Читать книгу Okrutny krąg - Wilbur Smith - Страница 10

Оглавление

Hec­tor wrócił dwie go­dzi­ny później i usiadł w skórza­nym fo­te­lu w po­cze­kal­ni na­prze­ciw­ko ga­bi­ne­tu Ala­na. Sięgnął po „Fi­nan­cial Ti­me­sa” leżącego na sto­li­ku i otwo­rzył na ra­por­tach FTSE1. Na­wet nie spoj­rzał na in­ter­kom dzwo­niący na biur­ku re­cep­cjo­nist­ki. Dziew­czy­na szepnęła coś ci­cho do mi­kro­fo­nu i odłożyła słuchawkę.

– Pa­nie Cross! – zawołała do nie­go. – Dok­tor Don­no­van chciałby za­mie­nić z pa­nem słówko. Byłby pan łaskaw wejść do jego ga­bi­ne­tu?

Hec­tor odłożył dzien­nik i ze­rwał się z fo­te­la. Znów po­czuł nagłe ukłucie nie­po­ko­ju. Lata doświad­czeń na­uczyły go ufać in­stynk­to­wi. Ja­kie po­nu­re wieści ma dla nie­go Alan? Prze­szedł szyb­kim kro­kiem przez po­cze­kal­nię i za­pu­kał do drzwi. Usłyszał stłumio­ny głos le­ka­rza za­pra­szający go do środ­ka. Ścia­ny ga­bi­ne­tu po­kry­te były dębo­wy­mi pa­ne­la­mi, a na półkach stały rzędy książek me­dycz­nych w skórza­nych opra­wach. Alan sie­dział za potężnym sta­rym biur­kiem, a Ha­zel na­prze­ciw­ko nie­go. Kie­dy Hec­tor wszedł do po­ko­ju, wstała i po­deszła, żeby go przy­wi­tać. Pro­mien­ny uśmiech nie po­twier­dził jego prze­czu­cia nad­ciągającej ka­ta­stro­fy. Hec­tor przy­tu­lił żonę.

– Wszyst­ko w porządku? – za­py­tał i spoj­rzał na Ala­na po­nad ja­snowłosą głową Ha­zel.

– Wszyst­ko gra! Mo­rze jest spo­koj­ne i wieją sprzy­jające wia­try! – za­pew­nił go le­karz. – Sia­daj­cie. Sia­daj­cie obo­je.

Usie­dli obok sie­bie i spoj­rze­li na nie­go z uwagą. Gi­ne­ko­log zdjął oku­la­ry i wy­czyścił je kawałkiem ir­chy.

– Wal śmiało! – zachęcił go Hec­tor.

– Dziec­ko jest zdro­we, ale Ha­zel nie jest już młoda.

– Jak żadne z nas – zgo­dził się Hec­tor. – Miło, że o tym wspo­mniałeś, Ala­nie.

– Dziec­ko jest go­to­we do po­ro­du, lecz Ha­zel może po­trze­bo­wać nie­wiel­kiej po­mo­cy.

– Ce­sar­skie cięcie? – spy­tała za­nie­po­ko­jo­na.

– Nie, skądże! Nie cho­dzi o tak skraj­ne roz­wiąza­nie. Miałem na myśli wywołanie po­ro­du.

– Mógłbyś nam to wyjaśnić, Ala­nie? – po­pro­sił Hec­tor.

– Ha­zel jest w czter­dzie­stym ty­go­dniu ciąży. Pod ko­niec ty­go­dnia będzie go­to­wa do po­ro­du. Obo­je za­szy­liście się w naj­większej dzi­czy hrab­stwa Hamp­shi­re. Ile cza­su zaj­mu­je wam do­tar­cie do Lon­dy­nu?

– Dwie i pół go­dzi­ny, jeśli szczęście do­pi­sze – od­parł Hec­tor. – Choć znam kie­rowców o ciężkiej no­dze, którzy po­ko­nują ten dy­stans w mniej niż dwie go­dzi­ny.

Ha­zel spoj­rzała na nie­go z kwaśną miną.

– Chcę, żebyście niezwłocznie prze­pro­wa­dzi­li się do wa­sze­go domu w Bel­gra­vii – po­wie­dział Alan, który kil­ka razy gościł u nich na obie­dzie. – W ten czwar­tek za­mie­rzam przyjąć Ha­zel na pry­wat­ny od­dział szpi­ta­la położni­cze­go przy Gre­at Por­t­land. To jed­na z naj­lep­szych placówek w kra­ju. W ra­zie cze­go będzie­cie na miej­scu w ciągu piętna­stu mi­nut, a jeśli do piątku nic się nie wy­da­rzy, zro­bię Ha­zel mały za­strzyk i wszyst­ko pójdzie jak z płatka, jak to się mówi.

Hec­tor odwrócił się do żony.

– Co o tym sądzisz, ko­cha­nie?

– Nie mam nic prze­ciw­ko temu. Jeśli o mnie cho­dzi, im szyb­ciej to zro­bi­my, tym le­piej. W Lon­dy­nie wszyst­ko jest go­to­we na nasz przy­jazd. Muszę tyl­ko za­brać parę rze­czy, na przykład książkę, którą czy­tam. Możemy się prze­nieść do mia­sta choćby ju­tro.

– Zna­ko­mi­cie. – Alan wstał ener­gicz­nie zza biur­ka. – Za­tem wi­dzi­my się najpóźniej w piątek.

Ha­zel przeszła przez po­cze­kal­nię, za­trzy­mała się przed biur­kiem re­cep­cjo­nist­ki i zaczęła szu­kać cze­goś w to­reb­ce. Po chwi­li wyjęła za­pa­ko­waną bu­te­leczkę per­fum Cha­nel i po­sta­wiła przed dziew­czyną.

– To małe po­dzięko­wa­nie dla cie­bie, Vic­to­rio. Byłaś taka uro­cza!

– Jest pani bar­dzo uprzej­ma, pani Cross. To nie było po­trzeb­ne!

Kie­dy zna­leźli się w win­dzie, Ha­zel za­py­tała:

– Za­brałeś swo­je­go ran­ge ro­ve­ra od Strat­sto­ne’a?

– Stoi za­par­ko­wa­ny po dru­giej stro­nie uli­cy. Za­wiozę cię na lunch, a później od­wiozę, żebyś mogła za­brać tę swoją starą za­rdze­wiałą brykę.

Dała mu sztur­chańca i wyszła z bu­dyn­ku. Podał jej ramię i prze­szli na drugą stronę Har­ley Stre­et. Kie­row­cy taksówek, widząc piękną, brze­mienną ko­bietę, za­trzy­my­wa­li się gwałtow­nie. Je­den z nich wy­chy­lił się przez okno z sze­ro­kim uśmie­chem. Dał jej znak, żeby przeszła przed jego ta­ryfą, i zawołał:

– Życzę szczęścia, ko­cha­niut­ka! Założę się, że to chłopiec!

