Читать книгу Okrutny krąg - Wilbur Smith - Страница 10
ОглавлениеHector wrócił dwie godziny później i usiadł w skórzanym fotelu w poczekalni naprzeciwko gabinetu Alana. Sięgnął po „Financial Timesa” leżącego na stoliku i otworzył na raportach FTSE1. Nawet nie spojrzał na interkom dzwoniący na biurku recepcjonistki. Dziewczyna szepnęła coś cicho do mikrofonu i odłożyła słuchawkę.
– Panie Cross! – zawołała do niego. – Doktor Donnovan chciałby zamienić z panem słówko. Byłby pan łaskaw wejść do jego gabinetu?
Hector odłożył dziennik i zerwał się z fotela. Znów poczuł nagłe ukłucie niepokoju. Lata doświadczeń nauczyły go ufać instynktowi. Jakie ponure wieści ma dla niego Alan? Przeszedł szybkim krokiem przez poczekalnię i zapukał do drzwi. Usłyszał stłumiony głos lekarza zapraszający go do środka. Ściany gabinetu pokryte były dębowymi panelami, a na półkach stały rzędy książek medycznych w skórzanych oprawach. Alan siedział za potężnym starym biurkiem, a Hazel naprzeciwko niego. Kiedy Hector wszedł do pokoju, wstała i podeszła, żeby go przywitać. Promienny uśmiech nie potwierdził jego przeczucia nadciągającej katastrofy. Hector przytulił żonę.
– Wszystko w porządku? – zapytał i spojrzał na Alana ponad jasnowłosą głową Hazel.
– Wszystko gra! Morze jest spokojne i wieją sprzyjające wiatry! – zapewnił go lekarz. – Siadajcie. Siadajcie oboje.
Usiedli obok siebie i spojrzeli na niego z uwagą. Ginekolog zdjął okulary i wyczyścił je kawałkiem irchy.
– Wal śmiało! – zachęcił go Hector.
– Dziecko jest zdrowe, ale Hazel nie jest już młoda.
– Jak żadne z nas – zgodził się Hector. – Miło, że o tym wspomniałeś, Alanie.
– Dziecko jest gotowe do porodu, lecz Hazel może potrzebować niewielkiej pomocy.
– Cesarskie cięcie? – spytała zaniepokojona.
– Nie, skądże! Nie chodzi o tak skrajne rozwiązanie. Miałem na myśli wywołanie porodu.
– Mógłbyś nam to wyjaśnić, Alanie? – poprosił Hector.
– Hazel jest w czterdziestym tygodniu ciąży. Pod koniec tygodnia będzie gotowa do porodu. Oboje zaszyliście się w największej dziczy hrabstwa Hampshire. Ile czasu zajmuje wam dotarcie do Londynu?
– Dwie i pół godziny, jeśli szczęście dopisze – odparł Hector. – Choć znam kierowców o ciężkiej nodze, którzy pokonują ten dystans w mniej niż dwie godziny.
Hazel spojrzała na niego z kwaśną miną.
– Chcę, żebyście niezwłocznie przeprowadzili się do waszego domu w Belgravii – powiedział Alan, który kilka razy gościł u nich na obiedzie. – W ten czwartek zamierzam przyjąć Hazel na prywatny oddział szpitala położniczego przy Great Portland. To jedna z najlepszych placówek w kraju. W razie czego będziecie na miejscu w ciągu piętnastu minut, a jeśli do piątku nic się nie wydarzy, zrobię Hazel mały zastrzyk i wszystko pójdzie jak z płatka, jak to się mówi.
Hector odwrócił się do żony.
– Co o tym sądzisz, kochanie?
– Nie mam nic przeciwko temu. Jeśli o mnie chodzi, im szybciej to zrobimy, tym lepiej. W Londynie wszystko jest gotowe na nasz przyjazd. Muszę tylko zabrać parę rzeczy, na przykład książkę, którą czytam. Możemy się przenieść do miasta choćby jutro.
– Znakomicie. – Alan wstał energicznie zza biurka. – Zatem widzimy się najpóźniej w piątek.
Hazel przeszła przez poczekalnię, zatrzymała się przed biurkiem recepcjonistki i zaczęła szukać czegoś w torebce. Po chwili wyjęła zapakowaną buteleczkę perfum Chanel i postawiła przed dziewczyną.
– To małe podziękowanie dla ciebie, Victorio. Byłaś taka urocza!
– Jest pani bardzo uprzejma, pani Cross. To nie było potrzebne!
Kiedy znaleźli się w windzie, Hazel zapytała:
– Zabrałeś swojego range rovera od Stratstone’a?
– Stoi zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Zawiozę cię na lunch, a później odwiozę, żebyś mogła zabrać tę swoją starą zardzewiałą brykę.
Dała mu szturchańca i wyszła z budynku. Podał jej ramię i przeszli na drugą stronę Harley Street. Kierowcy taksówek, widząc piękną, brzemienną kobietę, zatrzymywali się gwałtownie. Jeden z nich wychylił się przez okno z szerokim uśmiechem. Dał jej znak, żeby przeszła przed jego taryfą, i zawołał:
– Życzę szczęścia, kochaniutka! Założę się, że to chłopiec!
