Читать книгу Amerykański zabójca - Vince Flynn - Страница 7
Preludium
ОглавлениеBejrut, Liban
Mitch Rapp przyglądał się swojemu odbiciu w zakurzonym, popękanym lustrze i zastanawiał się, czy jest przy zdrowych zmysłach. Ręce mu się nie trzęsły ani nie były spocone. Nie denerwował się, po prostu na chłodno oceniał swoje siły oraz szanse na sukces. Jeszcze raz powtórzył cały plan od początku do końca i ponownie doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej grożą mu ciężkie pobicie, tortury, a nawet śmierć; jednak nawet w obliczu takiej perspektywy nie mógł się zdobyć na to, żeby po prostu odejść, co natychmiast sprowadzało go na ścieżkę rozważań dotyczących jego zdrowia psychicznego. Kto dobrowolnie zdecydowałby się na coś takiego? Po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że odpowiedzi na to pytanie musiałby poszukać ktoś inny.
Wszyscy sprawiali wrażenie zadowolonych z bezczynności – wszyscy, z wyjątkiem Rappa. Niewielka organizacja o nazwie Islamski Dżihad porwała z ulic Bejrutu jego dwóch kolegów. Był to odłam Hezbollahu specjalizujący się właśnie w uprowadzeniach, a także w torturach i zamachach samobójczych. Bojownicy z pewnością rozpoczęli już przesłuchania nowych więźniów. Zadając niewyobrażalny ból, będą zdzierać kolejne warstwy, aż w końcu osiągną cel.
Tak wyglądała brutalna prawda, a jeżeli jego koledzy łudzili się, że będzie inaczej, to wyłącznie dlatego, że świadomie albo nieświadomie przyjęli wygodny sposób myślenia. Po całym dniu patrzenia na bezczynność ludzi, którzy twierdzili, że zajmą się sytuacją, Rapp postanowił poszukać rozwiązania na własną rękę. Urzędnicy w Waszyngtonie być może uznali, iż najlepiej będzie pozostawić sprawy własnemu biegowi, ale on uważał inaczej. Zbyt wiele już przeszedł, by pozwolić sobie na zdemaskowanie, a dodatkowo dręczyły go takie drobnostki jak honor i lojalność. Wiele przeszedł z tymi ludźmi. Jednego szanował, podziwiał i lubił, drugiego szanował, podziwiał i nienawidził. Odczuwał naglącą potrzebę zrobienia czegoś, czegokolwiek, żeby im pomóc. Ci durnie w Waszyngtonie mogli bez mrugnięcia okiem wpisać ich w koszty prowadzenia działań wojennych, ale dla tych, którzy siedzieli w okopach, sprawa była bardziej osobista. Żołnierze niechętnie pozostawiali kolegów na pewną śmierć z ręki nieprzyjaciela, bo w głębi serca obawiali się, że któregoś dnia znajdą się w tym samym położeniu i wówczas z pewnością będą mieli nadzieję, że ojczyzna uczyni wszystko, aby ich uwolnić.
Uważnie studiował swoje popękane odbicie: czarne, gęste, nieuczesane włosy i brodę, oliwkową skórę, oczy tak ciemne, że niemal czarne. Bez wzbudzania podejrzeń mógł wmieszać się między nieprzyjaciół, ale niewykluczone, że to się zmieni, jeśli szybko czegoś nie zrobi. Wrócił myślami do swego szkolenia i do wszystkiego, co poświęcił. Jeżeli zostanie zdemaskowany, jego kariera operacyjna dobiegnie końca. Posadzą go za jakimś biurkiem w Waszyngtonie i będzie tam gnił przez kolejnych dwadzieścia pięć lat. Codziennie będzie się budził i zasypiał z myślą, że powinien był coś zrobić. Cokolwiek. Wykastruje się psychicznie i do końca życia będzie podawał w wątpliwość swoją męskość. Zadrżał na tę myśl. Może i był odrobinę stuknięty, ale przeczytał wystarczająco wiele greckich tragedii, by zdawać sobie sprawę, że takie samoudręczenie prędzej czy później zaprowadzi go do domu wariatów. Nie ma mowy, pomyślał. Wolę odejść z fasonem.
Skinął głową, wziął głęboki wdech, podszedł do okna, ostrożnie odchylił złachmanioną zasłonę i wyjrzał na zewnątrz. Dwaj bojownicy Islamskiego Dżihadu wciąż stali po drugiej stronie ulicy. Rapp tu i ówdzie wspomniał mimochodem o swoich zamiarach; ci dwaj pojawili się jakąś godzinę po tym, jak wcisnął siódmy studolarowy banknot w chciwie wyciągniętą rękę przekupnia. Przyszło mu do głowy, żeby jednego zabić, a drugiego przesłuchać, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wieści rozchodzą się lotem błyskawicy i zanim zdołałby wykorzystać zdobyte informacje, jego koledzy albo już by nie żyli, albo przeniesiono by ich w inne miejsce. Pokręcił głową. Nic z tego. Mógł działać tylko w jeden sposób i powinien czym prędzej wziąć się do roboty.
