Читать книгу Pradawna łódź - Wei Zhang - Страница 7

Rozdział 2

Оглавление

Losy rodziny Sui zdawały się nierozerwalnie powiązane ze starymi młynami. Z pokolenia na pokolenie niemal wszyscy członkowie tego wielkiego rodu parali się wytwórstwem makaronu. Dotyczyło to również Baopu, Jiansu i Hanzhang – cała trójka od momentu, kiedy tylko mogła pracować, przesiadywała na nasłonecznionym placyku do suszenia makaronu albo w zaparowanym pomieszczeniu wytwórczym. Oczywiście w czasach głodu zakład wstrzymał pracę, ale gdy tylko stare koła młyńskie znowu zaczęły się obracać, wszyscy Suiowie natychmiast wrócili do branży.

Baopu lubił spokój i całe lata spędził, przesiadując na drewnianym stołku i pilnując młyna. Zadaniem Jiansu była dostawa makaronu, więc dzień w dzień jeździł wozem po piaszczystej drodze wiodącej do nadmorskiej przystani. Hanzhang przypadła w udziale najbardziej godna pozazdroszczenia praca – chodziła po placyku z włosami zakrytymi białą chustką i rozdzielała palcami srebrzyste nitki suszącego się makaronu.

Przejąwszy zakład, Zhao Duoduo już pierwszego dnia zwołał wielkie zebranie.

– Od tej pory fabryka należy do mnie – oświadczył. – Kto chce zostać i pracować, zapraszam. Kto chce odejść, droga wolna. Ale ci, co zostaną, niech lepiej nie myślą, że będą mogli się obijać!

Kilka osób z miejsca zrezygnowało z pracy, lecz rodzeństwo Sui jakby nigdy nic wróciło do swoich obowiązków. Chyba nawet nie przyszło im do głowy, że mogliby odejść z zakładu. Tak jakby czuli, że to właśnie jest ich przeznaczenie, że nie mogą zostawić tego miejsca, choćby przyszło im tu umrzeć.

Przesiadując w pojedynkę w starym młynie, Baopu co określony czas nabierał drewnianą łyżką fasoli i dorzucał jej do koła. Zawsze zwrócony był szerokimi, barczystymi plecami do wyjścia, ale po jego prawej stronie znajdowało się okienko, przez które mógł wyglądać na szeroko rozlewające się wody rzeki, rozproszone „stare twierdze” i kępy wierzb. Jeszcze dalej pod niebieską kopułą nieba widać było coś połyskującego srebrzyście. Był to właśnie placyk do suszenia makaronu. Oblewające go promienie słońca zdawały się wyjątkowo jasne, a omiatająca bryza – niezwykle łagodna. Od jego strony napływał niewyraźny odgłos śmiechu i śpiewów. Na czystej, wysypanej piaskiem powierzchni wyrastały jak drzewa w zagajniku stelaże do wieszania świeżego makaronu, a między nimi chodziły młode dziewczęta, wśród nich także Hanzhang i Naonao. Na piachu dookoła zawsze leżały natomiast okoliczne dzieciaki, czekając, czy jakaś nitka makaronu nie spadnie na ziemię, a wtedy rzucały się po nią na wyrywki. Spoglądając przez swoje małe okienko, Baopu nie był w stanie rozróżnić poszczególnych twarzy, ale doskonale sobie wyobrażał panującą tam wesołą atmosferę.

Codziennie o świcie, zanim jeszcze wstało słońce, na placu zaczynał się ruch. Starsze kobiety wróżyły z chmur, z której strony będzie tego dnia wiało, i poprawiały ustawienie stelaży zgodnie ze swoimi przewidywaniami. Stojaki należało przesuwać prostopadle do kierunku wiatru, inaczej podmuchy zwiewałyby wilgotne nitki w jedną stronę i wszystko by się sklejało. Potem na plac przyjeżdżały w pośpiechu wozy i należało pozdejmować z nich kolejne porcje śnieżnobiałego, czyściutkiego makaronu, który następnie rozwieszano na stelażach. Dziewczęta przez cały dzień krzątały się wśród drewnianych ram, zręcznymi palcami rozdzielając splątane nitki aż do chwili, kiedy makaron wysechł i kołysał się na wietrze cicho niby wierzbowe witki. Niektórzy mawiali nawet, że to właśnie dlatego makaron firmy Biały Smok nie ma sobie równych: raz, że wytwarza się go za pomocą wody z rzeki Luqing, a dwa – że doglądają go te młode dziewczęta. Ostrożnie muskały kolejne nitki, od góry do dołu, od lewej do prawej, jakby grały na harfach. Blask wschodzącego słońca oblewał ich twarze i lśnił w pasemkach schnącego makaronu, aż przybierały barwę najczystszej bieli… Ciała dziewcząt skąpane były w ciepłym świetle; któraś zaczynała cicho nucić. Melodia wznosiła się coraz wyżej i wszyscy słuchali w milczeniu, aż śpiewająca przytomniała nagle, a wtedy jej towarzyszki śmiały się i klaskały.

