Читать книгу Pradawna łódź - Wei Zhang - Страница 6
Rozdział 1
ОглавлениеNa naszej ziemi wznosiło się niegdyś wiele murów. Ich historia sięga niemal tak daleko w przeszłość jak nasza własna. Wysokie mury, pełne spichlerze – oto, co uważano za najlepszą strategię przetrwania. Dlatego właśnie po naszych ciemnych pustkowiach i jałowych górach wiło się tyle tych imponujących konstrukcji. A pod każdą z nich przelewała się krew, z której wyrastała bujna trawa.
Wielki mur, który otaczał dawniej potężne państwo Qi, sięgał od zachodu do rzeki Ji, a na wschodzie dochodził aż do morza, dzieląc cały Półwysep Szantuński na część północną i południową. Jak wiele innych murów, tak i on już dawno temu legł w gruzach. W Kompletnych zapiskach o ziemiach, spisanych w siódmym wieku jako przegląd jednostek administracyjnych ówczesnych Chin, napisano: „Wielki mur państwa Qi ma swój początek na północnym zachodzie w powiecie Pingyin w prefekturze Jizhou i ciągnie się wzdłuż rzeki północnymi graniami Góry Tai poprzez prefektury Jizhou oraz Zizhou, wreszcie dociera do północnej krawędzi powiatu Bocheng w południowo-zachodniej części prefektury Yanzhou i na wschodzie dochodzi do morza w pobliżu Langyetai w prowincji Mizhou”. Gdyby pokierować się tym opisem i wyruszyć w poszukiwaniu pozostałości dawnych miast, można by się natknąć na niejedne starożytne ruiny. Stolicą państwa Qi było niegdyś Linzi. Od połowy dziewiątego wieku przed naszą erą poselstwa przybywające z daninami wkraczały na teren kraju od strony miasta Bogu. Tak było przez ponad sześćset trzydzieści lat aż do roku dwieście dwudziestego pierwszego przed naszą erą, kiedy to Pierwszy Cesarz Dynastii Qin podbił państwo Qi. Zarówno w czasach dynastii Qin, jak i Han nadal korzystano z wielkiego muru wzniesionego przez władców Qi. Popadł on w zapomnienie dopiero po nastaniu dynastii Wei i Jin. Wielka konstrukcja Qi przetrwała więc ponad tysiąc lat.
Z kolei rzeka Luqing ma swoje źródła w górach Guyang – tam również stał niegdyś mur, choć trudno dziś powiedzieć, czy stanowił fragment wielkiego muru Qi. Wielu badaczy próbowało zgłębić tę zagadkę, ale nie udało im się znaleźć odpowiedzi. Z Guyang udawali się czterysta li1 na północ, gdzie w dolnym biegu rzeki znajdowała się ważna miejscowość o nazwie Wali. Spośród tamtejszych ruin największą uwagę zwracał kolejny mur, szeroki i niski, wzniesiony z ubitej ziemi. Miał on formę kwadratu i otaczał całe miasto. Fundamenty spojono zaprawą, a wysokie narożniki obudowano cegłami, które przez wieki zdążyły przybrać barwę żelaza. Pierwsza warstwa umocnień zachowała się w doskonałym stanie. Archeolodzy poklepywali cegły i zadzierali głowy na budowlę, przez długi czas nie mogąc się zdecydować na zakończenie prac wykopaliskowych. Wreszcie dokonali przełomowego odkrycia w postaci ruin starożytnego państwa Lai2. Stanowisko archeologiczne znajdowało się w pobliżu Wali; mieścił się tam wysoki „kopiec”, czyli właśnie pozostałości dawnych murów miejskich. Archeolodzy nie wiedzieli, czy śmiać się, czy płakać, bo okazało się, że miejscowa ludność od wielu pokoleń wykorzystywała to miejsce do wypalania cegieł. Oczywiście piece natychmiast rozebrano, a zamiast nich wzniesiono upamiętniającą kamienną stelę z pozłacanym napisem objaśniającym, że kopiec stanowił niegdyś część murów otaczających państwo-miasto Lai i że jest to ważny chroniony zabytek. Oczywiście miasteczko Wali poniosło w związku z tym pewne straty, ale z drugiej strony jego mieszkańcy dowiedzieli się przynajmniej, że żyją na terenach należących niegdyś do Lai. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że właśnie z tego starożytnego państewka wywodzili się ich przodkowie. Wystarczyło ruszyć nieco wyobraźnią, by móc niemal dojrzeć lśniące w słońcu zbroje i usłyszeć rżenie bojowych rumaków. Szkoda tylko, że mury dawnej twierdzy wyglądały teraz jak zwykły „kopiec” i w niczym nie przypominały już wielkiej, imponującej konstrukcji.
Ceglane umocnienia w kolorze żelaza wyraźnie jednak dowodziły świetności dawnego Wali. Rzeka Luqing z upływem lat stopniowo stała się płytka i wąska, lecz dawniej jej wody toczyły się potężnym nurtem, czego potwierdzeniem było stare koryto ukształtowane jak stopnie schodów. Pod miasteczkiem do tej pory zachowały się resztki starej przystani świadczące o tym, że w dniach chwały nad rzeką musiał się wznosić las masztów. W tamtych czasach zatrzymywały się tam wszystkie statki, a załogi nabierały sił przed odległymi wyprawami. W Wali mieściła się także stara świątynia, w której co roku odprawiano wielkie uroczystości. Podczas długich rejsów żeglarze na otwartym morzu karmili się wspomnieniami krzątaniny i gwaru, jakie panowały w miasteczku podczas przyświątynnych jarmarków.