Ha­zel po­ma­chała mu wesoło.

– Dam ci znać, jak się uro­dzi!

Żadne nie za­uważyło mo­to­cy­kla za­par­ko­wa­ne­go na miej­scu dla sa­mo­chodów do­staw­czych sto metrów da­lej. Kie­row­ca i siedzący na tyl­nym sio­dełku pasażer mie­li ręka­wicz­ki i ka­ski z przy­ciem­nia­ny­mi osłona­mi z plek­si­gla­su, które za­kry­wały im twa­rze. Kie­dy Ha­zel i Hec­tor do­tar­li do ran­ge ro­ve­ra, mo­to­cy­kli­sta przekręcił klu­czyk w sta­cyj­ce i potężna japońska ma­szy­na obu­dziła się do życia. Pasażer na sio­dełku oparł nogi na podpórkach, go­to­wy do jaz­dy. Hec­tor otwo­rzył drzwi po stro­nie pasażera i pomógł Ha­zel wsiąść, po czym szyb­ko ob­szedł sa­mochód. Wsko­czył za kie­row­nicę, uru­cho­mił sil­nik i włączył się do ru­chu. Mo­to­cy­kli­sta za­cze­kał, aż między nimi znaj­dzie się pięć po­jazdów, i ru­szył za ro­ve­rem. Utrzy­my­wał dy­stans i sta­rał się nie rzu­cać w oczy. Cros­so­wie ob­je­cha­li Mar­ble Arch i skręcili w kie­run­ku Ber­ke­ley Squ­are. Kie­dy ran­ge ro­ver stanął przed do­mem przy Da­vies Stre­et ozna­czo­nym nu­me­rem dwa, mo­to­cy­kli­sta prze­je­chał obok i skręcił w lewo na naj­bliższych światłach. Ob­je­chał kwar­tał i za­trzy­mał się w miej­scu, z którego roz­ciągał się do­bry wi­dok na front lo­ka­lu Al­fred’s Club. Za­uważył, że por­tier prze­sta­wił wóz nie­co da­lej.

Menedżer re­stau­ra­cji, Ma­rio, cze­kał w drzwiach, żeby ich po­wi­tać.

– Wi­tam panią i pana Crossów – po­wie­dział, pro­mie­niejąc. – Daw­no państwa nie wi­działem.

– Co ty opo­wia­dasz?! – wy­krzyknął Hec­tor. – Byliśmy tu dzie­sięć dni temu z lor­dem Ren­wic­kiem.

– To sta­now­czo zbyt daw­no, proszę pana – od­rzekł Ma­rio, pro­wadząc ich do ulu­bio­ne­go sto­li­ka.

Kie­dy szli przez salę, w re­stau­ra­cji za­padła ci­sza. Podążyły za nimi wszyst­kie spoj­rze­nia, bo każdy z gości wie­dział, kim są. Ha­zel wyglądała wspa­nia­le, na­wet w za­awan­so­wa­nej ciąży. Pra­wie prze­zro­czy­sta je­dwab­na su­kien­ka wy­dy­mała się wokół niej ni­czym różany obłok, a to­reb­ka ze skóry kro­ko­dy­la była tak piękna, że wszyst­kie ko­bie­ty na sali miały ochotę popełnić sa­mobójstwo.

Ma­rio od­sunął jej krzesło i rzekł:

– Czy mogę za­pro­po­no­wać pani sałatkę grejp­fru­tową, a po niej gril­lo­wa­ne małże świętego Ja­ku­ba? Dla pana, pa­nie Cross, bef­sztyk ta­tar­ski, jak zwy­kle bar­dzo pi­kant­ny, a po nim ho­ma­ra w so­sie char­don­nay?

– Jak za­wsze, Ma­rio. – Hec­tor skinął z po­wagą głową. – Po­daj pani Cross bu­telkę wody Per­rier w kubełku lodu, a mnie bu­telkę Vo­sne-Ro­ma­nee Aux Mal­con­sorts rocz­nik tysiąc dzie­więćset dzie­więćdzie­siąty trze­ci, z mo­ich pry­wat­nych za­pasów.

– Już po­zwo­liłem so­bie to zro­bić, pa­nie Cross. Piętnaście mi­nut temu spraw­dziłem tem­pe­ra­turę bu­tel­ki. Wy­no­siła dokład­nie szes­naście stop­ni Cel­sju­sza. Czy mam kazać kel­ne­ro­wi ją otwo­rzyć?

– Dziękuję, Ma­rio. Wiem, że za­wsze mogę na to­bie po­le­gać.

– Sta­ra­my się robić wszyst­ko, żeby państwa za­do­wo­lić.

Kie­dy me­nedżer się od­da­lił, Ha­zel po­chy­liła się nad stołem i położyła dłoń na przed­ra­mie­niu męża.

– Uwiel­biam pańskie małe ry­tuały, pa­nie Cross. Nie wiem dla­cze­go, ale do­dają mi otu­chy. – Uśmiechnęła się. – Cay­la uważała, że są za­baw­ne. Pamiętasz, jak się śmia­liśmy, kie­dy cię naśla­do­wała?

– Jaka mat­ka, taka córka – od­rzekł Hec­tor, uśmie­chając się do niej.

Jakiś czas temu Ha­zel nie była w sta­nie głośno wymówić imie­nia „Cay­la”. Jej córka zo­stała bru­tal­nie za­mor­do­wa­na, a zabójcy oka­le­czy­li zwłoki. Kie­dy Ha­zel do­wie­działa się, że nosi dziec­ko Hec­to­ra, było to dla niej praw­dzi­wym oczysz­cze­niem. Wymówiła imię córki, szlo­chając w jego ra­mio­nach.

– Cay­la! Urodzę ko­lejną maleńką Caylę. – Rany się za­goiły; te­raz mogła już swo­bod­nie roz­ma­wiać o swo­im nieżyjącym dziec­ku. Gdy kel­ner przy­niósł per­rie­ra, upiła łyk i za­py­tała: – Myślisz, że Ca­the­ri­ne Cay­la Cross będzie miała ja­sne włosy i nie­bie­skie oczy, jak jej star­sza sio­stra? – Już wy­brała imię dziec­ka w hołdzie dla nieżyjącej córki.

– Myślę, że dziec­ko będzie miało na bro­dzie czarną szcze­cinę jak jego oj­ciec – od­rzekł prze­kor­nie Hec­tor. On też ko­chał za­mor­do­waną dziew­czynę. Cay­la była ma­gne­sem, który wbrew wszyst­kie­mu przy­ciągnął ich do sie­bie. Hec­tor pra­co­wał jako szef ochro­ny kon­cer­nu Ban­nock Oil, kie­dy Ha­zel odzie­dzi­czyła firmę po śmier­ci męża.