Najdonośniejszy głos miała Naonao. Pracowała z zapałem, ale od czasu do czasu zupełnie bez powodu zaczynała rzucać przekleństwami. Ten, do kogo adresowane były jej wyzwiska, nigdy jednak nie brał ich sobie do serca, bo wszyscy wiedzieli, że Naonao po prostu taki ma charakter i tyle. Z filmów nauczyła się disco i czasem nagle spontanicznie zaczynała tańczyć, a wtedy wszyscy odrywali się od pracy i patrzyli na nią, wołając o jeszcze – lecz Naonao nigdy nie przejmowała się cudzymi oczekiwaniami i kiedy przechodziła jej ochota na tańce, zwyczajnie padała plecami na rozgrzany piasek, odsłaniając śnieżnobiałą skórę. Któregoś razu, leżąc tak, niespodziewanie zaczęła się wiercić, aż wreszcie oświadczyła:

– Ciągle jakby czegoś mi brakuje…

Kobiety wybuchnęły śmiechem.

– Chyba jakiegoś młodego głupca, żeby cię wziął w obroty, ot co! – rzuciła jedna, podeszła już w latach.

Naonao zerwała się z piasku.

– Jeszcze się taki nie urodził, żebym mu na to pozwoliła! – krzyknęła. Pozostałe dziewczęta przyklasnęły jej ze śmiechem i na chwilę na placu zapanowała wielka wesołość, a potem wszystkie wróciły do roboty.

Hanzhang pracowała zawsze nieco na uboczu – zdarzało się, że przez cały dzień wyrzekała ledwie kilka zdań. Była wysoka i smukła, a oczy miała duże i ciemne, ocienione długimi rzęsami. Naonao często przemykała do niej pod stelażami i zaczynała trajkotać. Hanzhang słuchała w milczeniu. Któregoś dnia Naonao zapytała:

– Jak myślisz, która z nas jest ładniejsza?

Hanzhang popatrzyła na nią i w odpowiedzi tylko się uśmiechnęła. Naonao klasnęła.

– Ale masz ładny uśmiech! Ciągle chodzisz z ponurą miną, ale jak już się uśmiechniesz, to robisz się prześliczna!

Hanzhang w milczeniu zaczęła szybciutko rozdzielać nitki makaronu. Naonao dalej trajkotała trzy po trzy, aż wreszcie ujęła dłoń koleżanki, przysunęła ją sobie pod oczy i orzekła:

– Ręce też masz ładne, i takie drobne paznokcie… mogłabyś je jeszcze pomalować. O właśnie, słyszałaś? Jak będziesz chciała je sobie zrobić na czerwono, to nie używaj już oleandru. Podobno istnieje jakiś rodzaj olejku, że jak posmarujesz nim paznokcie, to od razu robią się czerwone. – To mówiąc, rozłożyła dłoń Hanzhang i nachyliła ku niej głowę, lecz ujrzawszy wystające z rękawa białe ramię dziewczyny, natychmiast zdumiona puściła jej rękę. Skóra na ramieniu Hangzhang była niemal przezroczysta i tak delikatna, że widać było pod nią żyły. Naonao spojrzała na twarz koleżanki i stwierdziła, że choć jej policzki opaliły się trochę na słońcu, to szyja i miejsca zakryte chustką są równie blade jak ramiona. Zamilkła z podziwu, wpatrując się w Hanzhang, która ostrożnie rozdzielała dwie mocno splątane nitki makaronu.

– Wy, Suiowie… Dziwni z was ludzie – rzuciła wreszcie, po czym w milczeniu zabrała się do pracy.

Hanzhang miała wrażenie, że tego dnia makaron strasznie się plącze – jakby się nie uwijała, robocie nie było końca. Uporawszy się z grubym pasmem sklejonych nitek, uniosła głowę i odetchnęła z ulgą. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że stojąca obok Naonao wpatruje się zamyślona gdzieś w dal. Powiodła wzrokiem w tym samym kierunku i stwierdziła, że dziewczyna spogląda na nabrzeżne młyny.

– Siedzi tam sam jak palec… Czy mu wieczorami nie straszno? – mruknęła nagle Naonao.

– O kim mówisz? – zapytała Hanzhang. Naonao rzuciła jej spojrzenie.

– O twoim starszym bracie! Podobno te stare młyny są nawiedzone…

Hanzhang oderwała od niej wzrok i wracając do pracy, stwierdziła:

– Jemu nic nie straszne. On nie wie, co to strach.

Słońce stało wysoko i raziło bezlitośnie tak, że nitki makaronu, nabrzeżny piasek i woda w rzece lśniły w jego blasku. W cieniu wierzb po jednej stronie placyku zgromadziły się liczne dzieci. W rękach trzymały koszyki, a oczy uporczywie wbijały w suszące się i połyskujące nitki. Codziennie tak czekały – gdy tylko makaron wysychał i zdejmowano go ze stelaży, natychmiast podbiegały i rzucały się na gorący piach. Lecz robotnice miały do nich coraz mniej cierpliwości i po zebraniu gotowego produktu przeczesywały piasek bambusowymi grabiami, tak że na ziemi prawie nic nie zostawało. Mimo to niezniechęcona dzieciarnia nadal czekała radośnie na obrzeżach placu i kiedy kobiety odrywały grabie od ziemi, z krzykiem pędziła przed siebie, padała na ziemię i szybciutko zgarniała do koszyków, co tylko udało się znaleźć. Niektóre dzieci rzucały kosze i najpierw pospiesznie nabierały całe naręcza piachu, a dopiero potem uważnie go przebierały, skacząc z radości za każdym razem, kiedy trafiały na dłuższy kawałek, bo robotnicom często zdarzało się wdeptywać w ziemię całe nitki.

