Читать книгу Amerykański zabójca - Vince Flynn - Страница 9
2
ОглавлениеPrzez upstrzoną rozgniecionymi owadami przednią szybę Rapp przyglądał się twardzielowi, przed którym go ostrzegano. Nawet z tej odległości wyraźnie widział grymas niezadowolenia na jego twarzy. Mężczyzna miał średniej długości, zaczesane na bok, brązowe włosy i wąsy jak Tom Selleck. Ubrany był w odrobinę przyciasne, sprane oliwkowe szorty i białą bawełnianą koszulkę w serek. Zanim samochód całkiem znieruchomiał, Rapp zdążył jeszcze zauważyć czarne, znoszone wojskowe buty i białe getry podciągnięte do samych kolan. Pod ciemnobrązową skórą wszędzie, nawet na policzkach, grały mięśnie i ścięgna. Rapp był niezmiernie ciekaw oczu ukrytych za ciemnymi okularami. Zważywszy na to, jaki miał plan, powinien już wkrótce je zobaczyć.
– Ile on ma lat?
– Nie wiem – przyznała Kennedy, zaciągając hamulec ręczny. – Na pewno jest starszy, niż wygląda, choć na twoim miejscu nie poruszałabym tego tematu. Nie lubi o tym mówić. – Rozpięła pas. – Zaczekaj chwilę.
Wysiadła z wozu i bez pośpiechu ruszyła w kierunku werandy. Miała na sobie czarne spodnie i białą bluzkę. Ze względu na upał, a także na to, że od kwatery głównej dzieliło ich ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, marynarkę od żakietu zostawiła na tylnym siedzeniu. W kaburze na prawym biodrze tkwiła beretta kalibru 9 mm – bardziej po to, żeby uniknąć docinków ze strony człowieka stojącego na werandzie niż z obawy przed jakimś niebezpieczeństwem. Podniosła wzrok na mężczyznę, odgarnęła za ucho kosmyk kasztanowych włosów i powiedziała:
– Wuju Stanie, masz taką minę, jakbyś nieszczególnie ucieszył się na mój widok.
Stan Hurley spojrzał na nią i poczuł coś jakby wyrzuty sumienia. Ta ślicznotka, jako jedna z nielicznych ludzi na świecie, potrafiła dowolnie manipulować jego uczuciami. Znał Irene dłużej niż ona siebie. Patrzył, jak dorasta, przywoził jej świąteczne prezenty z rozmaitych egzotycznych miejsc, większość wolnego czasu spędzał z jej rodziną. A potem, niespełna dziesięć lat temu, pogodne dni dobiegły końca, kiedy przed bramę amerykańskiej ambasady w Bejrucie zajechała furgonetka załadowana ponad toną materiałów wybuchowych. Wśród sześćdziesięciu trzech ofiar zamachu znajdował się także jej ojciec. Hurley był wtedy daleko, wyciskał informacje z jednego ze swoich informatorów i niewiele brakowało, żeby zaliczył kulkę w łeb. Tego kwietniowego dnia CIA straciła ośmiu wartościowych ludzi i od tamtej pory wciąż nie mogła wyrównać rachunków.
Hurley doskonale zdawał sobie sprawę, że praktycznie nie jest w stanie panować nad uczuciami, kiedy więc rozmawiał z kimś, kogo lubił, starał się być jak najbardziej rzeczowy i lakoniczny.
– Dzień dobry, Irene.
Kennedy już od kilku miesięcy obawiała się tej chwili i starała się do niej przygotować. Normalnie Hurley objąłby ją i zapytał, jak miewa się matka, ale nie dzisiaj. W pewnym sensie wykiwała go, a Stan Hurley bardzo tego nie lubił, szczególnie jeśli chodziło o coś ważnego. Chłód w jego głosie był aż nadto słyszalny, lecz postanowiła nie zwracać na to uwagi.
– Jak się miewasz?
Zignorował pytanie.
– Kto jest w samochodzie?
– Nowy rekrut. Thomas powiedział mi, że cię uprzedził.
Mówiła o ich szefie. Nie widziała oczu Hurleya, ukrytych za polaryzacyjnymi szkłami okularów lotniczych, mogła więc tylko śledzić ruchy jego głowy. Była teraz skierowana w jej stronę.
– Tak, powiedział mi, co zamierzasz – odparł z dezaprobatą.
– Nie pochwalasz mojej decyzji? – zapytała, założywszy ręce.
– Zdecydowanie nie.
– Dlaczego?
– Bo nie prowadzę szkoleń dla harcerzy.
– Nigdy nie twierdziłam, że to robisz – odparła z przekąsem.
– Skoro tak, to dlaczego zawracasz mi głowę jakimś maminsynkowatym studenciną, który nie potrafi odróżnić karabinu od strzelby?
Zwykle spokojna i opanowana, pozwoliła sobie na okazanie odrobiny irytacji. Doskonale wiedziała, jaką władzę ma nad Hurleyem; wyraz zniecierpliwienia na jej twarzy miał znacznie większą siłę rażenia od bezpośredniego ataku.