Początko­wo nie zno­siła Cros­sa, cho­ciaż za­trud­nił go jej uko­cha­ny zmarły małżonek. Do­sko­na­le znała hi­sto­rię i re­pu­tację Hec­to­ra; czuła od­razę do bru­tal­nych me­tod, które cza­sa­mi sto­so­wał, aby chro­nić majątek fir­my i jej pra­cow­ników. Był żołnie­rzem i wal­czył jak żołnierz. Nie oka­zy­wał litości wro­gom. Na do­da­tek sta­now­czo sprze­ci­wiał się de­li­kat­niej­szym, ko­bie­cym me­todom Ha­zel. Pod­czas ich pierw­sze­go spo­tka­nia ostrzegła, że zwol­ni go pod naj­drob­niej­szym pre­tek­stem.

W wy­god­nym i do­stat­nim życiu Ha­zel nie­ocze­ki­wa­nie za­pa­no­wał cha­os. Uko­cha­na córka, je­dy­na po­cie­cha w jej sa­mot­nym życiu, zo­stała po­rwa­na przez afry­kańskich pi­ratów. Ha­zel użyła swo­ich pie­niędzy i wpływów w kręgach władzy, żeby ją oca­lić, ale nikt nie mógł jej pomóc, na­wet pre­zy­dent Stanów Zjed­no­czo­nych. Nie po­tra­fio­no usta­lić miej­sca, w którym prze­trzy­my­wa­no Caylę. Ha­zel, będąc u kre­su sił, za­po­mniała o du­mie i zwróciła się do okrut­ne­go, bru­tal­ne­go i bez­li­to­sne­go żołnie­rza, którego nie­na­wi­dziła i którym po­gar­dzała. Do Hec­to­ra Cros­sa.

Wy­tro­pił kryjówkę po­ry­wa­czy na roz­ległej afry­kańskiej pu­sty­ni, gdzie prze­trzy­my­wa­li Caylę. So­ma­lij­czy­cy trak­to­wa­li ją okrut­nie. Hec­tor wy­ru­szył do twier­dzy ze swo­imi ludźmi, odbił dziew­czynę i prze­wiózł w bez­piecz­ne miej­sce. Pod­czas ope­ra­cji uwol­nie­nia Cay­li dowiódł Ha­zel, że jest uczci­wym człowie­kiem o wy­so­kich stan­dar­dach mo­ral­nych, któremu może za­ufać. Uległa pociągowi, który tak skrzętnie tłumiła pod­czas ich pierw­sze­go spo­tka­nia. Kie­dy zbliżyli się do sie­bie, od­kryła, że pod sta­lo­wym pan­ce­rzem kry­je się ser­decz­ny, wrażliwy i ko­chający człowiek.

Te­raz spoj­rzała na nie­go i wyciągnęła rękę nad stołem, aby ująć jego dłoń.

– Kie­dy sie­dzisz obok mnie i czuję w so­bie Ca­the­ri­ne Caylę, zno­wu wszyst­ko jest do­sko­nałe.

– I ta­kie po­zo­sta­nie – za­pew­nił Hec­tor żonę, znów czując na ple­cach zim­ny dreszcz. Wie­dział, że kusi los. Choć czu­le się do niej uśmie­chał, pamiętał, że od­bi­cie Cay­li nie było końcem ich kłopotów. Fa­na­ty­cy, którzy ją po­rwa­li, nie złożyli bro­ni. Wy­najęli zbirów, a ci za­mor­do­wa­li Caylę, a następnie wysłali Ha­zel jej głowę. Hec­tor i Ha­zel mu­sie­li wkro­czyć do ak­cji, aby uni­ce­stwić po­two­ra, który zruj­no­wał im życie.

Może tym ra­zem to na­prawdę ko­niec, pomyślał, przy­pa­trując się twa­rzy żony, gdy mówiła o Cay­li.

– Pamiętasz, jak uczyłeś ją wędko­wać?

– Miała na­tu­ral­ny ta­lent. Wy­star­czyła krótka lek­cja, a po­tra­fiła rzu­cić muszkę na od­ległość czter­dzie­stu pięciu metrów i to nie­za­leżnie od wia­tru. Wie­działa in­stynk­tow­nie, jak zna­leźć do­bre miej­sce.

– Pamiętasz ogrom­ne­go łoso­sia, którego złowi­liście w Nor­we­gii?

– Tego po­two­ra? Trzy­małem ją w pa­sie, a on o mało nie wciągnął nas do rze­ki. – Hec­tor się roześmiał.

– Nig­dy nie za­pomnę dnia, w którym oświad­czyła, że nie będzie mar­szandką. Wbrew moim pla­nom. Po­wie­działa, że zo­sta­nie we­te­ry­na­rzem. Pra­wie wpadłam w de­presję!

– Była nie­posłuszna!

– Nie­posłuszna? To ty byłeś nie­posłuszny! Cały czas ją po­pie­rałeś. Obo­je mnie do tego prze­ko­na­liście.

– To praw­da… miała na mnie zły wpływ – przy­znał Hec­tor.

– Cay­la cię ko­chała. Prze­cież wiesz. Ko­chała cię jak ojca.

– To jed­na z naj­przy­jem­niej­szych rze­czy, ja­kie w życiu usłyszałem.

– Do­bry z cie­bie człowiek, Hec­to­rze Cros­sie. – W oczach Ha­zel błysnęły łzy. – Ca­the­ri­ne Cay­la też będzie cię ko­chała. Wszyst­kie trzy two­je dziew­czy­ny cię ko­chają. – Na­gle wstrzy­mała od­dech i chwy­ciła się za brzuch. – Do­bry Boże! Kopnęła jak muł! Pew­nie zga­dza się z tym, co przed chwilą po­wie­działam. – Wy­buchnęli śmie­chem. Goście siedzący przy sąsied­nich sto­li­kach odwrócili głowy i uśmiechnęli się z sym­pa­tią, ale Cros­so­wie byli tak pochłonięci sobą, że nie zwra­ca­li na ni­ko­go uwa­gi.

Mie­li mnóstwo wspo­mnień i te­matów do roz­mo­wy. Ich życie było pełne zma­gań i śmiałych przed­sięwzięć. Obo­je od­nieśli wspa­niałe zwy­cięstwa i dru­zgoczące porażki, choć ka­rie­ra Ha­zel była o wie­le bar­dziej spek­ta­ku­lar­na. Kie­dy za­czy­nała, miała tyl­ko od­wagę i de­ter­mi­nację. W wie­ku dzie­więtna­stu lat wy­grała pierw­szy tur­niej te­ni­so­wy Wiel­kie­go Szle­ma. Mając dwa­dzieścia je­den lat, poślubiła po­ten­ta­ta naf­to­we­go Hen­ry’ego Ban­noc­ka i uro­dziła mu córkę. Hen­ry zmarł, gdy Ha­zel miała trzy­dzieści lat. Mu­siała przejąć kon­trolę nad fir­ma­mi wchodzącymi w skład kon­cer­nu Ban­nock Oil.