Słońce przesuwało się powoli i czekające pod drzewami maluchy niecierpliwie to przekładały koszyki na głowę, to znowu je zdejmowały. Najstarsze wśród nich miały góra osiem, dziewięć lat – rodzice przysyłali je na zbieranie makaronu, bo nie mogli dla nich znaleźć innego zajęcia. Co kilka dni dzieci zabierały to, co udało im się znaleźć, i sprzedawały na targu, a potem wypytywały się nawzajem, ile udało im się zarobić.

Tego dnia wdowa Xiaokui przyprowadziła swojego synka Leileia i również usiadła z nim pod wierzbami. Leilei był drobnym chłopaczkiem; wszyscy mieli wrażenie, że w ogóle nie rośnie. Inne dzieci patrzyły na niego drwiąco i mówiły tak, żeby usłyszał:

– Na pewno nie uda nam się wyzbierać tyle, ile jemu…

Xiaokui spoglądała bez słowa na placyk, opierając dłoń na głowie syna, a on patrzył przed siebie, jakby nic nie słyszał, wtulając się w piersi matki, i tylko usta siniały mu nieco ze złości. Xiaokui miała doskonały widok na pracującą przy stelażach Hanzhang, która zręcznie zdjęła długą nitkę makaronu, po czym podniosła swoje grabie i pomachała nimi w górze. Popchnęła syna do przodu.

– Prędko!

Leilei pomknął przed siebie, ale inne dzieci, bardziej spostrzegawcze i szybsze od niego, wyrwały się już do przodu. Xiaokui patrzyła, jak przepychają się jedno przez drugie i padają na ziemię, wyciągając małe rączki. Zaczęła szukać wzrokiem Leileia, ale maluchów było za dużo i za bardzo się kręciły – nie mogła wypatrzeć wśród nich syna. Usiadła pod drzewem, ale natychmiast znowu wstała, przygładziła włosy i ruszyła w kierunku dzieci.

Hanzhang grabiła piach celowo niestarannie. Zabierając się za kolejny kawałek ziemi, zakreślała go linią, której żadnemu dziecku nie wolno było przekroczyć. Przed sobą widziała niezliczone brudne rączki, które szybciutko przebierały piasek – za każdym razem, kiedy wytyczała nową linię, wyciągały się w kierunku miejsca, które właśnie zwolniła. W którymś momencie podniosła głowę i zauważyła Xiaokui, która przebierała piasek obok Leileia. Sama nie wiedziała czemu, ale na widok matki i syna zadrżała jej ręka, w której trzymała grabie. Akurat w tej chwili Xiaokui również spojrzała na nią. Podniosła się, otrzepała dłonie z piachu i zrobiła krok do przodu. Złapała chłopca za rękę i uśmiechnęła się do Hanzhang, jakby skrępowana. Hanzhang skinęła jej głową i znowu skupiła się na pracy. Ale sprawiała wrażenie, jakby nie była w stanie utrzymać w rękach grabi, które ciągle się kiwały, i co raz to pozwalała, aby pasemka makaronu zsuwały się z nich na ziemię. Buszujące dzieci zaczęły tłoczyć się wokół niej z rumieńcami radości na buziach. Nawet Leilei wreszcie zdołał się przecisnąć do przodu i wywalczył sobie garść nitek. Ścisnął je mocno, jakby nie zamierzał ich już nigdy wypuścić.

Wysuszony makaron pakowano do wielkich jutowych worów, które składano na placyku w stosy wielkie jak pagórki. Kolejno podjeżdżały po nie konne wozy, a powożący pospieszali dziewczęta, żeby ładowały je jak najszybciej. Jiansu skierował się do najdalszego stosu, ale nie zatrzymał wozu, tylko zaczął zręcznie objeżdżać stelaże, wymachując batem i pogwizdując do rytmu pobrzękujących końskich dzwonków. Wóz przemknął za plecami robotnic, które odskakiwały przestraszone. Tylko Naonao się nie bała. Podbiegła bliżej i zamachała rękami.

– Stój, stój! – zawołała.

Wóz zwolnił nieco, a ona niespodziewanie wskoczyła na niego i krzyknęła:

– Szybciej!

Jiansu strzelił z bicza i wóz znowu pomknął przed siebie. Wreszcie zatrzymał się w rogu przy jednym ze stosów, a oni zaczęli ładować worki na furę. Jiansu był bardzo wysoki i miał wyjątkowo długie nogi, więc dźwigając worki na spółkę z Naonao, musiał się mocno nachylać.

– Uważaj – powiedział – bo jeszcze przez przypadek wrzucę cię na wóz razem z tym makaronem.

– Nie przechwalaj się – prychnęła Naonao.

Jiansu uśmiechnął się szeroko, odgarnął włosy, po czym nagle wyciągnął długie ramiona, złapał ją mocno i wrzucił na wóz razem z workiem.

– Siły to ci nie brakuje! – roześmiała się Naonao. – Mocniejszyś od Wu Songa1, łajdaku jeden!

Pozostałe kobiety, które przez cały czas przyglądały im się z drugiej strony placu, zaczęły klaskać.

– Wygłupiają się zupełnie jak para zakochanych! – rzekła jedna z nich, w średnim wieku.