Na brzegach dawnego koryta rzecznego znajdowały się również rozproszone pozostałości innych starych budowli, jako żywo przypominających popadłe w ruinę fortece. W pochmurne dni te stare twierdze, wznoszące się nad powolnym nurtem rzeki, sprawiały milczące i ponure wrażenie. Ciągnęły się wzdłuż brzegów jak okiem sięgnąć, stopniowo malejąc, aż wreszcie niknęły w oddali. Rzeczny wiatr przynosił jednak z ich strony jakieś dziwne odgłosy, jakby burczenie… coraz głośniejsze, coraz wyraźniejsze. Dawniej budowle te były pełne gwaru i życia. Teraz natomiast, kiedy podnosiło się ku nim wzrok, widać było tylko ruiny sklepień i zawalone odrzwia. W kilku z nich nadal toczyło się jednak jakieś życie i po wejściu do środka można się było porządnie zdziwić: obracały się w nich bowiem ogromne kamienie młyńskie, niespieszne, miarowe i tak cierpliwe, jakby mieliły sam czas. Napędzały je pary wołów krążących nieustannie ścieżką bez początku i bez końca. Miejsca, których nie sięgały kopyta zwierząt, porastały zielonym mchem. Na kwadratowych stołkach siedzieli prosto starcy doglądający mielenia i co raz to podnosili się, aby nabrać drewnianą łyżką namoczonej fasoli mung i rzucić ją w otwór. Hurkot kamieni młyńskich przypominał napływające z oddali pomruki gromu.
Dawniej na każdy młyn przypadał w miasteczku osobny zakład, w którym wytwarzano makaron z fasoli mung. Okolice te słynęły z tego wyrobu i na początku dwudziestego wieku nad rzeką powstała nawet wielka fabryka produkująca znany na całym świecie makaron marki Biały Smok. W tamtych czasach szerokim nurtem Luqing nieustannie sunęły łodzie i nawet w środku nocy słychać było ostrzegawcze sygnały oraz skrzypienie wioseł w dulkach. Wiele statków dostarczało fasolę i węgiel do fabryki, a zabierało z niej ładunki makaronu. Lecz teraz nad wodą obracały się już tylko nieliczne koła młyńskie, a w miasteczku pozostało jedynie kilka zakładów – cud, że te młyny w ogóle zdołały się do tej pory utrzymać. O zmierzchu majaczyły w półmroku naprzeciwko dawnych murów miejskich, jakby jeszcze na coś czekały albo może o czymś opowiadały…
Ów otoczony murem skrawek gliniastej ziemi, ni to duży, ni to mały, wykarmił już niejedno pokolenie. Niskie domki i wąskie alejki świadczyły o tym, w jakim ścisku płynęło życie tutejszych ludzi. Ale nawet jeśli ich egzystencja wydawała się bezładna, wystarczyło spojrzeć na nią z punktu widzenia rodowodów i genealogii, a natychmiast objawiał się pewien porządek. Poszczególne jednostki połączone były nierozerwalnymi więzami krwi. Ojcowie, dziadkowie, pradziadkowie, prapradziadkowie, a w drugą stronę synowie, wnukowie, prawnukowie… Wszyscy splatali się w jedną sieć niczym winogrona w kiściach.
Mieszkańcy Wali należeli przeważnie do trzech klanów: Sui, Zhao oraz Li, przy czym rodowi Sui powodziło się znacznie lepiej niż dwóm pozostałym. Uważano, że ma to związek z witalną siłą członków rodziny. Do tej pory pamiętano, że Suiowie wzbogacili się właśnie na makaronie i zbudowali swoją fortunę, poczynając od jednego małego zakładziku. Dni ich największej chwały przypadły na okres życia Sui Hengde. Do rodzinnego imperium należały wtedy wielkie faktorie położone na obu brzegach rzeki, a ponadto sklepy z makaronem i biura pożyczkowe w kilku wielkich miastach na południu oraz północnym wschodzie Chin. Sui Hengde miał dwóch synów: jeden nazywał się Sui Yingzhi, a drugi – Sui Buzhao. Obaj w młodości uczyli się w domu pod okiem prywatnego nauczyciela, lecz potem Yingzhi został wysłany do Qingdao, żeby odebrać tam wykształcenie na modłę zachodnią. Buzhao zaś do czasu powrotu starszego brata zajmował się głównie przesiadywaniem w przystani. Nieustannie rozpowiadał, że któregoś dnia wsiądzie na jakiś statek i wyruszy na morze. Yingzhi z początku nie wierzył w te zapowiedzi, ale z biegiem czasu ogarnęły go obawy i przekazał wszystko ojcu, który sięgnął po hebanową linijkę i zaczął chłostać młodszego syna po rękach. Lecz chłopak tylko rozcierał sobie dłonie i wpatrywał się w niego zaciętym wzrokiem. Hengde zrozumiał, że ile by go nie łoił, i tak nie zdoła go nakłonić do zmiany zdania. Wreszcie prychnął i odrzucił linijkę.