Świat wiel­kich firm przy­po­mi­na eks­klu­zyw­ny klub. In­tru­zi i ka­rie­ro­wi­cze nie są tam mile wi­dzia­ni. Nikt nie chciał po­sta­wić na byłą te­ni­sistkę i gwiazdę sa­lonów, która na­gle stała się naf­tową ba­ro­nessą. Nikt nie wziął pod uwagę jej wro­dzo­ne­go ta­len­tu do in­te­resów ani tego, że uczyła się przez lata pod opie­kuńczy­mi skrzydłami Hen­ry’ego Ban­noc­ka, co było war­te set­ki dy­plomów MBA. Ni­czym tłumy zgro­ma­dzo­ne w rzym­skim cyr­ku, wro­go­wie i kry­ty­cy za­mar­li w prze­rażającym ocze­ki­wa­niu na chwilę, w której Ha­zel Ban­nock zo­sta­nie roz­szar­pa­na przez lwy. Wte­dy, ku roz­cza­ro­wa­niu wszyst­kich, roz­poczęła eks­plo­atację złoża Zara 8.

Hec­tor do­sko­na­le pamiętał okładkę ma­ga­zy­nu „For­bes” z Ha­zel w białym stro­ju do te­ni­sa, trzy­mającą w pra­wej ręce ra­kietę. Nad fo­to­gra­fią wid­niał na­pis: Ha­zel Ban­nock ograła prze­ciw­ników. Naj­potężniej­szy ser­wis naf­to­wy ostat­nie­go trzy­dzie­sto­le­cia.

W głębi afry­kańskie­go lądu, w za­po­mnia­nym przez Boga bied­nym małym Emi­ra­cie Abu Zara, znaj­do­wało się pole naf­to­we należące nie­gdyś do kon­cer­nu Shell. Po zakończe­niu dru­giej woj­ny świa­to­wej Shell osu­szył pod­ziem­ne zbior­ni­ki, po­rzu­cił wy­czer­pa­ne złoże i wszy­scy o nim za­po­mnie­li.

Do cza­su, gdy Ha­zel za kil­ka mar­nych mi­lionów do­larów kupiła kon­cesję. Eks­per­ci po­sztur­chi­wa­li się łokcia­mi i uśmie­cha­li pod no­sem. Igno­rując pro­te­sty do­radców, Ha­zel Ban­nock wydała mnóstwo pie­niędzy, pro­wadząc od­wier­ty w nie­wiel­kim pod­ziem­nym zbior­ni­ku na północ­nym krańcu złoża. Sześćdzie­siąt lat wcześniej, sto­sując pry­mi­tyw­ne me­to­dy po­szu­ki­waw­cze, uzna­no go za od­nogę główne­go złoża. Ówcześni geo­lo­go­wie do­szli do wnio­sku, że ropa znaj­dująca się w tym re­jo­nie daw­no temu prze­do­stała się do główne­go zbior­ni­ka i zo­stała wy­pom­po­wa­na na po­wierzch­nię, co spra­wiło, że pole nie miało żad­nej war­tości.

Wiertła pani Ban­nock prze­biły nie­prze­pusz­czal­ne sol­ne skle­pie­nie dia­pi­ru i do­tarły do pod­ziem­nej ko­mo­ry, w której zo­stały uwięzio­ne ogrom­ne pokłady ropy. Sprężone gazy wy­strze­liły z taką siłą, że wy­rzu­ciły sta­lo­we wiertło ni­czym pastę do zębów z tub­ki. Do­sko­nałej jakości ropa strze­liła w nie­bo na wy­so­kość se­tek metrów. W końcu stało się ja­sne, że sta­re pola naf­to­we od Zara i do Zara 7, które zo­stały po­rzu­co­ne przez Shel­la, sta­no­wią je­dy­nie ułamek za­sobów.

Wspo­mi­na­nie tam­tych wy­da­rzeń zbliżyło ich do sie­bie. Po­chy­li­li się nad sto­li­kiem, pogrążeni w opo­wieściach, które słysze­li wie­le razy, ale nadal od­kry­wa­li w nich rze­czy nowe i in­try­gujące. W pew­nej chwi­li Hec­tor pokręcił z po­dzi­wem głową.

– Mój Boże! Ko­bie­to, czy ty nig­dy nie dałaś się zniechęcić ni­ko­mu ani ni­cze­mu? Do­ko­nałaś tego sama, wy­bie­rając tak trudną drogę!

Spoj­rzała na nie­go błyszczącymi ocza­mi i uśmiechnęła się pro­mien­nie.

– Nie ro­zu­miesz? Życie nig­dy nie miało być łatwe. Gdy­by było, nie przed­sta­wiałoby żad­nej war­tości. Ale dość ga­da­nia o mnie. Po­roz­ma­wiaj­my o to­bie.

– Prze­cież wiesz o mnie wszyst­ko. Opo­wia­dałem ci pięćdzie­siąt razy.

– Ra­cja, ale zrób to pięćdzie­siąty pierw­szy raz. Opo­wiedz mi o dniu, w którym zabiłeś lwa. Ze wszyst­ki­mi szczegółami. Tyl­ko nie od­wa­laj fu­szer­ki, bo jeśli coś po­mi­niesz, zo­rien­tuję się.

– Do­brze. Z lwem było tak. Uro­dziłem się w Ke­nii, ale moi ro­dzi­ce byli Bry­tyj­czy­ka­mi, więc je­stem praw­dzi­wym oby­wa­te­lem Wiel­kiej Bry­ta­nii… – Prze­rwał na chwilę.

– Na­zy­wa­li się Bob i She­ila… – pod­po­wie­działa.

– Na­zy­wa­li się Bob i She­ila Cros­so­wie. Oj­ciec miał dwa­dzieścia pięć tysięcy hek­tarów pierw­szorzędnych pa­stwisk gra­niczących z re­zer­wa­tem Ma­sajów. Ho­do­wał na nich po­nad dwa tysiące krów rasy brah­man. W dzie­ciństwie to­wa­rzy­sza­mi mo­ich za­baw byli głównie ma­saj­scy chłopcy, moi rówieśnicy.

– Był też twój młod­szy brat – przy­po­mniała mu Ha­zel.

– Tak, mój bra­ci­szek Ted­dy. Chciał zo­stać ho­dowcą bydła, jak oj­ciec. Zro­biłby dosłownie wszyst­ko, żeby za­do­wo­lić sta­rusz­ka. Ja chciałem być żołnie­rzem, jak mój wu­jek, który zginął pod­czas woj­ny, walcząc z Rom­m­lem pod El Ala­me­in, na pu­sty­ni w Afry­ce Północ­nej. Dzień, w którym oj­ciec posłał mnie do szkoły dla chłopców w Na­iro­bi, tej pod pa­tro­na­tem księcia Yor­ku, był naj­gor­szym dniem w moim życiu.

