Читать книгу Miłość samuraja - Wacław Sieroszewski - Страница 8
IV
ОглавлениеSzli wciąż na dół drożyną ledwie dostrzegalną wśród zielsk, krzewów, błot, kępisk i osypisk kamieni, wyściełających dno wąskiej, górskiej doliny. Śniegi dawno już znikły, uciekły w górę, bieląc jedynie czuby wznoszących się z obu stron szczytów. Nikły początkowo ponik zamienił się na srebrny szeroki potok, wesoło szumiący wśród skalistych złomów, zielonych od mchów i porostów.
Szli ku wiosce. Wprawdzie otaczały ich jeszcze wyłącznie czarne, bezlistne gałęzie przedwiośnia, rude, jesienne badyle i zmięte, blade, zimowe trawy, lecz w twarze wiał im już z dołu ciepły, pachnący wietrzyk, budząc w sercach radosne, niespokojne drżenie.
Na przedzie szedł ronin, rzucając daleko przed siebie i wokoło badawcze spojrzenia, a za nim dreptała Komurazaki, niosąc sakwy z pożywieniem, pieniędzmi i odebranymi rzeczami. Sakwy były ciężkie i dziewczyna nie mogła nadążyć za młodzieńcem. Ten zatrzymywał się często, zapalał maluchną fajeczkę, czekał na towarzyszkę, a skoro się zbliżała, ocierał rękawem cybuszek i podawał go dziewczynie. Ta przysiadała natychmiast na piętach, chciwie paliła i wypoczywała przez chwilkę.
— Niepokój życia osłabił mnie... Nie byłam w stanie nic jeść, żyłam samą herbatą — tłumaczyła się nieśmiało.
— Wiesz co: oddaj mi swoje sakwy... Choć mnie nie znasz, wierz mi, że nie ucieknę i nie zostawię cię samej w tym lesie! — rzekł wreszcie wesoło młodzieniec.
Zarumieniła się i spojrzała nań z wyrzutem, wznosząc motylim ruchem ku górze swe gęste rzęsy. Stał przed nią wyprostowany, rześki, wypoczęty, jakby doszczętnie opłukany z przebytych trudów i cierpień przez nową falę napływającej radości.
— Nie mów tak, panie! Czyż wszystko nie należy do ciebie, nawet ja sama, którą wybawiłeś od śmierci i hańby!
— Cóż miałem robić?... Broniłem się, a ciebie wybawiłem jeno wypadkiem. Więc dziękuj wypadkowi. Zresztą daleko jeszcze do końca. Wiesz co? Słyszę, że niedaleko szumi wodospad, zatrzymamy się tam, rozpalimy ogień, wypoczniemy i napijemy się herbaty.
Dziewczyna zgodziła się z radością i zaraz powstała. Młodzieniec musnął wzrokiem jej nagie stopy, małe, zgrabne, widocznie nie przyuczone do dalekich podróży, teraz brzydko zbrukane i pokrwawione. Silną ręką zdjął z jej ramion sakwy i przerzucił na swoje plecy.
— Gdyby na nas napadli — pouczał ją z męską wyższością — nie plącz się koło mnie! Zabieraj sakwy i chowaj się za pień drzewa, za skałę... Już ja sobie dam radę!
Miejsce, gdzie zatrzymali się, było cudne. Upłaz doliny, po którym szli, urywał się i czarna skała, niby olbrzymi próg, opadała stromo na sinawą otchłań. Burzliwy potok staczał się z ostrego zrębu jednolitą srebrną strugą, jęcząc jak napięta struna, i dopiero na dnie przepaści rozpylał się w mgłę bryzgów z przeciągłym jękiem. Rosnące na krawędzi drzewa i krzewy, jakby wabione tym jękiem, pochylały się ciekawie nad bezdnią. Tam w oddali widniały polany i lasy już osnute delikatną zielenią, błyskała w słońcu złotem kręta rzeczułka, a z obu stron wznosiły się szeregi gór, rozstępujących się łagodnie, spowitych śniegami u szczytów, z błękitnym tumanem u stóp. Widać tam było już wyraźnie drogę, przecinającą zarośla i szuwary bambusu wzdłuż brzegów rzeczki, a pod skalnym wiszarem, zamykającym z jednej strony dolinę, czerniał nawet lichy wiejski mostek.
— Zejść dla wypoczynku na dół byłoby bezpieczniej, ale tu jest ładniej... Zostaniemy więc tutaj, co? — spytał ronin dziewczyny.
