Читать книгу Miłość samuraja - Wacław Sieroszewski - Страница 7

III

Оглавление

Blask dogasającego ognia wypełniał wnętrze pustej i cichej izby czerwoną mgłą. Potrzaskiwał łagodnie i szemrał żar węgli, osuwających się pod ciężarem popiołu i nie dopalonych głowni. Ale nad wszystkimi szmerami górował równy i silny oddech śpiącego, którego figura nikła we wzmagających się cieniach izby. Nagle małe tylne drzwiczki otwarły się i przez nie wślizgnęła się postać dziewczęcia. Chyląc się nisko przy ziemi i chowając poza słupy i przepierzenia, dziewczyna dopełzła nareszcie do miejsca spoczynku nieznajomego. Tu zatrzymała się chwilkę, jakby niepewna, co ma dalej czynić. Młodzieniec spał głęboko, wyciągnięty na wznak, zarzuciwszy jedną rękę pod głowę, a drugą oparłszy na rękojeści swej szabli; spał czujnie, gdyż przy zbliżeniu się dziewczyny głęboki jego oddech urwał się i zamienił w ledwie dosłyszalny szmer. Oczu jednak nie otwierał i dziewczyna z niepokojem i zachwytem wpatrywała się chwilkę w jego drobne, jakby z brązu wyrzeźbione, rysy z ślicznym prostym nosem, po którego obu stronach na młodzieńcze policzki kładły się długie cienie przymkniętych rzęs. Drobne, świeże wpółotwarte usta obnażały rąbek białych, równych zębów. Dziewczyna nieśmiało wyciągnęła rękę, lecz wahała się, nie wiedząc, jak obudzić młodzieńca, gdy wtem głuchy szum na zewnątrz przynaglił ją — lekko jak motyl dotknęła piersi ledwie przykrytych zmiętym, wilgotnym jedwabiem. Młodzieniec otworzył oczy i usiadł natychmiast.

— Kto tu?!

— Ja... Komurazaki, córka kupca z prowincji Mikawa...

— Czego tu szukasz?... Czego chcesz?

— Nie o to chodzi... Musisz się śpieszyć! Wysłuchaj mnie... Gospodarz tego domu jest naczelnikiem bandy rozbójników... Porwali mnie z domu rodziców... A teraz na ciebie napaść mają, aby zabrać twą kosztowną samurajską broń... Właśnie umawiają się i kłócą, kto ma pierwszy napaść i szablą oraz woreczkiem twoim zawładnąć. Czekają, aż ogień zupełnie zagaśnie... Śpiesz się, uchodź tymi drzwiami, które prowadzą do składów! Tam ściany niemocne, chruściane, można wyłamać... Zabierz mnie z sobą... błagam... Rodzice podziękują ci... — mówiła głosem drżącym i przerywanym.

Młodzieniec wyprostował się, ocucony zupełnie, ale nie ruszył się z miejsca.

— Dorzuć drzewa na ogień — rozkazał.

— Co uczynić zamierzasz?

— Będę bić się! A ty uchodź, aby cię w walce nie pokrzywdzili!

— Ich dużo, ich dużo! — jęknęła dziewczyna.

Młodzieniec zamiast odpowiedzi spróbował, jak chodzi szabla w pochwie, i powtórzył rozkaz:

— Rzuć drzewa na ogień!

Szmer przy wejściu wzmagał się; dziewczyna szybko odskoczyła, rzuciła garść chrustu na ogień i znikła w cieniu nie domkniętych tylnych drzwi.

Przybysz znowu wyciągnął się na macie i zaczął równo, głęboko oddychać, lecz małe usta miał ściśnięte i spod długich, gęstych rzęs błyskały złowrogo szparki czarnych źrenic.

Ostrożnie, skradając się kocimi krokami, wchodzili do izby rozbójnicy z gołymi szablami w rękach. Prowadził ich Koda. Przy przepierzeniu, za którym spał młodzieniec, zbój padł na kolana i na brzuchu, jak wąż, podpełzał ku śpiącemu, wciąż czujnie nasłuchując. Gdy już był blisko, wstał na kolana i szablę uniósł do góry. Nagle straszny cios szabli wyrzuconej z ciemności odciął mu ramię i otworzył pół piersi. Jednocześnie chrust, który skwierczał i syczał nieprzyjemnie na ognisku, buchnął jasnym płomieniem. W jego blaskach przerażeni ujrzeli pod nogami drgającego i buchającego krwią trupa towarzysza, a w głębi opartego plecami o ścianę młodzieńca z lodową smugą migotliwej stali w ręce, wyciągniętej daleko naprzód jak żądło skorpiona.