Pewnej nocy niedługo potem zerwała się gwałtowna wichura. Zbudzony przez gromy Sui Yingzhi wstał z łóżka, żeby popatrzeć na burzę… i nagle zorientował się, że jego młodszy brat zniknął! Przez wiele lat nie mógł się otrząsnąć z szoku, jakim była jego ucieczka.
Po śmierci Hengde w pojedynkę przejął stery rodzinnego imperium. W międzyczasie urodziło mu się dwóch synów i jedna córka. Wzorem własnego ojca wykształcił ich, od czasu do czasu uciekając się do pomocy hebanowej linijki. Było to w latach trzydziestych lub czterdziestych dwudziestego wieku i ród Sui zaczynał już powoli podupadać. Samego Sui Yingzhi spotkała w końcu straszliwa śmierć. Pod koniec życia nagle przyłapał się na tym, że zazdrości swojemu młodszemu bratu wolności, ale było za późno na ucieczkę…
Tymczasem Sui Buzhao spędził większość życia na morzu i wrócił do domu dopiero na kilka lat przed śmiercią Yingzhi. Ani on nie poznawał miasta, ani miasto nie poznawało jego. Chodził rozchybotanym krokiem, jakby uliczki Wali kołysały się pod jego stopami niczym pokład statku. Kiedy pił, wódka ściekała mu po brodzie aż na spodnie. I to miał być młodszy panicz Sui?! Ten wyschnięty na wiór chuderlak o twarzy pożółkłej jak wosk i mętnych oczach, i nogach, które ciągle się pod nim plątały? Kiedy otwierał usta, wylewał się z nich sam bełkot i niewiarygodne przechwałki; przez lata żeglugi zwiedził niby cały świat, pływał po morzach południowych i Pacyfiku, a jego kapitanem miał być rzekomo słynny Zheng He, wielki admirał z czasów dynastii Ming3.
– Co to był za wspaniały człowiek! – wzdychał Buzhao z nostalgią. Ale nikt mu nie wierzył. Kiedy jednak opowiadał o swoich morskich przygodach, gromadził wokół siebie sporo młodych ludzi. Młodzież słuchała zafascynowana, jak powtarza, że do opanowania sztuki nawigacji niezbędna jest Księga morskich szlaków, czyli starożytny podręcznik żeglugi. W którymś momencie wybuchał jednak gromkim śmiechem i zaczynał opowiadać o pięknych kobietach, które można znaleźć na wybrzeżach mórz południowych… Mieszczanie twierdzili wtedy, że pisana mu jest nędzna śmierć, a ród Sui czeka wkrótce upadek.
Rok, w którym Sui Buzhao powrócił do Wali, na trwałe zapisał się w miejskich annałach. Tamtej wiosny w starą świątynię uderzył potężny piorun. Przybytek w środku nocy zajął się ogniem. Wszyscy rzucili się gasić pożar. Łuna rozświetliła całe miasteczko. Nagle coś trzasnęło w płomieniach niczym bomba – starzy mówili, że to runął ołtarz, w którym mnisi przechowywali święte pisma. Odwieczna budowla z cyprysowego drewna sprawiała wrażenie, jakby nagle ożyła i wyła przeszywająco wśród jęzorów pożaru. W ślad za kłębami gęstego dymu uleciały w powietrze stada wron, a zaraz potem z ogromnym hukiem zwaliła się drewniana rama, na której wisiał wielki dzwon. Przez trzaskanie ognia słychać było jakby żałobne zawodzenie, to wysokie, to niskie, zdałoby się – cichnący odgłos dzwonów albo napływające z daleka granie byczych rogów. Co najbardziej przerażające, płomienie zdawały się na przemian nasilać i słabnąć do wtóru tych odgłosów. Fale gorącego powietrza omiatały stojących najbliżej ludzi, aż krzyczeli, a czerwone języki ognia wyciągały się niczym palce próbujące ich powalić. Walczący z pożarem mieszczanie jęczeli i cofali się, zbyt przestraszeni, aby podejść bliżej. Wreszcie wszyscy, starzy i młodzi, zastygli jak posągi i tylko śluz ciekł im z nosów na wargi. Nikt z nich nie widział jeszcze takiej pożogi. Z nadejściem poranka stara świątynia spłonęła do końca, a resztki płomieni zagasiła ulewa. Strugi deszczu wypłukały popioły, ulicami powoli spływały strumienie czarnej i gęstej jak atrament wody. W całym mieście zapadła cisza, nawet kury, psy, gęsi i kaczki milczały. O zmroku wszyscy pospiesznie położyli się spać na domowych kangach4, spoglądając po sobie w milczeniu.
Dziesięć dni później na rzece Luqing utknął jakiś przybyły z daleka statek. Zdumieni mieszkańcy Wali wylegli na brzeg: rzeczywiście pośrodku nurtu tkwił wielki trójmasztowiec. Poziom wody musiał się mocno obniżyć. Fale chlupotały łagodnie o nabrzeże niczym dłonie machające na pożegnanie. Wszyscy ruszyli na pomoc uwięzionej jednostce.
Niedługo potem na mieliźnie ugrzązł też drugi i trzeci statek. Stało się to, czego od dawna się obawiano: poziom wody spadł do tego stopnia, że rzeka stała się nieżeglowna. Na oczach mieszkańców wielka przystań powoli wyschła i popadła w ruinę.