– Nie­na­wi­dziłeś tego miej­sca, praw­da?

– Nie­na­wi­dziłem obo­wiązujących tam reguł i ogra­ni­czeń. Przy­wykłem do życia w dzi­czy, na swo­bo­dzie.

– Byłeś bun­tow­ni­kiem.

– Oj­ciec po­wie­dział, że je­stem bun­tow­ni­kiem i zwa­rio­wa­nym dzi­ku­sem. Ale mówił to z uśmie­chem. Jed­nak w ostat­niej kla­sie byłem trze­ci, jeśli cho­dzi o stop­nie. Wy­bra­no mnie też na ka­pi­ta­na pierw­szej z piętna­stu drużyn rug­by. Kie­dy miałem szes­naście lat, uznałem, że dość już na­uki.

– Wte­dy zabiłeś lwa! – Ha­zel po­chy­liła się nad stołem i wzięła męża za rękę. Jej oczy zalśniły ocze­ki­wa­niem. – Uwiel­biam ten frag­ment opo­wieści, bo wstęp jest trochę nud­ny. Wiesz, za mało krwi i be­bechów.

– Moi ko­le­dzy Ma­sa­jo­wie szy­ko­wa­li się do wejścia w do­rosły wiek. Udałem się do wio­ski, żeby po­ga­dać z wo­dzem. Po­wie­działem, że chcę zo­stać mo­ra­ni, jak oni. Wiesz, ma­saj­skim wo­jow­ni­kiem…

Skinęła głową.

– Wódz wysłuchał mnie uważnie, a później po­wie­dział, że nie je­stem praw­dzi­wym Ma­sa­jem, bo nie zo­stałem ob­rze­za­ny. Spy­tał, czy chcę zo­stać ob­rze­za­ny przez ich sza­ma­na. Po namyśle od­rzu­ciłem tę pro­po­zycję.

– Do­brze postąpiłeś – po­chwa­liła go Ha­zel. – Wolę cię ta­kie­go, ja­kie­go stwo­rzył cię Bóg.

– Miło, że to mówisz, ale wróćmy do opo­wieści. Po­wie­działem o tym moim kom­pa­nom, którzy byli nie­mal tak przygnębie­ni jak ja. Spie­ra­liśmy się o to całymi dnia­mi, aż w końcu do­szliśmy do wnio­sku, że sko­ro nie mogę być praw­dzi­wym mo­ra­ni, mogę przy­najm­niej upo­lo­wać lwa. Wte­dy stanę się więcej niż w połowie taki jak ma­saj­ski wo­jow­nik.

– Był tyl­ko je­den mały pro­blem, praw­da?

– Pro­blem po­le­gał na tym, że ke­nij­ski rząd, w którym ple­mię Ma­sajów było słabo re­pre­zen­to­wa­ne, za­bro­nił od­pra­wia­nia ry­tuału lwa to­wa­rzyszącego wkro­cze­niu chłopców w wiek męski. Lwy były pod ochroną na te­ry­to­rium całego kra­ju.

– Wte­dy wy­da­rzyło się coś przy­po­mi­nającego boską in­ter­wencję.

Hec­tor się uśmiechnął.

– A jakże! Dar z nie­ba! –przy­taknął. – Młod­szy i sil­niej­szy ry­wal wypędził sta­re­go lwa z Par­ku Na­ro­do­we­go Ma­sai Mara, który gra­ni­czył z zie­mią ple­mie­nia. Nie mając lwi­cy, która by za nie­go po­lo­wała, lew zmu­szo­ny był opuścić strefę chro­nioną i po­szu­kać łatwiej­szej zdo­by­czy niż ze­bry i an­ty­lo­py. Zaczął od bydła Ma­sajów, sta­no­wiącego bo­gac­two ple­mie­nia. Jak­by tego było mało, zabił młodą ko­bietę, która poszła do stud­ni na­czer­pać wody dla ro­dzi­ny. Ku ucie­sze i pod­nie­ce­niu mo­ich przy­ja­ciół Ma­sajów, Ke­nij­ski Wy­dział do spraw Dzi­kiej Zwie­rzy­ny wydał ze­zwo­le­nie na za­bi­cie sta­re­go dra­nia. Po­nie­waż po la­tach za­przy­jaźniłem się z ple­mie­niem, byłem duży i sil­ny jak na swój wiek oraz wy­trwa­le ćwi­czyłem walkę na kije i dzi­dy, star­si za­pro­si­li mnie, żebym wy­ru­szył na po­lo­wanie z in­ny­mi kan­dy­da­ta­mi na mo­ra­ni.

Hec­tor prze­rwał, bo kel­ner dolał do jego kie­lisz­ka czer­wo­ne­go wina, a następnie dopełnił szklankę Ha­zel per­rie­rem. Cross po­dziękował, po czym zwilżył war­gi bur­gun­dem i podjął opo­wieść:

– Lew nie za­bi­jał i nie jadł od ty­go­dnia, więc wszy­scy cze­ka­liśmy w napięciu, aż głód zmu­si go do wy­ru­sze­nia na łowy. Szóste­go wie­czo­ru, kie­dy robiło się ciem­no, dwaj mali nadzy pa­stusz­ko­wie przy­bie­gli do wio­ski z do­bry­mi wieścia­mi. Kie­dy pędzi­li bydło do stud­ni, lew za­ata­ko­wał. Przy­czaił się w gęstej tra­wie obok ścieżki, z wia­trem. Ru­szył, gdy sta­do zna­lazło się w od­ległości dzie­sięciu kroków od nie­go. Za­nim zwierzęta zdążyły się roz­pro­szyć, sko­czył na grzbiet pięcio­let­niej brze­mien­nej kro­wy. Za­to­pił kły w jej kar­ku, jed­no­cześnie wbi­jając długie żółte pa­zu­ry wiel­kich łap w jej mordę. Później z całej siły szarpnął jałówkę do tyłu. Kręgosłup szyj­ny chrupnął i kro­wa padła mar­twa. Ugięła przed­nie nogi i wyrżnęła łbem o zie­mię, wzbi­jając obłoki ku­rzu. Lew odsko­czył, żeby nie zmiażdżyło go jej ważące nie­mal sie­dem­set ki­lo­gramów ciel­sko.

– Nadal nie mogę uwie­rzyć, że był wy­star­czająco sil­ny, aby z taką łatwością zabić ogrom­ne zwierzę – po­wie­działa Ha­zel z nutką po­dzi­wu w głosie.