Hurley natychmiast zauważył, że Irene nie jest z niego zadowolona, i ani trochę mu się to nie spodobało. Tak samo było z jego córkami. Jeśli któryś z synów spojrzał na niego koso, natychmiast dostawał w tyłek; dziewczyny potrafiły przedrzeć się przez wszystkie linie obrony. Przedrzeć się i zasiać wątpliwości. Tym razem jednak był przekonany, że słuszność jest po jego stronie.
– Proszę, nie rób z tego sprawy osobistej. Siedzę w tym biznesie od dawna i naprawdę wiem, co robię. Nie podoba mi się, że załatwiasz sprawy za moimi plecami, a potem zjawiasz się nagle i zostawiasz mi jakiegoś nieopierzonego podrzutka.
Stała bez słowa, nie zmieniając ani odrobinę wyrazu twarzy. Hurley zaciągnął się papierosem.
– Jeżeli chcesz oszczędzić nam wszystkim kłopotów, wróć do samochodu i odwieź tego młokosa tam, gdzie go znalazłaś.
Sama się zdziwiła, jak bardzo poczuła się dotknięta. Pracowała nad tą sprawą ponad rok; wszystkie jej analizy, a także głębokie wewnętrzne przekonanie przemawiały za tym, że Rapp jest tym człowiekiem, którego szukali, lecz oto została potraktowana jak idiotka niemająca najmniejszego pojęcia o tym, co zamierzają osiągnąć. Powoli wspięła się po stopniach na werandę i stanęła twarzą w twarz z Hurleyem.
Weteran cofnął się o krok, najwyraźniej zmieszany obecnością kogoś, komu nie mógł ręcznie wytłumaczyć, że naruszył jego przestrzeń osobistą.
– Irene, mam dzisiaj jeszcze mnóstwo roboty, więc im szybciej zrobisz to, co powiedziałem, tym lepiej będzie dla nas wszystkich.
Irene wyprostowała się i wycedziła:
– Wujku Stanie, czy kiedykolwiek okazałam ci brak szacunku?
– Tu nie o to chodzi…
– Właśnie o to. Co takiego zrobiłam, że zasłużyłam sobie, żebyś traktował mnie w taki sposób?
Przysunęła się jeszcze bliżej. Hurley przestąpił z nogi na nogę.
– Przecież wiesz, jak bardzo cię cenię… – odparł z nieszczęśliwą miną.
– W takim razie dlaczego traktujesz mnie jak smarkulę?
– Naprawdę nie uważam, że jesteś niekompetentna, ale…
– Ale powinnam zająć się moimi analizami, a rekrutację i szkolenie zostawić tobie?
Odchrząknął, po czym odparł:
– Sądzę, że tak byłoby najlepiej.
Oparła dłonie na biodrach i wysunęła brodę do przodu.
– Bądź tak miły i zdejmij okulary, proszę.
– Dlaczego? – zapytał z zaskoczeniem.
– Dlatego że znam twoją piętę achillesową i chcę widzieć twoje uwodzicielskie oczy, kiedy będę ci mówiła coś, co ktoś powinien powiedzieć już dawno temu.
Próbował zbyć ją uśmiechem, ale ona twardo obstawała przy swoim. Rad nierad, spełnił jej życzenie.
– Szanuję cię – oświadczyła. – Jesteś jedyną osobą na świecie, której bez wahania powierzyłabym życie. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nie ma nikogo, kto potrafiłby lepiej wyszkolić tych rekrutów… Ale jest jeden problem.
– Jaki?
– Cierpisz na krótkowzroczność.
– Serio?
– Tak. Wątpię, czy do końca rozumiesz, kogo tak naprawdę szukamy.
Prychnął z irytacją, jakby powiedziała coś niedorzecznego.
– To prawda, a ty jesteś zbyt uparty, żeby to sobie uświadomić.
– A czy ty myślisz, że Specjalna Grupa Operacyjna pewnego dnia spadła z nieba? Jak ci się wydaje, kto wyszkolił tych wszystkich chłopaków? Kto ich wyselekcjonował? Kto przerobił ich na niezawodne maszyny do zabijania, którymi są teraz?
– Ty, ale dobrze wiesz, że nie o tym mówię. Mam na myśli nasz trzeci cel.
Zmarszczył brwi. Zadała celny cios. Przyszło mu do głowy, że być może Irene działa na bezpośrednie polecenie Stansfielda.
– Myślisz, że to łatwe? A może ty chcesz się tym zająć?
Pokręciła głową i uśmiechnęła się.
– Wiesz co? Jak na takiego twardziela jesteś zaskakująco delikatny. Zachowałeś się teraz jak któryś z tych urzędasów w Langley, którzy kierują swoimi sekcjami, jakby byli południowoamerykańskimi dyktatorami.