W miasteczku zapanował marazm. Sui Buzhao przechadzał się uliczkami i w jego zmętniałych oczach widać było głęboki smutek, a Sui Yingzhi posiwiał i w kółko wzdychał. Branża makaronowa była bardzo zależna od dostępu do wody, więc zaniżony poziom rzeki doprowadził w końcu do zamknięcia kilku młynów. Yingzhi bardziej jednak przejmował się zmianami zachodzącymi na całym świecie. Sprawiał wrażenie, jakby dniem i nocą coś mu leżało na sercu. Nawet powrót brata z dalekich mórz przysporzył mu jedynie dalszych rozczarowań. Któregoś dnia bowiem kilka robotnic, które nosiły świeży makaron do suszenia, rzuciło swoje kosze i przybiegło do niego z wielkim wzburzeniem. Zaklinały się, że nie wrócą już dziś do pracy, choćby nie wiadomo co. Sui Yingzhi nic nie rozumiał. Wreszcie sam poszedł do suszarni, żeby sprawdzić, co się dzieje… a tam zobaczył Buzhao, który leżał sobie na drobnym piaseczku i wygrzewał się w słońcu goły jak święty turecki.
Najstarszy syn Yingzhi – na imię miał Baopu – był wtedy jeszcze tylko uroczym, niewinnym chłopcem. Wszędzie było go pełno, a ludzie na jego widok powiadali: „Oto godny potomek rodu Sui”. Buzhao także darzył bratanka wielką sympatią i często nosił go na barana. Zazwyczaj chodzili razem do starej przystani, patrzyli na wyschnięte koryto rzeki i opowiadali sobie historie o żeglarskich przygodach. Z czasem jednak Baopu urósł i robił się z niego wysoki, urodziwy młodzieniec, za duży, żeby go nosić, toteż wuj zaczął brać na barana jego młodszego brata, Jiansu. Baopu zaś, który rozumiał już wiele spraw, otrzymał od ojca kaligrafię z sentencją mającą służyć mu jako życiowe motto: „Wystrzegaj się interesowności, dogmatyzmu, zatwardziałości i egoizmu”. Przyjął to pouczenie z głębokim szacunkiem.
Reszta wiosny, lato i jesień minęły spokojnie, a z nadejściem zimy rzekę skuł lśniący lód. Biel okryła zarówno koryto Luqing, jak i stare nabrzeżne młyny. W śnieżne dni ludzie chodzili do siedziby rodu Li, żeby przyglądać się pewnemu medytującemu mnichowi. Patrzyli na jego posiniałą, ogoloną głowę i mimowolnie myśleli o wspaniałej, zniszczonej świątyni oraz żaglowcach cumujących dawniej w przystani, której gwar nadal rozbrzmiewał w ich uszach. Stary mnich po zakończeniu medytacji często opowiadał o dawnych czasach, ale większości słuchaczy opowieści te wydawały się zawikłane i niezrozumiałe niczym starożytne proroctwa: „Kiedy państwa Qi i Wei toczyły bój o panowanie nad Równiną Centralną, lud Wali opowiedział się po stronie walczącego dla Qi stratega Sun Bina, a wtedy król Qi wzniósł się ponad wszystkich, zadziwiając cały lud”. „W dwudziestym ósmym roku panowania Pierwszego Cesarza Qin władca udał się na górę Zou w południowym Lu, potem na górę Tai, wreszcie dotarł do Wali, gdzie zatrzymał się na naprawę łodzi, a dalej odwiedził mityczne szczyty Penglai, Fangzhang oraz Yingzhou”. „Kiedy Konfucjusz szerzył etykietę, rozesłał uczniów na cały świat z wyjątkiem wschodniej części państwa Qi, gdyż tam znano już obyczaj. Konfucjusz wiedział, iż są jeszcze miejsca, których etykieta jest mu nieznana, toteż posłał Yan Huia i Ran You, aby poznali obyczaje wschodnich plemion. Dwaj uczniowie łowili ryby w rzece Luqing, zgodnie z naukami mędrca posługując się wędkami, a nie sieciami”. „Pewien mieszkaniec Wali przez dziesięć lat pobierał nauki u Mozi, a wystrzelona jego ręką strzała mogła przelecieć dziesięć li, i to tak szybko, że cały czas wydobywał się z niej świst. Miał on także lustro, w którym można było oglądać wszystko, co działo się w całych dziewięciu prefekturach. Z Wali wywodziło się również wielu słynnych mnichów i taoistów, na przykład Li An, którego oficjalne imię brzmiało Tongmiao, a literacki pseudonim – Changsheng, oraz Liu Chuxuan, którego oficjalne imię brzmiało Changzhen, zaś literackie – Guangning”. „Za panowania cesarza Wanli z dynastii Ming na miasto spadła plaga szarańczy, które przesłoniły całe niebo i odcięły światło słońca, aż nastał głód. Ludzie żywili się wtedy trawami, korą drzew, a nawet sobą nawzajem. Pewien wielki mnich przez trzydzieści dni siedział pogrążony w głębokiej medytacji, aż wreszcie inni mnisi obudzili go, bijąc w miedziany dzwon. Mnich zerwał się z miejsca i pobiegł do miejskiej bramy, gdzie osłonił głowę rękami i wymówił pojedyncze słowo: grzech!, a wtedy wszystkie szarańcze wleciały do rękawa jego szaty, on zaś wyrzucił je na dno rzeki”. „Podczas powstania Tajpingów wieśniacy z okolicznych wiosek umknęli do Wali, a bramy miasta otworzono na oścież, aby wpuścić uchodźców i tym sposobem uratować im życie… Ziemię tę ukształtowały więc wspaniałe serca dawnych ludzi, czyste jak szczere złoto i lśniąca porcelana!”.