Dziewczęta wybuchły śmiechem, ale Naonao stanęła na wozie, wycelowała w kobietę palcem i krzyknęła z urazą:

– Co ty tam wiesz, do cholery!

Akurat w tym momencie na placu pojawił się Zhao Duoduo, żeby – jak to miał w zwyczaju – rzucić okiem na przebieg prac. Na widok klaszczących i roześmianych dziewcząt wpadł we wściekłość. Śmiechy natychmiast ucichły. Duoduo z ponurą miną podszedł do wozu Jiansu, nie odrywając wzroku od młodych ludzi.

– No i co tak patrzysz? – zapytała go Naonao. – Wcale się ciebie nie boję!

Duoduo parsknął bezgłośnym śmiechem, odsłaniając kącik ust.

– A ja ciebie owszem – stwierdził. – Przyszedłem powiedzieć, że od jutra pracujesz w zakładzie, przy produkcji. Tam są lepsze pensje.

Naonao wydęła usta.

– Tam też nie zdołasz mnie nie przestraszyć!

Zhao Duoduo tylko na nią spojrzał. Ona zaś zeskoczyła z wozu i zmrużyła oczy. Dyszała ciężko, a po jej szyi spłynęła lśniąca kropla potu. Nagle z drugiego końca placu rozległy się jakieś hałasy. Duoduo odwrócił głowę i zobaczył grupę dzieci uganiających się z koszykami za grabiącą piasek Hanzhang. Ruszył w tamtą stronę, wydając z siebie zdziwione mruknięcie. Dzieci przebierały piach rączkami. Uwijały się w zdumiewająco skoordynowany sposób. W tym samym momencie wsuwały palce w piasek, w tym samym momencie nabierały go w złożone dłonie. Jeśli w nabranej garści nie znalazły żadnej nitki makaronu, pospiesznie odrzucały ją i próbowały od nowa. Oczy miały utkwione przed sobą, nie widziały nic poza ziemią. Dopiero kiedy Hanzhang krzyknęła nagle, wszystkie podniosły głowy i się rozejrzały, ale było za późno: jakaś wielka stopa zaczęła przydeptywać im dłonie. Była tak ogromna, że mogłaby je wdeptać w piasek. Kilkoro maluchów powiodło wzrokiem do góry, aż ich spojrzenia zatrzymały się na twarzy Zhao Duoduo, i zaczęło płakać.

– Małe złodziejaszki! – krzyknął Duoduo, zaglądając do ich koszyków.

– Wuju Duoduo…! – zawołała z boku Xiaokui. On jednak nawet na nią nie spojrzał, tylko nachylił się i szarpnął za ucho Leileia. Chłopiec wybuchnął płaczem i wypuścił swój koszyk, który upadł na ziemię. Wyciągnął po niego rękę, ale kiedy wielka stopa Duoduo podniosła się, żeby zmiażdżyć mu palce, natychmiast ją cofnął. Duoduo odstąpił o krok i kopnął koszyk, posyłając go w dal. Cienkie jak igiełki fragmenty makaronowych nici rozsypały się po piasku. Dzieci patrzyły na to jak oniemiałe, a pod Xiaokui ugięły się kolana. Padła na ziemię. Wokół zapadła cisza jak makiem zasiał. Po chwili Hanzhang odłożyła grabie i podeszła, aby pomóc Leileiowi pozbierać makaron.

– Stój! – krzyknął Duoduo.

Hanzhang zastygła. Dzieci jak jedno wybuchły płaczem. Po drugiej stronie placu kobiety pomagały woźnicom ładować worki. Zaprzężone konie od czasu do czasu rżały głośno. Na tle brzęku ich dzwonków rozlegały się czasem połajania powożących mężczyzn – Jiansu jednak przez cały ten czas stał w miejscu i przyglądał się Duoduo. Teraz podszedł bliżej. Stanął przy siostrze, zapalił fajkę i zaciągnął się, nadal wpatrując się w zarządcę fabryki.

– I na co się tak gapisz? – prychnął wreszcie Duoduo.

Jiansu wypuścił ustami dym, lecz nie odpowiedział.

– No?! – krzyknął Duoduo groźnym, zachrypniętym głosem.

– Bracie… – odezwała się cicho Hanzhang. Lecz Jiansu nadal milczał. Wypalił fajkę, po czym ostukał popiół z cybucha. Duoduo oderwał wzrok od jego twarzy, rozejrzał się dookoła, po czym krzyknął na stojące z boku dzieci:

– Takie małe smarki, a już cwaniaczycie? Lepiej nie wchodźcie mi w drogę, bo źle się to dla was skończy! – Po czym odwrócił się i odszedł. Hanzhang złapała brata za rękaw i zapytała cicho:

– Jiansu! Co z tobą? Co się dzieje?

Jiansu prychnął.

– Nic – odparł. – Chciałem mu tylko pokazać, że od dzisiaj powinien traktować naszą rodzinę z nieco większym szacunkiem.

Hanzhang nie odpowiedziała. Podniosła głowę i spojrzała w kierunku stojących nad rzeką młynów. Nad wodą podniosła się już wieczorna mgła. Majaczące w niej budynki spowijała niepokojąca cisza.