Zgodziła się z radością.
Zaczął układać z płytek kamienia miejsce na ognisko oraz krzesać ogień, a dziewczyna zajęła się zbieraniem suchego chrustu. Po drodze znalazła kilka pierwiosnków, które wetknęła do włosów, i jedną konwalię — rzadkość w Japonii, którą z triumfem przyniosła towarzyszowi. Wkrótce złoty ogień buchał wesoło pod pękatym czajnikiem, ustawionym na dwóch ułamkach lawy. Chłopak i dziewczyna siedzieli naprzeciw siebie, nie odrywając oczu od ślicznego krajobrazu, i czekali, aż zakipi woda. Wtem ronin rzucił spojrzenie na dziewczynę siedzącą z opuszczoną głową, wziął gładką płytkę kamienia, nadrapał na niej pośpiesznie nożykiem parę hieroglifów i podał jej nieśmiało.
O, cudny kwiecie wiśniowy!
Zrzuć ciężkie myśli z swej głowy
Na serce przyjaciela...
I niech nas nic nie rozdziela,
Gdyż nie ma on już na świecie
Nikogo prócz ciebie, cudny kwiecie!
— O, tak! Tanka Gojozona... Wiśnia z góry Omine... Ale to daleko od nas, to w Jamato! Gojozon wielki poeta! — odrzekła z grzecznym uśmiechem.
Wzięła nożyk i próbowała naskrobać odpowiedź, ale jej nie szło, nóż ślizgał się po twardym kamieniu i psuł litery, wreszcie z trudem wyryła:
W wąwozach gór,
Purpurowy depcząc listopad,
Ryczy jeleń samotny...
— O, tak! To Saru-Mary!... — żywo odpowiedział i wziąwszy nóż dopisał:
Tęskny ryk jego mówi mi
O przedwczesnej mojej jesieni...
Podał jej z kolei płytkę, aby przeczytała.
Tak zabawiali się, niby rycerz i dama na dworze książęcym, zapomniawszy o niebezpieczeństwie i niedawnych strasznych przeżyciach. Szczęściem zakipiał czajnik i przywołał Komurazaki do jej obowiązków. Nalała dwie lakowe czarki aromatycznym płynem i postawiła je obok siebie na zapisanym wierszami kamieniu.
Pod pozorną jednak beztroską ukrywali wzajem przed sobą wzrastający niepokój. Samuraj coraz częściej spoglądał na ścielące się w dole zalane słońcem niziny.
— Wkrótce znajdziemy się wśród ludzi, więc przedtem chcę ci powiedzieć, w jaki sposób stałem się roninem, abyś mogła zastanowić się nad tym, czy będziemy nadal przyjaciółmi, czy tylko... towarzyszami podróży! — rzekł wreszcie z szorstką prostotą.
Dziewczyna zarumieniła się mocno, opuściła powieki, po czym zbladła, usta jej zadrżały, a małe kształtne piersi zaczęły mocno falować pod składkami szarego kimono. Choć włosy jej były w nieładzie, twarz wychudła i sczerniała, ubranie brudne i porwane, wydała się samurajowi przepiękną w tym nagłym wzruszeniu.
— Nie chcę, nie mów mi! Proszę cię, panie! Dla mnie i rodziców moich zawsze będziesz moim wybawicielem!
— Musisz jednak wiedzieć, gdyż musimy wspólnie ułożyć, co odpowiadać spotkanym i ciekawym. Jak zapisać się w hotelach? Co odpowiadać policji? Ty również musisz mi opowiedzieć wszystko o sobie...
— Dobrze, panie! Prawie że wszystko opowiedziałam ci już. Pochodzimy z prowincji Mikawa... Ojciec mój ma skład porcelany w miasteczku Tojohaszi, co leży na wielkiej drodze Tokai-do, gdzie ona podchodzi do samego brzegu morza, aby stamtąd zawrócić w głąb lądu, ku jezioru Hamanako. Dobrze nam się powodziło. Mieliśmy własny dom z ogródkiem i wielki skład przy głównej ulicy... Aż ojciec, potrzebując do pomocy służącego, gdyż sam już się starzeje, ma słabe serce i ciężki oddech, najął tego obrzydliwego Koda...
— To ten pierwszy, co napadł na mnie? — spytał młodzieniec.
— Tak, ten! Widziałam przez uchylone drzwi, że on pierwszy rzucił się na ciebie.
— Składał się szablą niezgorzej, wcale nawet dobrze jak na chłopa.