Ludzie słuchali, a choć nie rozumieli z tych opowieści ani słowa, pod ich wpływem nabierali dziwnej otuchy. Przez minione lata musieli nauczyć się znosić straszliwe odosobnienie i niewypowiedziane cierpienia. Wody rzeki cofnęły się, przystań niszczała, z dawna rozbrzmiewające sygnały licznych łodzi stopniowo ucichły. W sercach mieszczan zrodziło się niejasne poczucie krzywdy, które powoli przeradzało się w gniew. Dopiero słuchając monotonnych opowieści mnicha, niektórzy z nich uświadomili sobie, że stara świątynia co prawda spłonęła, ale przecież zachował się z niej ów ogromny dzwon. I może ząb czasu nadgryzł mury miejskie, ale przecież został po nich jeszcze jeden nieuszkodzony fragment, dający świadectwo minionej chwały. Wreszcie uświadomili sobie, że choć w miasteczku nie pojawia się już tylu przybyszy z obcych stron i nie panuje w nim taki rejwach i wrzawa jak kiedyś, to może żyje im się lepiej niż dawniej; ich synowie byli teraz bardziej posłuszni, a córki bardziej cnotliwe.
Rzeka bezgłośnie toczyła swe wody. Płynęła zwężonym korytem, a na jej powierzchni kładło się blade światło słońca. Na brzegach wznosiły się stare młyny o wyglądzie dawnych twierdz, a ich kamienne fundamenty stopniowo obrastały pnączami. W większości z nich zalegała cisza, tylko w kilku ogromne koła młyńskie obracały się jeszcze od rana do wieczora, wydając z siebie miarowy hurkot. Miejsca, których nie sięgały kopyta ciągnących je wołów, porastał coraz gęstszy mech. Doglądający mielenia starcy postukiwali drewnianymi łyżkami w czarne otwory kół, dobywając z kamienia głuche dźwięki. Stare koła obracały się wolno, cierpliwie mieląc czas. Z oddali zaś spoglądały na nie wznoszące się na przeciwległym brzegu milczące i wysokie mury miejskie.
Świat zewnętrzny jakby zupełnie zapomniał o Wali. Upłynęło wiele lat, zanim na powrót sobie o nim przypomniano – oczywiście zasługę za to ponosił przede wszystkim ów zachowany fragment starych murów. Tymczasem w kraju zdążyły już zajść ogromne przemiany i w całych Chinach wrzało. Wszyscy święcie wierzyli, że w ciągu kilku lat zostawią w tyle Wielką Brytanię i zrównają się ze Stanami Zjednoczonymi. Właśnie w tym okresie okoliczni ludzie przypomnieli sobie o miasteczku, jego starych murach oraz pokrywającym je budulcu. I nagle któregoś dnia wczesnym rankiem na Wali opadł wielki tłum, żeby ogołocić dawne umocnienia z cegieł. Mieszkańcy z początku zupełnie zdębieli, a potem rzucili się protestować. Lecz przybysze mieli ze sobą czerwoną flagę – mieszczanie wiedzieli więc, że powinni ich traktować z pewnym respektem. Posłali zatem po Czwartego Pana Zhao Binga. Czwarty Pan, choć wtedy miał jeszcze zaledwie trzydzieści kilka lat, cieszył się już wielkim poważaniem jako najważniejszy przedstawiciel rodu Zhao. Niestety jednak akurat w tym czasie leżał złożony atakiem malarii i nie miał siły się podnieść. Posłańcy wyjaśnili mu sytuację przez okno, które przesłonięto papierem. Czwarty Pan wysłuchał ich i mruknął coś cicho, wreszcie poradził:
– Nie ma co gadać. Znajdźcie ich przywódcę i połamcie mu nogi.
Lud Wali porwał więc motyki oraz tyczki do noszenia wiader, po czym wyległ za bramy. Ci na murach nie zdążyli się nawet zorientować, kiedy otoczyli ich miejscowi, wymachując i tłukąc kijami, gdzie popadło. Atakowani zrywali się na nogi i uciekali.
– Powoli, spokojnie! – błagali.
Lecz tamci odkrzykiwali, gromiąc ich gorejącymi z wściekłości oczami:
– Kanalie! Mamy być spokojni, kiedy wy tu rozbieracie mury wzniesione przez naszych przodków?! – I dalejże tłuc kijami na prawo i lewo! Przybysze bronili się, osłaniając głowy narzędziami pracy. Na nich! Tłumiona przez dekady frustracja mieszkańców Wali wreszcie znalazła ujście. O tak! Pogonić ich! W końcu napastnicy spięli się i niespodziewanie skoczyli na mur, dalej wymachując kijami i waląc okrutnie, aż przyjezdni poszli w rozsypkę. Nagle rozległ się przeszywający krzyk i wszyscy mimowolnie zastygli: był to przywódca obcych, któremu właśnie złamano nogę. Nad nim stał jeden z miejscowych; usta miał posiniałe z wściekłości, policzki mu drgały, włosy się najeżyły… Stało się jasne, że walka idzie na poważnie, nie chodziło tylko o odstraszenie przeciwnika: mieszkańcy Wali wreszcie mieli okazję dać upust emocjom, które tłumili w sobie od kilku pokoleń. Ci od rozbiórki bez namysłu chwycili rannego kierownika i uciekli w popłochu. W ten sposób ocalono stary mur i w ciągu kolejnych dziesięcioleci, pomimo ciągłych rozruchów, zniknęły z niego tylko trzy i pół cegły, a on sam nadal wznosił się dumnie. Zupełnie jakby nie było na świecie siły mogącej go obalić – no chyba że sama ziemia, na której stał, zatrzęsłaby się nagle.