– Nie tyl­ko zabić. Zdołał za­wlec tę krowę w trawę, trzy­mając ją tak wy­so­ko, że po zie­mi ciągnęły się tyl­ko ko­py­ta.

– Mów da­lej! – po­na­gliła go. – Nie zwra­caj uwa­gi na moje głupie py­ta­nia! Opo­wia­daj!

– Było już ciem­no, więc mu­sie­liśmy po­cze­kać do świtu. Tam­tej nocy żaden z nas nie zmrużył oka. Sie­dzie­liśmy wokół ogni­ska i słucha­liśmy opo­wieści star­szych o tym, cze­go po­win­niśmy się spo­dzie­wać, gdy sta­nie­my oko w oko ze sta­rym lwem o ta­kich umiejętnościach. Nie mie­liśmy ocho­ty na żarty i roz­ma­wia­liśmy przy­ci­szo­ny­mi głosa­mi. Było jesz­cze ciem­no, kie­dy na­rzu­ci­liśmy pe­le­ry­ny z czar­nej ko­ziej skóry, żeby osłonić się przed chłodem po­ran­ka. Pod pe­le­ry­na­mi byliśmy nadzy. Uzbro­iliśmy się w obciągnięte nie­wy­pra­wioną skórą tar­cze i krótkie dzi­dy, które na­ostrzy­liśmy tak, że krawędzią można było zgo­lić włosy z przed­ra­mie­nia. Było nas trzy­dzie­stu dwóch. Pacz­ka bra­ci. Wy­ru­szy­liśmy na spo­tka­nie lwa ze śpie­wem na ustach.

– Można by pomyśleć, że śpiew ostrzeże lwa i go spłoszy – wtrąciła Ha­zel.

– Trze­ba znacz­nie więcej, żeby odpędzić lwa od upo­lo­wa­nej zdo­by­czy – wyjaśnił Hec­tor. – Śpie­wa­liśmy, aby rzu­cić mu wy­zwa­nie. Wzy­wa­liśmy go, by stanął do wal­ki. Oczy­wiście w ten sposób do­da­wa­liśmy so­bie od­wa­gi. Śpie­wa­liśmy i tańczy­liśmy, żeby roz­grzać krew. Dźgaliśmy po­wie­trze dzi­da­mi, żeby roz­luźnić mięśnie ra­mion. Młode nie­zamężne dziewczęta szły za nami w pew­nej od­ległości, by zo­ba­czyć, kto sta­wi czoło zwierzęciu, a kto da dra­pa­ka, kie­dy lew sta­nie na­prze­ciw­ko nas w całej swej do­stoj­nej potędze.

Cho­ciaż Ha­zel słyszała tę opo­wieść kil­ka­naście razy, ob­ser­wo­wała jak urze­czo­na twarz Hec­to­ra, jak­by robił to pierw­szy raz.

– Słońce zaczęło wscho­dzić. Na ho­ry­zon­cie przed nami uka­zał się wierz­chołek słonecz­nej tar­czy, ja­sny jak roz­to­pio­ny me­tal wyciągnięty z pie­ca. Cho­ciaż pro­mie­nie nas ośle­piały, wie­dzie­liśmy, gdzie zna­leźć na­sze­go lwa. Za­uważyliśmy, że wierz­chołki traw się kołyszą, choć nie było wia­tru, a później usłysze­liśmy ryk lwa tak potężny, że ser­ca w nas za­marły, a wnętrzności się ścisnęły. Mie­liśmy nogi jak z waty. Sta­wia­liśmy ostrożnie każdy ta­necz­ny krok, zmie­rzając na jego spo­tka­nie.

Lew leżał za martwą krową, lecz na­gle się pod­niósł. Miał na­stro­szoną grzywę, która two­rzyła wokół jego łba ma­je­sta­tyczną ko­ronę. Płonęła złoci­stym światłem, podświe­tlo­na od tyłu pro­mie­nia­mi słońca. Wy­da­wała się po­dwa­jać jego roz­mia­ry. Za­ry­czał donośnie. Owionął nas po­dmuch jego od­de­chu, głos za­marł nam w gardłach. Zbi­liśmy się w gro­madę i od­krzyknęliśmy, żeby oka­zać swo­je męstwo, i wy­szliśmy mu na­prze­ciw. Oto­czy­liśmy go ze wszyst­kich stron tak, by nie miał dokąd uciec. Zbliżaliśmy się do nie­go, a on kręcił łbem z boku na bok, uważnie nas ob­ser­wując.

– Boże! – Ha­zel wes­tchnęła. – Wiem, co się wy­da­rzy, ale nie mogę wy­trzy­mać tego napięcia.

– Na­gle prze­stał kołysać łbem, a jego ogon po­ru­szał się, sma­gając boki lwa czar­nym końcem. Stałem pośrod­ku sze­re­gu, na ho­no­ro­wym miej­scu. Byłem tak bli­sko, że wyraźnie wi­działem jego śle­pia. Były żółte i błyszczące. Błyszczące i utkwio­ne we mnie.

– Dla­cze­go pa­trzył aku­rat na cie­bie, Hec­to­rze? Dla­cze­go, ko­cha­nie? – Po­ru­szyła nie­cier­pli­wie głową; była tak prze­rażona, jak­by opi­sy­wa­na sce­na roz­gry­wała się na jej oczach.

– Bóg je­den wie. – Hec­tor wzru­szył ra­mio­na­mi. – Może dla­te­go że stałem pośrod­ku? Nie, ra­czej dla­te­go, że moje bla­de ciało od­ci­nało się od ciem­niej­szych, które mnie ota­czały.

– Mów da­lej! Opo­wiedz mi jesz­cze raz, jak to się skończyło.

– Lew przy­kucnął, szy­kując się do ata­ku. Prze­stał po­ru­szać ogo­nem. Wy­pro­sto­wał go i lek­ko uniósł zwi­nięty ko­niec. Później trzepnął nim dwa razy i na­tarł pro­sto na mnie. Pełzł ni­sko przy zie­mi, tak szyb­ko, że wy­da­wał się płowym pro­my­kiem światła, ulot­nym, ale śmier­tel­nie groźnym. W ciągu tam­tej krótkiej chwi­li po­znałem, czym jest strach. Wszyst­ko wokół za­marło. Po­wie­trze stało się gęste i ciężkie, trud­no było od­dy­chać. Jak­bym zna­lazł się w pułapce na mo­kradłach. Naj­mniej­szy ruch wy­ma­gał ogrom­ne­go wysiłku. Ze­brałem się w so­bie za skórzaną tarczą i uniosłem dzidę. Pro­mień słońca odbił się od wy­po­le­ro­wa­ne­go gro­ta i błysnął w mo­ich oczach. Syl­wet­ka lwa sta­wała się co­raz większa, aż wypełniła całe pole mo­je­go wi­dze­nia. Wy­ce­lo­wałem dzidę w śro­dek jego pier­si, która pod­no­siła się i opa­dała, ogłuszając mnie mor­derczą furią. Potężny ryk przy­po­mi­nał huk pędzącej pełną parą lo­ko­mo­ty­wy. Wziąłem się w garść. W ostat­niej chwi­li, za­nim całym ciężarem runął na moją tarczę, po­chy­liłem się i dźgnąłem czub­kiem dzi­dy. Za sprawą ciężaru i pędu lwa ostrze wbiło się tak głęboko, że drzew­ce pogrążyło się do połowy. Cho­ciaż umie­rał, od­rzu­cił mnie do tyłu i stanął przede mną, orząc tarczę pa­zu­ra­mi, rycząc z wściekłości i ago­nii pro­sto w moją twarz.

