Читать книгу Miłość samuraja - Wacław Sieroszewski - Страница 5

I

Оглавление

Zmrok szybko gęstniał, zwiększany cieniami wysokich skał wąwozu oraz śnieżycą, lecącą gęsto z nisko kłębiących się chmur.

Młody wędrowiec zatrzymał się i ukrył na chwilę za węgłem urwiska przed wściekłością wichury, dmącej z przełęczy, ku której właśnie się piął. Poprawił na sobie lichą, przemokłą i obszarpaną odzież, strząsnął z niej śnieg i podciągnął pasa, za którym połyskiwały zjadliwym blaskiem drogocenne głownie dwóch samurajskich mieczów. Odetchnął głęboko i przysłuchiwał się chwilkę szumowi zamieci, po czym wyjrzał za skałę na zawianą drożynę. Wśród głazów tu i owdzie trzęsły się rozpaczliwie w burzliwym potoku lodowatego powietrza nikłe krzewy i kręte, chore drzewiny górskiej granicy lasów; wyżej piętrzyły się już zupełnie nagie, czarne, z lekka obielone śniegiem złomy opok. Przełęcz niknęła w kłębach białych mroźnych mgieł, zmieszanych ze smugami siekącej ją białej zamieci.

Podróżnik wzdrygnął się i uderzył mocno o siebie przemarzłymi nogami, ledwie przykrytymi resztkami letnich tek - ko (nagolenników) i obutych w słomiane sandały. Ubiór jego nie był wcale przystosowany do tak trudnej i niebezpiecznej wyprawy. Podkurczył jedną nogę pod przewiewne fałdy letniego jedwabnego kimono i stał tak chwilkę, jak żuraw na czatach. Na młodej twarzy śmiertelne znużenie walczyło z dumnym uporem życia.

— Z tamtej strony gór będzie już cieplej... — pocieszał się.

Podkurczył drugą z kolei nogę na zmianę pod fałdy ubrania i mierzył rozdygotane dookoła zwoje straszliwego Smoka Zimy wzrokiem błyszczącym od gniewu i gorączki walki. Wreszcie runął w wichurę, trzymając przed sobą w wyciągniętej ręce gałąź ułamanej jedliny, którą niby wachlarzem próbował ochronić swój podgolony łeb oraz samurajskie włosy od dotkliwych ukąszeń lecących drobinek śniegu...

Chwilami zdawało się, że burza go zwycięży. Oślepiony śniegiem potykał się o ukryte w zaspach kamienie, przyklękał, nawet padał. I natychmiast ze zwycięskim poszumem zawiewały go białym całunem lodowe skrzydła zimy. Lecz trwało to nie dłużej nad dwa ludzkie tchnienia; znowu podnosił się i brnął dalej przeciw wrogiemu pędowi. Wyzyskiwał każdy głaz, każdy załom, kryjąc się za nimi; kurczył się i zbierał w sobie, starał się być wobec nieprzyjaciela jak najmniejszym, niby skradająca się ku zdobyczy pantera. Ale siły opuszczały go; zaniedbał już rozcierać śniegiem lub ogrzewać uderzeniami rąk powierzchnię zaskrzepłych członków, cała skóra wydawała mu się zlodowaciałą, nieczułą skorupą, pod którą z niewymownym bólem wiła się nikła struga stygnącej coraz bardziej krwi. Gałąź jodłową dawno już zgubił i nagie ręce, chrzęszczące lodowatymi naramiennikami rękawów, skrzyżował na piersiach, tuląc do nich ostatni swój skarb najdroższy, swoją cudną broń samurajską...

Już nawet dobrze nie wiedział, czy idzie, czy leży, czy czuwa, czy śni, gdyż przywidywały mu się coraz częściej w oddali czarowne ogrody południa, pełne słońca, kwiatów wiśniowych i morskiej woni.

Wtem uderzyła go nagła zmiana; zatrzymał się i otworzył oczy. Stał jak słup lodowy na samej przełęczy; dookoła panowała cisza, z boków piętrzyły się wysokie zaśnieżone szczyty, nad nimi sklepiło ciemne, rzęsiście ugwieżdżone niebo. Po stronie, skąd przyszedł, w głębokim parowie wrzały mgły targane wichurą, a po drugiej — w siną przepaść zbiegała cicha ścieżka. Wydało mu się nawet, że widzi tam w niezmiernych głębokościach górskiej czeluści czerwone iskry ludzkich ogni, poczuł znowu moc w zmartwiałych członkach, uderzył rękami jak ptak skrzydłami i otrząsając z nich lodowe skorupy, szybkim krokiem posunął się ku krawędzi straszliwie zimnego, lecz cichego urwiska, za którym ginęła droga. Mróz otulił go żelaznym uściskiem, miał jednak nadzieję dać sobie z nim radę, gdyż przecież na dole była już wiosna i każdy krok zbliżał go do ciepła i schronień ludzkich.

— Byle dostać się do zarośli! — pocieszał się czując, jak kostnieją mu znużone stawy i drętwieje źle okryte ciało. Tarł dłońmi od czasu do czasu policzki i obnażone części rąk, przemykając się chyżo wśród ogromnych skalnych złomów, widmowo rysujących się przy słabym świetle gwiazd pod całunem śniegów. Zdawało się, że nie ma im końca i kresu, że każdy z tych zastępujących mu drogę skalistych potworów lada chwila wyciągnie kamienną łapę, aby na wieki przydusić do ziemi wątłe jego ciało...

Szedł coraz szybciej, chwilami biegł, mocno tupiąc przemarzłymi nogami. Wreszcie wydał cichy okrzyk radości; nie opodal na zboczu wysterkała spod białej zaspy ciemna gałązka kosodrzewiny. Szybko pomacał miejsce za pasem, gdzie zwykle nosił kapciuch z hubką i krzesiwo, lecz ich nie znalazł. Ponowił poszukiwania w rękawach kimona i po całym ubraniu. Znikły bez śladu; widocznie zgubił je w popłochu nagłej ucieczki. Cóż robić! W każdym razie stąd już niedaleko do granicy śniegów i zimno już nie dokucza tak przeraźliwie.

Jeszcze trochę! Ach, gdyby coś do jedzenia... Choć małą kruszynkę czegokolwiek położyć na ząb!...

Uszczknął gałązkę kosodrzewiny i żuł gorzkie, smoliste igły, nie przerywając na chwilę pochodu. Wąwóz z wolna rozszerzał się, zarośla gęstniały i wyrastały coraz wyżej. Ciepły wiew dobiegał z dolin. Lecz siły młodzieńca również wyczerpywały się. Miał nieprzepartą ochotę usiąść choć na chwileczkę; wiedział jednak, że tego nie należy robić, i przemagał się, ale nogi uginały się pod nim i plątały w rozmiękłym śniegu. Zdawało mu się, że już nie wytrzyma, że padnie, gdy nagle nie opodal na tle ciemnego, wysokiego już lasu, porastającego strome zbocze, błysnęło parę czerwonych gwiazd, błysnęło i zgasło...

— Ogień! Ludzie!

Serce zabiło mu jak młotem, ręka oparła się na rękojeści szabli.

— Nie ma wyboru! Czy tak, czy owak — zginę!...

Wstrząsnął się, wyprostował i z oczami utkwionymi w coraz wyraźniej błyskające czerwone światełka, zbliżał się powoli ku ciemnej kupie budynku, przykrytego wielką kapicą śniegu.

— Zajazd albo schronisko drwali! — pomyślał i wszedł śmiało do ciemnej sionki.

Miłość samuraja

Подняться наверх