A koła w starych młynach, wznoszących się niczym dawne twierdze, dalej się obracały, cierpliwie mieląc czas. Obrastające je pnącza pięły się od fundamentów po sklepienia, oplatając kamienne mury gęstymi sieciami.
I znowu minęło wiele lat. Aż wreszcie stało się to, czego nikt nie był w stanie przewidzieć, i ziemia naprawdę zatrzęsła się w posadach. Miało to miejsce jeszcze przed świtem – grunt zadrżał nagle, wybudzając całe miasto ze snu. Potem rozległ się ponury rumor i w jednej chwili po starych miejskich murach pozostała tylko sterta gruzów.
Mieszkańcy miasta byli w szoku: wszystkie serca ścisnęły się z żalu, wszystkie myśli mimowolnie pomknęły ku tamtym dniom, kiedy spłonęła stara świątynia i na rzece utknął trójmasztowiec. A teraz wreszcie natura obaliła swą ręką także mury miejskie. Ludzie wdychali zimne powietrze i usiłowali zrozumieć, jakie były tego przyczyny.
Dopiero po niewczasie stwierdzili ze zdumieniem, że trzęsienie ziemi poprzedzone było pewnymi znakami, choć wtedy nikt nie zwrócił na nie uwagi i teraz pozostał już tylko spóźniony żal; jeden człowiek widział niezliczone mrowie barwnych węży pełznących w stronę rzeki, inny miał wieprzka, który w jedną noc zdołał wyryć w swoim chlewie zdumiewająco wielki dół; u tego wszystkie kury wskoczyły rzędem na mur i zaczęły gdakać jednym głosem, u owego na środku podwórza siadł jeż i zaczął charczeć jak schorowany starzec. Wszystkie te nietypowe zachowania zwierząt musiały zwiastować nadchodzące trzęsienie ziemi. Mieszkańcy Wali uważali, że takich niepokojących omenów było zresztą o wiele więcej: już od ponad sześciu miesięcy dręczyły ich poważne obawy. O tak, bardzo poważne…
Nad okolicą krążyły bowiem niczym stado nietoperzy różne pogłoski. Wszędzie rozprawiano ze strachem o szerzących się plotkach: znowu będą dzielić ziemię – fabryki, nawet zakłady makaronowe, miały trafić z powrotem w ręce prywatnych inwestorów. Wielkie nieba, więc fortuna faktycznie obróciła się znowu niczym młyńskie koło? Nikt nie śmiał uwierzyć, że może to być prawda. Ale wkrótce zaczęto o tym pisać nawet w gazetach. W Wali zwołano wielki wiec, na którym ogłoszono, że ziemia, fabryki i zakłady makaroniarskie znowu zostaną oddane prywatnym osobom. Wszyscy oniemieli ze zdumienia. Przez wiele dni nad miasteczkiem zalegała cisza, zupełnie jak wtedy przed laty, kiedy piorun uderzył w starą świątynię. Dorośli i dzieci – wszyscy milczeli. Po kolacji spoglądali tylko po sobie, po czym szybko kładli się spać. Nawet kury, psy, gęsi i kaczki nie wydawały z siebie żadnych odgłosów. A ludzie zastanawiali się w skrytości serc: „Oj, nasze ty Wali, nieszczęsna mieścino, co cię jeszcze czeka…?”.
Burmistrz i dyżurni odpowiedzialni za porządek na poszczególnych ulicach osobiście podzielili ziemię. Za każdym razem, kiedy wydzielali kawałek, ogłaszali: „Oto kolejna działka”. Wreszcie rozdano wszystko poza fabryką i zakładem makaronowym. Kto miał się nimi zająć? Prace w nich wstrzymano na kilkanaście dni. W końcu ktoś postanowił wziąć na siebie fabrykę i pozostał już tylko zakład makaroniarski. Nikt jednak nie wyciągał po niego ręki. Stare młyny nad rzeką milczały, okryte tajemnicą, jakby mogły przeniknąć wszystkie zdarzenia pomyślne i niepomyślne. Wszyscy rozumieli, że te zniszczone, poczerniałe konstrukcje stanowiły esencję całego Wali, kryły się w nich jego nieszczęścia i chwała, upokorzenia, wzloty i upadki. Kto odważy się wkroczyć do tych mrocznych, zawilgoconych, porosłych mchem budowli; kto przejmie nad nimi pieczę?