Odjęło mu mowę. Poczuł się tak, jakby rąbnęła go cegłą w żołądek.
– Zbudowałeś kult jednostki – ciągnęła bezlitośnie. – Każdy rekrut ma przypominać ciebie sprzed dwudziestu albo trzydziestu lat.
– I co w tym złego?
– Nic, dopóki mówimy o celach numer jeden i dwa. – Wyprostowała jeden palec. – Wpoić rekrutom umiejętności, które pozwolą im na bezwzględne i skuteczne działanie w każdych warunkach… – Wyprostowała drugi. – Stworzyć wszechstronnie wyszkolony, mobilny oddział operacyjny uderzenia taktycznego. Jeśli jednak chodzi o trzeci… – Pokręciła głową. – Jesteśmy wciąż w punkcie wyjścia.
Hurleyowi ani trochę nie podobało się to, co słyszał, ale nie był idiotą. Dobrze wiedział, jakie otrzymał zadanie, i doskonale zdawał sobie sprawę, że jak na razie nie zanotował żadnego postępu w najdelikatniejszej z powierzonych mu kwestii. Nie byłby jednak sobą, gdyby się poddał bez walki.
– Mogę każdego nauczyć zabijania. To łatwe. Wystarczy wycelować broń, nacisnąć spust i… oczywiście pod warunkiem, że umiesz celować… bam! kawałek ołowiu uderza w ciało, przebija skórę i mięśnie, trafia w jakiś ważny narząd, i po sprawie. Jeśli ktoś ma wystarczająco duże jaja, mogę go nauczyć, jak wbić nóż w pachę i przekłuć serce jak balon. Do licha, znam chyba z tysiąc sposobów wysyłania ludzi na tamten świat. Mogę uczyć technik walki wręcz tak długo, aż…
– Ale? – wtrąciła, żeby szybciej skierować go w stronę, w którą i tak zmierzał.
– Ale zmienić człowieka w to, na czym nam zależy… – Tym razem on pokręcił głową. – To nie takie proste.
Irene westchnęła. Na to właśnie czekała.
– Wcale nie twierdzę, że to proste – powiedziała, musnąwszy palcami jego rękę. – Właśnie dlatego musisz nam zaufać i pozwolić, żebyśmy zajęli się naszą robotą. Przywiozłam ci podarunek, Stan. Teraz jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy, bo sądzisz, że pod twoje skrzydła mogą trafiać wyłącznie ludzie po starannej wstępnej selekcji. W normalnych warunkach przyznałabym ci rację, ale tym razem jest inaczej. Musisz nam zaufać i na chwilę zapomnieć o żelaznych zasadach. Tam, w samochodzie, siedzi człowiek, którego szukałeś. Bez złych nawyków, które musiałbyś miesiącami wybijać mu z głowy. Bez wyniesionych z wojska przyzwyczajeń, przez które w każdym cywilnym otoczeniu rzucałby się w oczy niczym palma na pustyni.
Hurley zerknął na samochód.
– Wszystkie nasze testy zdał tak dobrze, że zabrakło skali, żeby go ocenić. Ty masz go teraz ukształtować.
Ze zmarszczonymi brwiami Hurley wpatrywał się w niewyraźną sylwetkę, w nieociosaną bryłę węgla, którą Kennedy zamierzała cisnąć mu w objęcia.
– Ale najpierw musisz przełknąć dumę i przyznać, że mała dziewczynka, którą brałeś na kolana, dorosła i być może lepiej od ciebie radzi sobie z wyszukiwaniem talentów.
Szach i mat, przemknęło Hurleyowi przez głowę. Już nie uwolnię się od tego dupka. Dopiero za kilka dni, kiedy przekonam go, żeby sam zrezygnował.
– W porządku – odparł zrezygnowanym tonem. – Ale niech nie liczy na żadne przywileje. Pracuje tak jak wszyscy albo do widzenia.
– Nie oczekuję dla niego żadnych przywilejów, ale… – Wycelowała palec w jego twarz. – Będę bardzo niezadowolona, jeśli się dowiem, że sam go wyróżniasz, obdarzając swoją słynną troską i opieką.
Po krótkim namyśle skinął głową.
– W porządku. Niech będzie po twojemu, ale uprzedzam: jeżeli znajdę jakikolwiek słaby punkt…
– Wiem, wiem – przerwała mu, pozbawiając go satysfakcji z ostatniego słowa. – Wtedy pożałuje, że cię poznał. – Osiągnęła maksimum tego, co mogła. Reszta należała do Rappa: musiał udowodnić temu staremu draniowi to, co już udowodnił jej. – Muszę wracać na Farmę, mam tam coś do roboty. Wpadnę na kolację. – Odwróciła się i ruszyła z powrotem do samochodu, ale na odchodnym rzuciła przez ramię: – Lepiej, żeby nie wyglądał na bardziej zużytego niż pozostała szóstka, bo będziesz miał do czynienia z wyjątkowo niezadowoloną bratanicą!