— Bij-zabij!... Kamura, Oguri! Z boków... jednocześnie! — zachęcał towarzyszy Ketsu-on.

Ale ci się nie spieszyli.

— Łuk, łuk! Z łuku go trzeba przeszyć... strzałą! — wołał Oguri.

— Albo dzidą... zza przepierzenia! Pójdę po halabardę! — krzyczał Kamura.

— Ani mi się ważcie! Napadajcie zaraz na niego zza przepierzenia! Nie dajcie mu odetchnąć! Hej! Nomoto, siecz go, pomogę ci! Jak go zabijesz, szabla będzie twoja! Warta co najmniej półtora tysiąca rijos... Czyż doprawdy czterech was boi się jednego szlacheckiego szczenięcia?! Zdradzi nas! To szpieg. Nie może ujść stąd żywcem! — powtarzał ze wściekłością Ketsu-on.

Zbóje usłuchali go; dwóch z nich, schowawszy się za przepierzenie, usiłowało stamtąd dosięgnąć młodzieńca końcami szabel. Byli jednak zbyt odeń daleko i musieli mocno wychylić się zza desek. Młodzieniec w mgnieniu oka skorzystał z niedogodnego położenia jednego z nich, przyskoczył i strasznym ciosem przez łeb położył go na miejscu, po czym natychmiast wrócił do dawnej obronnej pozycji. Nomoto, przerażony śmiercią towarzysza, uciekł. Na placu został jeden Ketsu-on i młodzieniec już gotował się wyskoczyć ze swego ukrycia i zaatakować go, gdy z tylnych drzwiczek wypadł Oguri, wlokąc za sobą długą i ciężką halabardę.

— Tym go dobijemy! — wołał. — Tym go dobijemy! Łuków nie można użyć... Ktoś przeciął cięciwy...

Chaj! Na pewno dziewka! — ryknął Ketsu-on. — Rozprawimy się z nią, jak z tym skończymy! Dalej, Oguri, kłuj go z tej strony, a ja z drugiej wraz z Nomotą... Nie dopuścimy, żeby ci uciekł!

Młodzieniec w tej samej pozycji czekał spokojnie na atak, tylko rozdęte nozdrza mu falowały i drapieżny skurcz górnej wargi obnażał od czasu do czasu ściśnięte kły. Zdawało się, że nie patrzy wcale w stronę sierpu halabardy, skierowanemu ku niemu zza przepierzenia. Skoro jednak mordercza błyskawica mignęła stamtąd, odbił ją mistrzowskim ruchem szabli, a jednocześnie skoczył jak pantera i ciął Oguri po ręce nieostrożnie wysuniętej wraz z długim drzewcem. Oguri zaczął beczeć rozpaczliwie, jak zarzynany kozioł leśny. Wtedy przybysz otwarcie wyskoczył zza przegrody i zaatakował Nomoto i Ketsu-ona skupionych w jednym kącie. Pierwszy z brzegu znalazł się Nomoto, niedoświadczony młody wieśniak, który, oszołomiony szybkimi ruchami przeciwnika, przerażony wszystkim, co się stało, po pierwszych złożeniach zaczął zaraz błagać nieznajomego, aby darował mu życie.

— Rzućcie broń... obaj. I na kolana! — wołał samuraj nacierając na nich.

— Rzuć broń, Ketsu-on — błagał Oguri wśród szczęku szabel. — Nie widzisz, że ten czart pożre nas wszystkich?!

Ale Ketsu-on cofał się roztropnie ku drzwiom i szabli nie rzucał.

— Gdy będziemy bez broni, na pewno nas zabije! — dowodził.

— Już mnie zabił! — jęknął Oguri, padając na ziemię.

Ketsu-on wyskoczył za drzwi.

Samuraj przesadził rannego przeciwnika i wypadł za Ketsu-onem. Ten już był na drodze.