Mieszkańcy miasta w sumie zawsze traktowali produkcję makaronu jako nieco dziwne zajęcie. Stare młyny i pomieszczenia, w których go wyrabiano, przepełniała trudna do opisania atmosfera tajemnicy. Proces wytwórczy wymagał wody o odpowiedniej temperaturze, drożdży, skrobi, odpowiedniego zaczynu… Drobny błąd na każdym z tych etapów mógł doprowadzić do katastrofy. Skrobia nie chce się wytrącić! Nitki makaronu się porwały! Ludzie z branży w takich sytuacjach mawiali, że „cała partia poszła na straty”, ale przeważnie nic nie dało się na to poradzić. Wielu starych mistrzów makaroniarskich kończyło żywot, rzucając się do rzeki. Kiedyś jednego wyratowano z wody, ale następnego dnia powiesił się na krokwi w młynie. Taki to był fach. Więc kto by teraz chciał przejąć te młyny? Od wielu pokoleń specjalizował się w tym ród Sui – więc najlepiej chyba byłoby oddać je w ręce któregoś z jego przedstawicieli…? Ktoś poszedł namówić Baopu, żeby się zgodził, ale ten, choć był jeszcze krzepkim mężczyzną i miał zaledwie czterdzieści dwa lata, pokręcił tylko głową, patrząc na stojące na drugim brzegu młyny i mrucząc coś pod nosem, jakby wielce zszokowany propozycją.
I wtedy niespodziewanie Duoduo z klanu Zhao zadziwił wszystkich oświadczeniem, że zgłasza się do prowadzenia przedsiębiorstwa.
W całym Wali zawrzało. Pierwszą decyzją Zhao Duoduo po przejęciu firmy było przemianowanie jej na „Zakłady Makaronowe Wali”. Wszyscy patrzyli po sobie, a w ich oczach malowało się zdumienie, jakby dopiero teraz do nich dotarło, że branża makaronowa nie należy już ani do miasteczka, ani do rodziny Sui. Teraz rządzi w niej ród Zhao! Niesłychane! Do czego to wszystko miało doprowadzić…? Ludzie wpatrywali się w stare młyny, zadając sobie to pytanie i nie mogąc się nadziwić, jak się wszystko pozmieniało. Ich zdaniem było to nie mniej zdumiewające niż kury wskakujące rzędem na ogrodzenie i charczące jeże. „Świat staje na głowie” – powtarzano. I dlatego właśnie tamtego ranka, kiedy zatrzęsła się ziemia, wszystkich ogarnął strach.
Co do tego, czy trzęsienie miało jeszcze jakieś inne, bardziej bezpośrednie przyczyny – problem mógł leżeć w prowadzonych za miastem odwiertach. Od prawie roku dokoła Wali kręciły się ekipy geodetów. Platformy wiertnicze zaczęły się stopniowo przybliżać, a ludzie nabrali obaw. Z całego miasta jeden tylko chudy i mizerny Sui Buzhao całymi dniami przypatrywał się pracom, a od czasu do czasu pomagał nawet dźwigać wiertła, nie bacząc na błoto. Mieszkańcom, którzy przychodzili się pogapić, mówił zaś:
– To do wydobycia węgla.
Wiertła dniem i nocą nieustannie ryły ziemię. Wreszcie kilka osób przyszło zaprotestować.
– Dość już tego!
– Niby jak to? – zapytał operator maszyny wiertniczej.
– Tak wiercicie, że ziemię przedziurawicie! Jeszcze będzie z tego jakie nieszczęście!
Operator roześmiał się i spróbował im wyjaśnić, na czym dokładnie polega jego praca. Metalowe wiertło nieprzerwanie drążyło grunt. Aż wreszcie w piętnastym dniu prac zatrzęsła się ziemia.
Wszyscy zaczęli uciekać z domów drzwiami i oknami. Grunt drżał tak mocno, że ludziom kręciło się w głowach i ogarniały ich mdłości. Tylko Sui Buzhao, który pół życia spędził na morzu, jako tako oswoił się z tym wibrowaniem, toteż i uciekał najszybciej. Nagle, jeszcze w biegu, usłyszał potężny huk – zastygł, a po chwili wraz z innymi rzucił się ku wielkiemu placowi; było to dokładnie to samo miejsce, w którym stała niegdyś świątynia. Do tej pory go nie zabudowano. Tłoczyło się tam już całe mrowie ludzi, większość mieszkańców miasteczka. Wszyscy drżeli, choć nie było zimno, i martwieli ze strachu do tego stopnia, że nawet tym najbardziej wygadanym brakowało języka w gębie.
– Co to tak huknęło? – pytali. Nikt nie potrafił odpowiedzieć, każdy tylko kręcił głową. Wielu nawet nie zdążyło się porządnie ubrać, dopiero teraz wreszcie się obudzili i nieskładnie naciągali do końca odzienie. Sui Buzhao nic na sobie nie miał, osłonił tylko pośladki krzywo przewiązaną białą koszulą. Biegał po placu, szukając swoich bratanków Baopu i Jiansu oraz bratanicy Hanzhang. Wreszcie znalazł całą trójkę ukrytą w stogu siana. Bracia zdążyli coś na siebie narzucić, lecz Hanzhang miała na sobie tylko stanik i majtki. Kucała pod stogiem, zakrywając rękami piersi, a tamci stali z przodu i próbowali ją zasłonić. Buzhao przykucnął, zajrzał w stóg, usiłując dojrzeć w mroku dziewczynę, i zapytał:
– Wszystko w porządku?