Pospiesznie nagryzmolił krótką notkę, zostawił ją na biurku w kącie, po czym zgarnął okulary przeciwsłoneczne, mapę i gruby zwitek banknotów i skierował się do drzwi. Winda była zepsuta, więc zszedł schodami z trzeciego piętra. Nowy recepcjonista był cholernie zdenerwowany, co oznaczało, że niedawno ktoś musiał go wypytywać. Rapp wyszedł w oślepiający blask dnia, osłonił mapą twarz przed słońcem i rozejrzał się po ulicy. Udając, że nie widzi obserwującej go dwójki, rozłożył mapę, studiował ją przez chwilę, po czym skręcił w prawo i ruszył na wschód.
Mniej więcej w połowie drogi do najbliższej przecznicy jego mózg zaczął wysyłać jeszcze silniejsze niż do tej pory sygnały alarmowe. Musiał użyć całej siły woli, by przezwyciężyć odruchy wpojone mu przez szkolenie i miliony lat ewolucji. Nieco dalej na ulicy stał znajomy czarny samochód. Pozornie nie zwracając na niego uwagi, skręcił w wąski zaułek. Trzydzieści kroków przed nim, oparty o ścianę przy wejściu do sklepiku, czekał mocno zbudowany mężczyzna. Cały ciężar jego ciała spoczywał na wyprostowanej prawej nodze, lewą zgiął w kolanie, stopę oparł o ścianę. Palił papierosa. Zarówno jego sylwetka, jak i strój, składający się z zakurzonych czarnych spodni i białej koszuli z plamami potu pod pachami, wydawały się jakby znajome.
Poza nim na ulicy nie było nikogo. Mieszkańcy, doświadczeni przez krwawą wojnę domową, nauczyli się doskonale wyczuwać niebezpieczeństwo i bardzo słusznie postanowili zaczekać w domach na koniec przedstawienia. Kroki, które Rapp cały czas słyszał za plecami, nagle przyspieszyły. Rozbrzmiewały tak głośno, jakby znajdowali się w pustej katedrze. Zawarczał silnik – z pewnością czarnego bmw, które dostrzegł niedawno. Tamci zbliżali się coraz szybciej. Mózg Rappa w błyskawicznym tempie analizował prawdopodobne scenariusze, szukając ratunku przed nadciągającą katastrofą.
Tamci byli już naprawdę blisko. Rapp czuł ich tuż za plecami. Potężny gość z przodu rzucił na ziemię niedopałek, odepchnął się od ściany i odwrócił twarzą w jego stronę. Uczynił to znacznie płynniej i sprawniej, niż można by oczekiwać po kimś jego postury. Rapp zanotował ten fakt w pamięci. Mężczyzna uśmiechnął się i wyjął z kieszeni krótką skórzaną pałkę. Udając zaskoczenie, Rapp wypuścił mapę w ręki i odwrócił się, jakby zamierzał rzucić się do ucieczki. Tamci dwaj byli tam, gdzie się spodziewał. Stali z wyciągniętymi pistoletami, jeden celował w jego pierś, drugi w głowę.
Z rykiem silnika zajechało czarne bmw, zahamowało gwałtownie, otworzyły się drzwi po stronie pasażera i bagażnik. Wiedział, co zaraz nastąpi. Zamknął oczy i zacisnął zęby; ułamek sekundy później skórzana pałka spadła na tył jego głowy. Runął naprzód, prosto w ramiona ludzi z pistoletami. Ugięli się pod jego ciężarem, ten, który go uderzył, złapał go wpół i szarpnął do tyłu. Zza paska spodni wyszarpnięto mu berettę, został zaciągnięty do samochodu. Wepchnięto go głową naprzód do bagażnika, po czym klapa zatrzasnęła się z hukiem. Silnik zawył, tylne koła zabuksowały w żwirze i piachu, złapały asfalt i samochód gwałtownie ruszył. Rapp powoli otworzył oczy; tak jak się spodziewał, otaczała go ciemność. Z tyłu głowy czuł pulsujący ból, ale dało się wytrzymać. Nie bał się, nie miał żadnych wątpliwości. Z lekkim uśmiechem po raz kolejny powtarzał w głowie swój plan. Rozsiewane ziarenka dezinformacji błyskawicznie wydały oczekiwany plon. Ludzie, którzy go pojmali, nie zdawali sobie sprawy ani z jego prawdziwych planów, ani, co ważniejsze, z tego, co już niebawem miało ich spotkać z jego ręki.