Choć tak naprawdę był to tylko pozór – wsłuchawszy się, nadal można było wychwycić rozchodzący się w jesiennym zmierzchu hurkot młynów przypominający odległy pomruk burzy. Koła obracały się wolno, cierpliwie mieląc czas. Dźwięk ten zdawał się budzić w mieszkańcach Wali coraz większe zniecierpliwienie, które pewnego dnia mogło się przerodzić w gniew.


Młody Zhichang z klanu Li ciągle fantazjował o mechanizacji młynów. Nie był zbyt gadatliwy i zawsze chodził z głową w chmurach. O swoich pomysłach opowiadał jedynie Sui Buzhao, który reagował na nie z równym entuzjazmem.

– Jest w tym jakiś sens! – wzdychał z podziwem.

Kiedy nie miał nic innego do roboty, Zhichang czytał dla przyjemności podręczniki do matematyki i fizyki, ucząc się na pamięć wzorów i regułek. Opowiadał o nich Buzhao, który nic z tego nie był w stanie zapamiętać, lecz nie przeszkadzało mu to interesować się wszystkim, co miało w nazwie słowo „reguła”, nawet jeśli zawsze interpretował je na własny sposób. Za jego namową Zhichang przedstawił swoje pomysły modernizacji technikowi z zespołu geodezyjnego, także noszącemu nazwisko Li, który po wysłuchaniu ich stwierdził:

– Dałoby się to zrobić. Prościzna.

I tak zaczęli we trzech z lubością snuć plany mechanizacji. Pozostała tylko kwestia wcielenia ich w życie. Dopiero wtedy dotarło do nich, że potrzebują zgody Zhao Duoduo, więc Sui Buzhao poszedł się z nim rozmówić. Ten wysłuchał go bez słowa, a na koniec orzekł:

– Najpierw zainstalujmy tę waszą maszynerię w jednym młynie, na próbę.

Zhichang i Buzhao nie posiadali się z radości, technik Li również bardzo się cieszył. Zabrali się do pracy. Kiedy brakowało im jakichś części, szli do miejskiego zakładu metalurgicznego, a rachunki przesyłali do fabryki makaronu. Wreszcie brakowało im już tylko silnika, więc Duoduo dał im najsłabszą pompę z zakładu, napędzaną silnikiem wysokoprężnym. Teraz należało już tylko podjąć decyzję, gdzie to wszystko zainstalować. Sui Buzhao natychmiast pomyślał o młynie, którego doglądał jego bratanek. Baopu również zapalił się do pomysłu. Wstrzymał obracającego kamień wołu i własną ręką go odwiązał, po czym kazał Zhichangowi wyprowadzić go na zewnątrz. Rozpoczął się montaż. Przez kilka dni w młynie panowała wielka krzątanina i gwar, a na zewnątrz zbierali się gapie. Sui Buzhao przez cały czas biegał to tu, to tam, przynosząc smar albo rozmaite klucze i nawołując do tłumu, żeby się cofnął. Wreszcie silnik zbudził się z warkotem do życia, a kiedy nabrał prędkości, stare koło młyńskie zaczęło się powoli obracać, wydając z siebie nieco głośniejszy hurkot niż dotychczas, jakby odległa burza nieco się przybliżyła. W młynie zainstalowano także taśmociąg, który miał dostarczać regularne porcje namoczonej fasoli do koła. Wyciśnięty płyn odprowadzano świeżo wyremontowanym podziemnym kanalikiem bezpośrednio do zbiornika osadowego. Czasy, kiedy w starym młynie nakładano fasolę za pomocą drewnianej łyżki, bezpowrotnie minęły. Mimo to nadal potrzebny był tam ktoś, kto doglądałby maszynerii i na bieżąco rozprowadzał równomiernie fasolę po taśmociągu, tak więc Baopu nie groziła utrata stanowiska.

Nie dane mu jednak było cieszyć się dawnym spokojem. Nieustannie odwiedzali go ludzie z miasteczka, którzy chcieli obejrzeć urządzenie, a kiedy już przyszli, nie chcieli odejść. Wszyscy wychwalali nowy silnik, tylko jeden stary dziwak, Shi Dixin, nie podzielał ich zachwytu. Był przeciwny wszelkim nowomodnym wynalazkom, ponadto miał jakieś stare porachunki ze Sui Buzhao i nie zamierzał przyklaskiwać żadnym przedsięwzięciom, w których brał on udział. Przyszedłszy z wizytą, popatrzył przez długą chwilę na ciężko pracującą maszynę, po czym splunął nienawistnie w jej stronę i odszedł zamaszystym krokiem. Do młyna zaglądały też często dziewczęta z zakładu, wśród nich Naonao, która w kółko przeżuwała z uśmiechem cukierki. Gdy się pojawiała, nawet silnik nie miał odwagi burczeć tak żwawo jak zwykle i w pomieszczeniu słychać było wyłącznie jej okrzyki (bo kiedy coś jej się podobało, klęła jak szewc, choć ludzie zwykle reagowali na to uśmiechem). Wszędzie było jej pełno, wszystko oglądała, wszystkiego musiała dotknąć, a czasami wręcz, nie wiedzieć czemu, tupała z uciechy nogami. Któregoś dnia wyciągnęła rękę, żeby dotknąć taśmociągu. Baopu natychmiast podbiegł, złapał ją mocno i odsunął na bok, po czym pospiesznie odepchnął ją od siebie, jakby parzyła. Naonao spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby nigdy go dotąd nie widziała, po czym rzuciła świdrującym głosem:

– Ej, ty… ty wredne chłopisko! – Z tymi słowami uciekła, nie oglądając się za siebie. Wszyscy obecni gruchnęli śmiechem. Baopu zaś, jakby nigdy nic, bez słowa usiadł z powrotem na swoim stołku.