— Popamiętasz nas jeszcze, przeklęty szlachecki rzeźniku, gnębicielu chłopów! Jeszcze się policzymy... Odszuka cię Ketsu-on, choćbyś się schował pod ziemię, odszuka i pozna po twojej małpiej mordzie i równych, białych zębach! Nie wykręcisz się!

Młodzieniec rzucił się za nim, lecz zbój uskoczył w gęstwinę i zginął wśród ciemnych zarośli, nasiąkających modrym rozbrzaskiem zbliżającego się dnia.

Samuraj nie odważył się zagłębiać dalej w las i wrócił do izby. Tam na progu spotkała go na kolanach Komurazaki. Cała pochylona nisko, w poddańczym ukłonie, z rękami opartymi na matach tuż u nóg zwycięzcy, czekała pokornie:

— Sługą twoją jestem, panie! Uczynię, co każesz, i pójdę, dokąd każesz, ale najlepiej uciekaj zaraz stąd i zabierz mnie z sobą, albowiem główny uszedł. Dużo ma wspólników i mogą wrócić.

— A tutaj nikogo więcej nie ma prócz tych? — zapytał samuraj, wskazując końcem szabli na leżące trupy i rannych.

— Nikogo. Śpiesz jednak, panie, śpiesz się, gdyż bardzo są mściwi!

Młodzieniec nie odpowiedział, oparł dumnie nogę na piersiach Koda i starannie wycierał swą okrwawioną klingę połą ubrania. Obejrzał jej ostrze pod światło, wreszcie wsunął ją w pochwę i zatknął za pas. Cały ten czas dziewczyna klęczała przed nim, pochylona w najniższym z ukłonów, jaki oddaje się rodzicom i przełożonym.

— Istotnie odejdziemy! — rzekł wreszcie. — Ale przedtem zjemy śniadanie i przygotujemy sobie pożywienie na drogę...

Dziewczyna podniosła się i zaczęła posłusznie podkładać ogień pod czajnik z herbatą. Samuraj obejrzał zabitych, odepchnął nogą na stronę ich ciała, a rannym kazał zebrać się w głębi za jedną z przegród.

— Należałoby ich zabić. Mogą mnie wydać... — rzekł z namysłem do dziewczyny, siadając wreszcie przy ogniu.

— Nie, nie zabijaj ich, szlachetny panie! I tak zostali kalekami na całe życie... A cóż złego mogą powiedzieć o tobie? Mogą tylko zaświadczyć, że walczyłeś w obronie własnego życia...

Młodzieniec potrząsnął głową.

— Ludzie są źli! Będą przez zemstę kłamać.

— Wtedy ja choćby życiem swoim zaświadczę o prawdzie słów twoich...

— Już dobrze, daruję im życie, skoro o to prosisz. Ale pośpiesz się, abyśmy rychło stąd odejść mogli. Zabiorę im tylko obuwie i odzież, gdyż moje bardzo się zdarły. To będzie mój łup...

— Nic, nic nie bierz od nich, panie! Aby nie mogli oskarżyć cię, że w tym celu ich napadłeś i pomordowałeś. Weźmy tylko to, co oni zrabowali u nas, co należało do moich rodziców... Mała cząstka tego wystarczy na kupno doskonałego obuwia i odzieży, skoro zejdziemy stąd w zamieszkałe doliny. Ale nic więcej nie weźmiemy stąd ponadto, gdyż wszystko to zrabowane jest u innych ludzi. Gdyby właściciele poznali coś u nas, posądzono by nas o współudział w grabieży. Właściwie należałoby dać znać zastępcy dajmiosa o wypadku i wskazać mu ukryte skarby, aby odnalazł pokrzywdzonych.

— Zastępcy dajmiosa?... Nie... Nie mogę zwracać się do policji. Jestem ronin 3 !... odrzekł z dumą młodzieniec.

— Zrobimy zresztą, jak radzisz, gdyż mówisz rozsądnie — zwrócił się do dziewczyny. — Weźmiemy tylko to, co należało do twoich rodziców i... pójdziemy do nich!

Radość błysnęła w aksamitnych oczach Komurazaki.

Arigato! (Dziękuję!) — szepnęła chyląc się znowu nisko przed samurajem. — Arigato! Szlachetny panie.

Miłość samuraja

Подняться наверх