Ha­zel zadrżała, myśląc o sce­nie, którą Hec­tor opi­sał.

– To strasz­ne! Do­stałam gęsiej skórki na rękach… ale nie prze­sta­waj. Mów da­lej, Hec­to­rze. Po­wiedz, jak to się skończyło.

– Na­gle ze­sztyw­niał. Wygiął grzbiet, roz­warł szczęki i obry­zgał potężnym stru­mie­niem krwi moją głowę i górną część tułowia, za­nim to­wa­rzy­sze go ze mnie ściągnęli i zadźgali tysiącem ciosów.

– Je­stem prze­rażona, gdy pomyślę, jak mogło się to skończyć. Mo­gli­byśmy nig­dy się nie po­znać, nie przeżyć ra­zem tylu wspa­niałych chwil. Co po­wie­dział oj­ciec, kie­dy wróciłeś tam­te­go dnia na ran­czo? – chciała wie­dzieć Ha­zel.

– Na­tych­miast wy­ru­szyłem w drogę po­wrotną do wiel­kie­go sta­re­go domu kry­te­go strzechą. Gdy do­tarłem na miej­sce, było już popołudnie. Moja ro­dzi­na sie­działa przy sto­le na we­ran­dzie od fron­tu. Przy­wiązałem ko­nia do poręczy i po­wo­li wszedłem po stop­niach. Kie­dy zo­ba­czyłem twa­rze naj­bliższych, eu­fo­ria wy­pa­ro­wała. Do­pie­ro wte­dy zro­zu­miałem, że za­po­mniałem się umyć. Krew lwa zaschła na mo­ich włosach i skórze. Twarz po­kry­wała krwa­wa sko­ru­pa. Krew przy­lgnęła do ubra­nia, sczer­niała na dłoniach i pod pa­znok­cia­mi. Pełne napięcia mil­cze­nie prze­rwał mój młod­szy brat Ted­dy. Za­chi­cho­tał jak uczen­ni­ca. Wiesz, Ted­dy był zgry­wu­sem. Mat­ka wy­buchnęła płaczem i ukryła twarz w dłoniach. Płakała, bo wie­działa, co po­wie oj­ciec. Sta­ry pod­niósł się, a miał pra­wie metr dzie­więćdzie­siąt wzro­stu, spo­chmur­niał i wy­krzy­wił się z wściekłości. Przez chwilę nic nie mówił. Później jego twarz z wol­na się roz­po­go­dziła. „Byłeś z tymi czar­ny­mi dzi­ku­sa­mi, synu?” – spy­tał.

„Tak, oj­cze”, przy­taknąłem. Do sta­re­go za­wsze mówiłem „oj­cze”, rzad­ko „tato”, a już nig­dy „ta­tu­siu”. „Tak, oj­cze”, powtórzyłem. Na­gle wy­raz jego twa­rzy się zmie­nił.

„Upo­lo­wałeś lwa jak ci cho­ler­ni ma­saj­scy mo­ra­ni, co?”

„Tak, oj­cze”, przy­taknąłem, a mat­ka znów zalała się łzami. Oj­ciec pa­trzył na mnie przez dłuższą chwilę dziw­nym wzro­kiem, a ja stałem przed nim na bacz­ność. „Wal­czyłeś dziel­nie, czy stchórzyłeś?” – spy­tał w końcu.

„Wal­czyłem, oj­cze”. Znów na dłuższą chwilę za­padła ci­sza. W końcu sta­ry rzekł: „Idź do swo­je­go dom­ku i do­pro­wadź się do porządku. Później przyjdź do ga­bi­ne­tu”. Ta­kie za­pro­sze­nie równało się zwy­kle wy­ro­ko­wi śmier­ci lub co naj­mniej set­ce batów.

– Co się później stało? – spy­tała Ha­zel, choć do­sko­na­le znała dal­szy ciąg opo­wieści.

– Kil­ka mi­nut później za­pu­kałem do drzwi jego ga­bi­ne­tu. Miałem na so­bie szkolną ma­ry­narkę i czystą białą ko­szulę z kra­wa­tem. Moje buty lśniły, a wil­got­ne włosy były sta­ran­nie ucze­sa­ne.

„Wejść!” – ryknął oj­ciec. Wma­sze­ro­wałem do po­ko­ju i stanąłem przed jego biur­kiem.

„Je­steś cho­ler­nym dzi­ku­sem, stwier­dził sta­now­czo. Zupełnie nie­ucy­wi­li­zo­wa­nym dzi­kim. Widzę dla cie­bie tyl­ko jedną na­dzieję”.

„Tak, oj­cze!”, od­po­wie­działem, choć ser­ce mi stanęło. Wie­działem, co będzie.

„Usiądź, Hec­to­rze”, po­wie­dział oj­ciec, wska­zując fo­tel stojący przed biur­kiem. Te słowa dodały mi otu­chy. Nig­dy nie sie­działem w tym fo­telu. Nie pamiętałem też, aby kie­dy­kol­wiek zwrócił się do mnie po imie­niu. Zwy­kle mówił „synu”.

Kie­dy usiadłem przed nim wy­pro­sto­wa­ny, podjął: „Nig­dy nie zro­bi­my z cie­bie ran­cze­ra, praw­da, Hec­to­rze?”.

„Wątpię w to, oj­cze”.

„Ran­czo po­win­no przy­paść to­bie jako naj­star­sze­mu sy­no­wi, ale po­sta­no­wiłem zo­sta­wić je Ted­dy’emu”.

„Oby się nim cie­szył, oj­cze”, od­rzekłem, a on uśmiechnął się prze­lot­nie.

„Oczy­wiście nie będzie to trwało zbyt długo, rzekł sta­ru­szek poważnie. Za kil­ka lat zo­sta­nie­my wypędze­ni przez lu­dzi, którym kie­dyś ode­bra­liśmy tę zie­mię. Osta­tecz­nie Afry­ka za­wsze zwy­cięża”. Mil­czałem, bo nie przy­cho­dziła mi do głowy żadna od­po­wiedź.