Z wolna ludzie przestali przychodzić. Pewnego razu, kiedy Baopu wyglądał przez małe okienko, zobaczył wdowę Xiaokui i jej niewyrośniętego synka Leileia, którzy stali niedaleko na plaży i spoglądali w jego stronę, trzymając w rękach jakiś kosz.

– A co to jest maszyna? – usłyszał skierowane do matki pytanie chłopca. Z nagłym ożywieniem podszedł do okna i krzyknął z całej siły:

– Mały! Jak chcesz zobaczyć maszynę, to chodź! Mam tu jedną!

Ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi.


Wracając z przystani do miasta, Sui Jiansu często zaglądał do brata, żeby dotrzymać mu towarzystwa. Może to dlatego, że sam przywykł do pędzenia wozem po szerokich równinach, ale zupełnie nie był w stanie zrozumieć, jak taki silny, sprawny mężczyzna może w kółko przesiadywać na stołku jak jakiś niedołężny starzec. Baopu rzadko się odzywał i sprawiał wrażenie, jakby zupełnie go nie obchodziło, co się dzieje na zewnątrz. Jiansu wypalał więc fajkę, po czym odchodził – do tego właśnie sprowadzało się w jego wykonaniu „dotrzymywanie towarzystwa”. Spoglądał na barczyste plecy brata; kojarzyły mu się z ciężkim, twardym kamieniem. Ale co się kryło pod spodem? Wiedział, że być może nigdy nie pozna na to odpowiedzi. Urodzili się z różnych matek, więc byli tylko braćmi przyrodnimi, ale Jiansu przypuszczał, że nawet gdyby tak nie było, i tak nigdy nie zdołałby go zrozumieć. Któregoś dnia w drodze powrotnej z placu do suszenia opowiedział mu o tym, w jaki sposób Zhao Duoduo potraktował Hanzhang i Xiaokui. Lecz Baopu swoim zwyczajem odpowiedział mu tylko milczeniem.

– Niech tylko poczeka! – rzucił Jiansu zaciętym głosem. – Suiowie nie pozwolą wiecznie sobą pomiatać!

Dopiero wtedy Baopu popatrzył na niego i odezwał się jakby do siebie:

– Przecież my nic nie umiemy poza robieniem makaronu.

Jiansu wbił spojrzenie w kamień młyński i odpowiedział zimno:

– To się jeszcze okaże.

Najchętniej pogoniłby brata, żeby wyszedł wreszcie z tego nieszczęsnego młyna i już nigdy więcej nie postawił w nim nogi – taki silny chłop, i to w kwiecie wieku! Niewykluczone, że faktycznie było im pisane na zawsze zajmować się tą branżą, ale to jeszcze nie znaczyło, że Baopu musiał się tak marnować!

W całym mieście nie było nikogo, kto miałby taką rękę do robienia makaronu jak on – wszyscy się co do tego zgadzali. Nikt nie pamiętał, kto go nauczył rzemiosła – powtarzano tylko, że zaiste Suiowie rodzili się do tego fachu. Kilka lat wcześniej w zakładzie zmarnowała się ogromna partia i Baopu dał taki popis, że do tej pory go pamiętano.

Tamtego nieszczęsnego poranka w fabryce dała się wyczuć jakaś dziwna woń, a skrobia nie chciała się zestać; jeśli z cedzaka wychodziły jakiekolwiek nitki, były nierównej grubości i natychmiast po wrzuceniu do zimnej wody się łamały, a potem masa w ogóle przestała się zestalać. Groziło to dużymi stratami dla zakładu i w całej okolicy rozległy się smutne wołania:

– Partia poszła na straty! Partia poszła na straty!

Piątego dnia kryzysu zarząd dużym nakładem kosztów sprowadził z drugiej strony rzeki pewnego starego mistrza słynącego z ogromnego talentu. On jednak natychmiast po wejściu do fabryki skrzywił się, sprawdził masę w kadzi, po czym pospiesznie zrezygnował z wynagrodzenia i uciekł. Sekretarz miejscowego komitetu partii, Li Yuming – zacny i uczciwy człowiek – tak się tym wszystkim przejął, że z dnia na dzień policzki napuchły mu jak balony.