Hanzhang przytaknęła krótko.
Jiansu przesunął się tak, żeby ją osłonić, i żachnął się jakby zniecierpliwiony:
– Idź sobie stąd!
Buzhao rozejrzał się po placu. Zorientował się, że praktycznie wszyscy pogrupowali się według więzów krwi. Wyraźne widać było trzy duże skupiska – klany Sui, Zhao i Li. Nikt nie zwoływał do siebie ich członków – lgnęli do siebie za sprawą powłoki ziemskiej, która kolejnymi podrygami ściągała ich coraz bliżej.
Starzec podszedł do rodu Zhao. Zauważył, że wśród jego przedstawicieli brakowało Naonao, i zrobiło mu się żal. Naonao była pieszczoszką rodziny, miała tylko nieco ponad dwadzieścia lat i słynęła z piękności po obu stronach rzeki. Całymi dniami biegała po mieście, żywa jak iskra. Buzhao odkaszlnął i ruszył dalej, przeciskając się przez ciżbę. Sam nie wiedział, przy której rodzinie powinien stanąć.
Poranek robił się coraz widniejszy.
Nagle ktoś krzyknął:
– Mur się zawalił…!
Wszyscy natychmiast zrozumieli, że to właśnie było źródło niedawnego ogłuszającego huku. Rozległ się wielki lament, a potem tłum rzucił się biegiem, żeby obejrzeć, co zostało ze starych umocnień. Jakiś młodzieniec wskoczył jednak na stertę gruzów i zawołał:
– Stać!
Wszyscy wyciągnęli szyje i popatrzyli na niego, ciekawi, co też się znowu stało. Chłopak wyciągnął przed siebie ramię i powiedział:
– Czekajcie! Po trzęsieniu ziemi przychodzi zwykle druga fala! Przeczekajmy, aż minie! Drugi wstrząs często bywa jeszcze silniejszy od pierwszego!
W tłumie rozległ się szum rozmów. Sui Buzhao, który przyglądał się z boku, odezwał się głośno:
– Słuchajcie go! Dobrze gada!
Na placu stopniowo zapanował spokój. Tłum przestał się kręcić, czekając na kolejne wstrząsy. Minął jakiś czas, aż nagle ktoś z rodziny Zhao zakrzyknął głosem łamiącym się od płaczu:
– Nieszczęście! Czwarty Pan nie zdołał się wydostać!
Natychmiast podniosła się wrzawa. Ktoś inny zaklął chrapliwie i poznano po głosie, że to Zhao Duoduo.
– To po co się głupio wydzierasz?! – zawołał. – Leć po niego!
Tamten przytaknął, przepchnął się przez tłum i popędził jak strzała w kierunku alejki.
Na placu znowu zapadła cisza, wszyscy czekali w napięciu. Minęła kolejna chwila, aż wreszcie ów człowiek na powrót wybiegł zza rogu.
– Czwarty Pan tylko spał! – oświadczył głośno. – I mówi, żeby wracać do domów, bo drugiego trzęsienia nie będzie!
Cały plac rozbrzmiał krzykami ulgi, a potem starsi zaczęli przyzywać do siebie dzieci i wreszcie tłum się rozszedł. Młodzieniec, który ostrzegał przed dalszymi wstrząsami, również zszedł z muru, poprzestępował z nogi na nogę i w końcu też powlókł się do domu.
Pozostała tylko skryta przy stogu siana trójka rodzeństwa Sui. Jiansu wbił spojrzenie przed siebie i żachnął się niezadowolony:
– Traktują Czwartego Pana jak jakąś wyrocznię, każde jego słowo jest święte!
Baopu podniósł z ziemi rzuconą przez młodszego brata fajkę, obrócił ją w rękach i na powrót odłożył. Wyprostował potężne ciało i spojrzał z westchnieniem na blednące gwiazdy. Zdjął ubranie, otulił nim siostrę, znowu stanął, wreszcie ruszył w milczeniu przed siebie.
Kiedy wszedł w plamę cienia pod fragmentem zniszczonego muru, nagle mignęło mu coś śnieżnobiałego. Postąpił krok do przodu i stanął jak wryty – przed sobą miał na wpół nagą dziewczynę! Ona też spojrzała na niego i, rozpoznawszy go, roześmiała się cicho. Baopu poczuł nagłą suchość w gardle.
– Naonao… – odezwał się drżącym głosem.
Lecz ona dalej się śmiała, przebierając białymi, zgrabnymi nogami tuż pod jego nosem, a po chwili odbiegła skocznie w dal…
1 Li – chińska miara odległości, około 0,5 kilometra (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2 Znane też jako Laizi lub Laiyi. Nieznany jest dokładny czas jego powstania, lecz w 567 r. p.n.e. zostało ono pokonane przez państwo Qi (jedno z Walczących Królestw, których podbicie przez Qin doprowadziło do powstania Chin jako zjednoczonego bytu politycznego).
3 Dynastia Ming panowała w latach 1368–1644. Zheng He to postać historyczna, żył w latach 1371–1433.
4 Kang – typowy dla północnych Chin element domowej zabudowy: duża murowana platforma ogrzewana od spodu strumieniami ciepłego powietrza odprowadzanymi z kuchennego pieca, wykorzystywana jako przestrzeń do spania, pracy, podejmowania gości i innych codziennych zadań.