„Wróćmy do cie­bie, Hec­to­rze. Co mamy z tobą począć?” I tym ra­zem nie wie­działem, co od­po­wie­dzieć, więc nie otwo­rzyłem ust. Daw­no się na­uczyłem, że to naj­bez­piecz­niej­sze roz­wiąza­nie. Oj­ciec mówił da­lej: „W ser­cu za­wsze po­zo­sta­niesz dzi­ku­sem, Hec­to­rze, ale nie jest to poważna wada. Większość bry­tyj­skich bo­ha­terów ota­cza­nych po­wszech­nym uwiel­bie­niem była dzi­ku­sa­mi, od Cli­ve’a po Kit­che­ne­ra, od Wel­ling­to­na po Chur­chil­la. Bez nich im­pe­rium bry­tyj­skie by nie po­wstało. Chcę, żebyś był do­brze wy­kształco­nym i do­brze wy­cho­wa­nym an­giel­skim dzi­ku­sem, więc po­sta­no­wiłem wysłać cię do Królew­skiej Aka­de­mii Woj­sko­wej w San­dhurst, abyś się na­uczył, jak sko­pać tyłki wszyst­kim słabe­uszom na tej zie­mi”.

Ha­zel klasnęła ze śmie­chem.

– Twój sta­ry był do­praw­dy wyjątko­wy! Mu­siał być z nie­go niezły dzi­wak!

– Lubił się prze­chwa­lać, ale cały czas uda­wał. Chciał, żeby lu­dzie uważali go za twar­dzie­la, który nie cof­nie się przed ni­czym i za­wsze mówi to, co myśli. Ale pod szorstką powłoką był ser­decz­nym i przy­zwo­itym człowie­kiem. Myślę, że mnie ko­chał, a ja trak­to­wałem go z sza­cun­kiem.

– Szko­da, że go nie po­znałam – po­wie­działa smut­no Ha­zel.

– Chy­ba le­piej, że tak się nie stało – po­cie­szył ją Hec­tor, od­wra­cając się do Ma­ria, który za­kasłał tak­tow­nie, stojąc obok sto­li­ka.

– Będzie pan po­trze­bo­wał cze­goś jesz­cze, pa­nie Cross?

Hec­tor po­pa­trzył na nie­go, jak­by go nig­dy wcześniej nie wi­dział.

Za­mru­gał i ro­zej­rzał się po sali. Z wyjątkiem dwóch znu­dzo­nych kel­nerów stojących przy drzwiach do kuch­ni nie było ni­ko­go.

– Do­bry Boże, która go­dzi­na?

– Kil­ka mi­nut po szes­na­stej, proszę pana.

– Dla­cze­go nam, do li­cha, nie po­wie­działeś?

– Państwo tak do­brze się ba­wi­li, że nie miałem ser­ca prze­szka­dzać, proszę pana.

Hec­tor zo­sta­wił mu pięćdzie­sięcio­fun­to­wy bank­not i wy­szli na ulicę. Przy­pro­wa­dzo­ny przez odźwier­ne­go ro­ver stał przed wejściem do re­stau­ra­cji z pra­cującym sil­ni­kiem. Kie­dy do­tar­li na Har­ley Stre­et, Hec­tor zje­chał do pod­ziem­ne­go garażu bu­dyn­ku, w którym mieścił się ga­bi­net Ala­na, i pomógł Ha­zel wsiąść do fer­ra­ri.

– A te­raz, moja królowo pszczół, bądź łaska­wa pamiętać, że za tobą jadę i nie za­mie­rzam się ścigać. Co jakiś czas spójrz we wstecz­ne lu­ster­ko.

– Prze­stań gry­ma­sić, ko­cha­ny.

– Nie prze­stanę, jeśli nie do­stanę całusa.

– Chodź i weź go so­bie, ty nie­na­sy­co­ny chłopcze.

Cze­kając, aż Ha­zel wy­je­dzie z garażu, Hec­tor włożył miękkie ręka­wicz­ki z koźlej skóry, po czym ru­szył pod­jaz­dem za fer­ra­ri. Kie­dy je­cha­li uli­ca­mi Lon­dy­nu, żeby do­stać się na au­to­stradę M4, w pew­nej od­ległości za nimi podążał mo­to­cy­kli­sta, kryjąc się za in­ny­mi po­jaz­da­mi. Nie chciał ry­zy­ko­wać, że spłoszy zdo­bycz. Do­brze wie­dział, dokąd jadą. Ostrzeżono go, że fa­cet jest ner­wo­wym dup­kiem, z którym le­piej nie za­dzie­rać. Zro­bi swo­je później, kie­dy będą prze­jeżdżali przez Win­che­ster. Co jakiś czas mówił kil­ka słów do te­le­fo­nu za­mon­to­wa­ne­go w ka­sku, in­for­mując, gdzie jest. Za każdym ra­zem klik­nięcie z dru­giej stro­ny po­twier­dzało, że wia­do­mość zo­stała ode­bra­na.

Hec­tor je­chał dwieście metrów przed mo­to­cy­klistą, wy­stu­kując rytm na kie­row­ni­cy. Na­sta­wił Ra­dio Ma­gic, swoją ulu­bioną stację. Don McLe­an śpie­wał pio­senkę Ame­ri­can Pie, a on nie­po­rad­nie mu wtórował. Znał na pamięć słowa wszyst­kich ulu­bio­nych pio­se­nek, mimo to ani na chwilę nie tra­cił czuj­ności. Co kil­ka se­kund spoglądał we wstecz­ne lu­ster­ko, ob­ser­wując jadące za nim po­jaz­dy. Sa­mo­cho­dy znaj­dujące się na li­nii jego wzro­ku nie­ustan­nie się zmie­niały, ale je­den z nich po­zo­sta­wał na pierw­szym pla­nie. Za­sa­da „za­wsze oglądaj się za sie­bie” należała do jego ulu­bio­nych. Tuż przed Ba­sin­sto­ke ruch stał się mniej­szy i fer­ra­ri Ha­zel przy­spie­szyło. Hec­tor mu­siał rozpędzić ro­ve­ra do pra­wie stu dzie­więćdzie­sięciu ki­lo­metrów na go­dzinę, żeby jej nie zgu­bić.

Za­dzwo­nił do niej z komórki.

– Spo­koj­nie, ko­cha­nie. Pamiętaj, że wie­ziesz bar­dzo ważnego pasażera.

Od­po­wie­działa głośnym prych­nięciem, ale zwol­niła tak, żeby fer­ra­ri tyl­ko nie­znacz­nie prze­kra­czało mak­sy­malną prędkość.

– Jeśli chcesz, po­tra­fisz być grzeczną dziew­czynką – po­wie­dział, zdej­mując nogę z gazu, by do­sto­so­wać prędkość do prędkości fer­ra­ri.

Okrutny krąg

Подняться наверх