Przez cały ten czas Sui Baopu siedział jak kamień w młynie i po staremu dokładał fasoli do mielenia. Gdy jednak dotarła do niego wieść o nieszczęściu, rzucił łyżkę i popędził do zakładu. Siadł w kącie, zapalił fajkę i zaczął się przyglądać zmartwionym twarzom robotników. Patrzył, jak spuchnięty Li Yuming własną ręką zawiesza na odrzwiach czerwony płócienny pasek, który miał odpędzać złe duchy. Wreszcie ostukał cybuch, stanął przy kadzi z masą i nabrał odrobinę metalową chochlą. Wszyscy wpatrywali się w niego z napięciem. Baopu zaczął bez słowa przechodzić od kadzi do kadzi i sprawdzać płyn osadowy. Potem znowu kucnął w swoim kącie. Nocą powtórzył kilka razy cały proces. Widziano nawet, jak próbuje płynu na smak. Kiedy nadszedł świt, dopadło go takie rozwolnienie, że ściskał się z bólu za brzuch, a jego twarz zrobiła się żółta jak wosk. Mimo to wrócił na swoje stanowisko w kącie. Tak minęło pięć czy sześć dni, aż w końcu z zakładu zaczęła się wydobywać wspaniała woń. Kiedy pracownicy zajrzeli do kąta, w którym siedział zwykle Baopu, już go tam nie znaleźli, a gdy znowu na próbę wzięli się do odsączania makaronu, stwierdzili, że wszystko wróciło do normy. Baopu tymczasem zdążył już wrócić do młyna.

Jiansu nie rozumiał uporu brata. Skoro Baopu miał taki talent, to dlaczego nie został technikiem? Miałby dwa razy lepszą pensję, do tego prestiż i więcej czasu! Ale tamten tylko kręcił głową na te argumenty, twierdząc, że odpowiada mu spokojna praca przy mieleniu fasoli. Jiansu podejrzewał jednak, że chodzi o coś innego.

Następnego dnia po tym, jak opowiedział bratu, co się wydarzyło na placyku, znowu wyruszył wozem po piaszczystej drodze wiodącej do morskiej przystani. Wóz podskakiwał na wybojach, a on ściskał bat, wspominając własne słowa, że „nie pozwoli wiecznie sobą pomiatać”. Rozgoryczony, smagnął ostro konia. Droga tam i z powrotem zajęła mu cztery dni. Gdy po powrocie jego oczom ukazały się dawne mury miejskie i wnoszące się nad brzegiem rzeki „stare twierdze”, poczuł dziwne wzruszenie. Zsiadł z wozu i udał się z kolejną wizytą do brata. Już z daleka usłyszał głośny, mechaniczny warkot. Wszedł do młyna. Na widok nowych urządzeń oraz pasa transmisyjnego stanął jak wryty w ziemię.

Coś go ścisnęło w sercu.

– Kto za to wszystko odpowiada? – zapytał drżącym głosem. W odpowiedzi usłyszał, że Li Zhichang oraz wuj Buzhao. Zaklął i nie odezwał się już ani słowem.

Przez wiele dni nie zbliżał się do młyna. Nie miał ochoty patrzeć na maszynerię, którą tak się wszyscy zachwycali. Zgadywał, że nie upłynie wiele czasu, a pozostałe młyny i cały zakład wytwórczy również zostaną zmechanizowane. Wtedy dopiero klan Zhao zacznie się naprawdę dorabiać! Któregoś dnia przechadzał się nad rzeką w świetle zachodzącego słońca, obchodząc młyny szerokim łukiem. Z daleka przez wieczorną mgiełkę napływały do niego dźwięki fletu – to grał miejscowy stary kawaler, Kulawiec. Muzyka była świdrująca, urywana. Jiansu przez długi czas stał w miejscu, wpatrując się w płytkie wody rzeki i rozmyślając o Li Zhichangu oraz jego pomocniku – swoim własnym wuju. Mielił w ustach przekleństwa i wykręcał sobie knykcie, aż stawy głośno strzelały.

Wreszcie oddalił się od rzeki i szybkim krokiem skierował się do domu wuja.

Sui Buzhao mieszkał o kilka kroków od bratanków, w dalszej części kwartału zajmowanego przez rodową rezydencję. Była to jego siedziba od czasów, kiedy wrócił z morza. Zbliżywszy się do niej, Jiansu stwierdził, że w środku panuje ciemność – drzwi jednak były otwarte na oścież. Zawahał się. Dopiero, kiedy wyczuł zapach alkoholu i usłyszał brzęk odstawianej na stół czarki, uzyskał pewność, że wuj jest w domu.

– Czy to ty, Jiansu? – usłyszał jego głos.

– To ja! – odparł i przestąpił próg. Starzec siedział po turecku na kangu, pomrukując coś do siebie i nabierając czarką wódki.

– Dobrze się tak pije po ciemku – mruknął i wychylił łyk. Poczęstował bratanka, po czym sam wychylił kolejną czarkę i otarł usta palcem. Siorbał głośno, w przeciwieństwie do Jiansu, który wychował się już w innym pokoleniu i pił bezgłośnie. Podczas lat spędzonych na morzu przywykł do jedzenia surowej ryby i zabijania jej woni mocnym alkoholem. Jiansu z kolei zazwyczaj nie pijał zbyt wiele, lecz tym razem przez całą godzinę dotrzymywał wujowi kroku, choć w jego piersi płonął ogień urazy i żalu.

Nagle czarka wysunęła się z ręki starca i roztrzaskała o podłogę. Przestraszony głośnym brzękiem Jiansu oblał się potem.

– Słyszałeś grę Kulawca? – mruknął Buzhao. – Na pewno tak. Ten jego przeklęty flet nie daje mi spać. Od kilku dni krążę całymi nocami po alejkach i marzę o śmierci. Ty nie masz pojęcia, nie masz pojęcia…! – Zacisnął mocno rękę na ramieniu bratanka. Jiansu nie wiedział, co się dzieje; co takiego dręczy jego wuja? Buzhao uderzył się po kolanach, po czym nagle zbliżył usta do ucha młodzieńca i zawołał:

– Śmierć zabrała jednego ze Suiów!

