawiać na temat Pisma. Przyszedłem, żeby ocalić swojego syna. To poprzez Pismo twój syn znajdzie ocalenie, mówi wielebny Olumide. Pamiętaj, że zostawiamy Panu to, co tylko On może naprawić. To nie jest dzieło człowieka. Zbawienie Niru jest sprawą duchową i w podejściu do spraw duchowych musimy stosować mieszaninę podejścia psychologicznego i duchowego. Zapytałem mojego dobrego przyjaciela, który ma doświadczenie z anomaliami takiego rodzaju, i zgodził się nam pomóc.

A co, jeśli nie potrzebuję pomocy, mówię. Co proszę, pyta mój ojciec. Matka przysuwa się do mnie, a wielebny Olumide wstaje z biurka i robi krok naprzód. Na miłość boską, Obi, siadaj, mówi, ale ojciec nie zwraca na niego uwagi. Wielebny Olumide siada na krześle i patrzy na mnie. Co masz na myśli, młody człowieku, to bardzo poważne, co mówisz. Wszyscy musimy być zbawieni. Wielebny Olumide ma między brwiami głęboką bruzdę. Wydyma wargi aż do nozdrzy, jakby poczuł jakiś straszny smród. Rozumiesz, że to bardzo poważna sprawa, Niru, twoi rodzice, ja, wszyscy jesteśmy tu, bo się martwimy. Cóż, może nie powinniście. Może po prostu powinniście zostawić mnie w spokoju. Wszystko robię, jak należy. Mam dobre oceny. Chodzę do kościoła, wierzę w Boga, idę na Harvard. Zachowujecie się tak, jakby było lepiej, gdybym kogoś zamordował. Może byłoby, mówi mój ojciec. O co ci chodzi, mówię, wstając z kanapy. Spokojnie, kolego. Spokojnie, mówi wielebny Olumide, to twój ojciec. Mówisz do swojego ojca. Nie zwracamy się w ten sposób do starszych, pod żadnym pozorem. Sam widzisz, co to miejsce robi z moim chłopakiem, mówi ojciec. No to czego ode mnie chcesz. Mam kogoś zabić. To nie takie trudne, mówię, patrząc prosto na ojca.

Ojciec nie patrzy na mnie, ale widzę, że grymas na jego twarzy tężeje. Matka szuka chusteczki w torebce. Drobne brzęczą, kiedy torebka na jej kolanach się trzęsie. Zbaczacie z tematu, mówi. Wielebny, proszę, rozmawialiśmy o tym. Rozmawialiście o czym, pytam. Patrzę na każdą osobę w pokoju. I nikt mnie nie zapytał? Niru, czy możesz zająć swoje miejsce, prosi wielebny Olumide. Nikt cię nie zapytał, bo wciąż jesteś dzieckiem i nie wiesz, co zrobić ze swoim życiem. Nie jestem dzieckiem. Mam osiemnaście lat. To jest moje życie. Ewidentnie brak ci rozsądku, żeby podejmować właściwe decyzje. To nie jest decyzja, krzyczę. Więc jako twój ojciec, za radą pastora, podejmuję je za ciebie. Ojciec wbija we mnie wzrok i uderza się otwartą dłonią w pierś. Bracia, czy możecie obaj usiąść na swoich miejscach, krzyczy wielebny Olumide. Mogę w zupełności decydować za siebie. Beze mnie nie możesz zrobić nic, mówi ojciec. Spójrz tylko na to piwo, którego nam nawarzyłeś. Spójrz na naszą hańbę, bo postanowiłeś decydować za siebie. Dość tego. Wystarczy mi już dziś tej twojej głupoty. Wszyscy siadać, krzyczy wielebny Olumide. Jest czas na uprzejmości i jest czas, kiedy po prostu musimy być odpowiedzialni jako rodzice, i to właśnie ten moment. Twoja matka i ja rozmawialiśmy z wielebnym i zabieramy cię do domu na poważne doradztwo duchowe i wybawienie. Wielebny już nam polecił kogoś, kto może cię oczyścić z tego obrzydlistwa.

Zapadam się w kanapę. Spoglądam na matkę, która wygląda teraz na maleńką, jakby próbowała ukryć się za swoją zmiętą chusteczką albo wśliznąć w szpary między skórzanymi poduchami. Mamusiu, ty też? To dla twojego własnego dobra, Niru, mówi. Milknie. Wielebny Olumide wkłada obie ręce do kieszeni i kołysze się w przód i w tył, z pięt na palce. Ulica poniżej żyje, słychać rodziny idące do parku. Wyżej chmury zwolniły i gromadzą się w wielkich łatach, zasłaniając słońce i rzucając na nas cień. Mrugam.

Ani złego słowa

Подняться наверх