Jiansu wbił w niego osłupione spojrzenie. Pomimo ciemności dojrzał spływające po twarzy starca dwie lśniące strużki łez.

– Kogo? – zapytał.

– Sui Dahu. Podobno zginął na froncie, może to i prawda… W Wali nikt poza mną jeszcze o tym nie wie.

Głos wuja brzmiał nosowo. Sui Dahu był młodszym kuzynem Jiansu, co prawda dopiero w piątej linii, ale rodzina to zawsze rodzina. Młodzieńca ogarnęło przygnębienie.

– To był dobry chłopak – dodał Buzhao. – W zeszłym roku, tuż zanim wstąpił do wojska, poszedłem się z nim napić. Osiemnaście lat, nawet wąs nie zdążył mu się wysypać…

Znowu rozległ się odgłos fletu Kulawca, ostry i przenikliwy. Brzmiało to tak, jakby język grającego zamarzł na sztywny kikut. Pod wpływem tej muzyki Jiansu odniósł wrażenie, że widzi przed sobą cień kuzyna. Ale to było niemożliwe, Dahu już nigdy nie powróci do Wali. I nagle, słuchając zimnej melodii fletu, Jiansu coś sobie uświadomił: wszyscy mężczyźni w naszej rodzinie są kawalerami – pomyślał – a pieśń Kulawca jest przeznaczona właśnie dla nas.

Buzhao spił się do nieprzytomności i wreszcie stoczył się z kangu. Jiansu nachylił się, żeby go podtrzymać. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że starzec ma na sobie tylko krótkie spodenki i cały jest przemarznięty. Położył go spać jak bezrozumne dziecko.

Tym razem Buzhao naprawdę przeholował. Obudził się dopiero po trzech dniach, wciąż jeszcze bełkocząc, i nogi się pod nim plątały tak, że nieustannie się potykał. Kiedy wreszcie udało mu się wstać, oparł się o okno i zaczął opowiadać, że do przystani zawinął ogromny statek, a za jego sterami stoi sam wielki Zheng He.

– Co ja tu jeszcze robię?! – pytał. Bratankowie czuwali nad nim na zmianę, a Hanzhang gotowała dla niego trzy posiłki dziennie. Baopu posprzątał mu w domu i wymiótł pajęczyny z okien, choć wuj wstrzymywał go co chwilę, powtarzając:

– Na co to wszystko zamiatać? Mam gdzieś tę norę. Niedługo wyruszam w rejs. Ty też chodź ze mną, razem wypłyniemy w morze. A co, może wolisz dożyć swoich dni w tej zapomnianej przez wszystkich dziurze?

Cokolwiek Baopu odpowiadał, i tak było źle. W końcu stwierdził, że wuj jest chory, lecz wtedy Buzhao wytrzeszczył ze zdumieniem zmętniałe oczka i wrzasnął:

– Ja, chory?! Chore to jest całe to miasteczko! Pociągnij nosem, jak cuchnie! Czujesz? – I sam zmarszczył nos, jakby coś wąchał, po czym mówił dalej: – Na morzu posługujemy się milami morskimi. Jedna taka mila to sześćdziesiąt li. Co prawda niektórzy durnie mówią, że trzydzieści… A głębokość mierzy się w sążniach. Wrzuca się do wody natłuszczoną linę zakończoną ołowianym ciężarem; nazywa się ona „ołowianka”.

Baopu posłał brata po starego lekarza medycyny chińskiej, Guo Yuna. Po niedługim czasie Jiansu wrócił w towarzystwie doktora, który zmierzył choremu puls i zostawił receptę na lek mający w ciągu trzech dni postawić go na nogi. Kiedy ją wypisywał, przy stole stanęła Hanzhang i zaczęła mu się przyglądać. Lekarz, który wstał już, żeby odejść, na jej widok zatrzymał się nagle. Jej brwi były tak delikatne i czarne, że wyglądały jak namalowane. Oczy miała ciemne i lśniące, ale wzrok chłodny. Jej twarz była blada, szyja biała jak wosk albo śnieg, a skóra wydawała się niemal przezroczysta. Stary doktor przygładził siwy wąs i wbił w dziewczynę zdumione spojrzenie, po czym znowu usiadł na taborecie i zapytał, czy może zmierzyć jej puls. Ona jednak odmówiła chłodno.

– Ciebie też niewątpliwie dręczy choroba – oświadczył Guo Yun, po czym zwrócił się w stronę Baopu: – W przyrodzie konieczny jest wzrost, ale potrzebny jest też umiar. Bez wzrostu nie ma rozwoju, ale bez umiaru wszystko wyrwałoby się spod kontroli!

Baopu nie rozumiał, co znaczą te słowa, lecz mimo to pospiesznie poprosił siostrę, żeby dała się zbadać. Ona jednak ponownie odmówiła zimnym tonem. Guo Yun westchnął przeciągle i wyszedł, a oni przez długi czas patrzyli za jego oddalającą się postacią.

1 Wu Song – bohater Opowieści znad brzegów rzek, jednej z czterech klasycznych powieści chińskich. Wsławił się tym, że pokonał tygrysa gołymi rękami.

Pradawna łódź

Подняться наверх