Hazel pomachała mu wesoło.
– Dam ci znać, jak się urodzi!
Żadne nie zauważyło motocykla zaparkowanego na miejscu dla samochodów dostawczych sto metrów dalej. Kierowca i siedzący na tylnym siodełku pasażer mieli rękawiczki i kaski z przyciemnianymi osłonami z pleksiglasu, które zakrywały im twarze. Kiedy Hazel i Hector dotarli do range rovera, motocyklista przekręcił kluczyk w stacyjce i potężna japońska maszyna obudziła się do życia. Pasażer na siodełku oparł nogi na podpórkach, gotowy do jazdy. Hector otworzył drzwi po stronie pasażera i pomógł Hazel wsiąść, po czym szybko obszedł samochód. Wskoczył za kierownicę, uruchomił silnik i włączył się do ruchu. Motocyklista zaczekał, aż między nimi znajdzie się pięć pojazdów, i ruszył za roverem. Utrzymywał dystans i starał się nie rzucać w oczy. Crossowie objechali Marble Arch i skręcili w kierunku Berkeley Square. Kiedy range rover stanął przed domem przy Davies Street oznaczonym numerem dwa, motocyklista przejechał obok i skręcił w lewo na najbliższych światłach. Objechał kwartał i zatrzymał się w miejscu, z którego rozciągał się dobry widok na front lokalu Alfred’s Club. Zauważył, że portier przestawił wóz nieco dalej.
Menedżer restauracji, Mario, czekał w drzwiach, żeby ich powitać.
– Witam panią i pana Crossów – powiedział, promieniejąc. – Dawno państwa nie widziałem.
– Co ty opowiadasz?! – wykrzyknął Hector. – Byliśmy tu dziesięć dni temu z lordem Renwickiem.
– To stanowczo zbyt dawno, proszę pana – odrzekł Mario, prowadząc ich do ulubionego stolika.
Kiedy szli przez salę, w restauracji zapadła cisza. Podążyły za nimi wszystkie spojrzenia, bo każdy z gości wiedział, kim są. Hazel wyglądała wspaniale, nawet w zaawansowanej ciąży. Prawie przezroczysta jedwabna sukienka wydymała się wokół niej niczym różany obłok, a torebka ze skóry krokodyla była tak piękna, że wszystkie kobiety na sali miały ochotę popełnić samobójstwo.
Mario odsunął jej krzesło i rzekł:
– Czy mogę zaproponować pani sałatkę grejpfrutową, a po niej grillowane małże świętego Jakuba? Dla pana, panie Cross, befsztyk tatarski, jak zwykle bardzo pikantny, a po nim homara w sosie chardonnay?
– Jak zawsze, Mario. – Hector skinął z powagą głową. – Podaj pani Cross butelkę wody Perrier w kubełku lodu, a mnie butelkę Vosne-Romanee Aux Malconsorts rocznik tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty trzeci, z moich prywatnych zapasów.
– Już pozwoliłem sobie to zrobić, panie Cross. Piętnaście minut temu sprawdziłem temperaturę butelki. Wynosiła dokładnie szesnaście stopni Celsjusza. Czy mam kazać kelnerowi ją otworzyć?
– Dziękuję, Mario. Wiem, że zawsze mogę na tobie polegać.
– Staramy się robić wszystko, żeby państwa zadowolić.
Kiedy menedżer się oddalił, Hazel pochyliła się nad stołem i położyła dłoń na przedramieniu męża.
– Uwielbiam pańskie małe rytuały, panie Cross. Nie wiem dlaczego, ale dodają mi otuchy. – Uśmiechnęła się. – Cayla uważała, że są zabawne. Pamiętasz, jak się śmialiśmy, kiedy cię naśladowała?
– Jaka matka, taka córka – odrzekł Hector, uśmiechając się do niej.
Jakiś czas temu Hazel nie była w stanie głośno wymówić imienia „Cayla”. Jej córka została brutalnie zamordowana, a zabójcy okaleczyli zwłoki. Kiedy Hazel dowiedziała się, że nosi dziecko Hectora, było to dla niej prawdziwym oczyszczeniem. Wymówiła imię córki, szlochając w jego ramionach.
– Cayla! Urodzę kolejną maleńką Caylę. – Rany się zagoiły; teraz mogła już swobodnie rozmawiać o swoim nieżyjącym dziecku. Gdy kelner przyniósł perriera, upiła łyk i zapytała: – Myślisz, że Catherine Cayla Cross będzie miała jasne włosy i niebieskie oczy, jak jej starsza siostra? – Już wybrała imię dziecka w hołdzie dla nieżyjącej córki.
– Myślę, że dziecko będzie miało na brodzie czarną szczecinę jak jego ojciec – odrzekł przekornie Hector. On też kochał zamordowaną dziewczynę. Cayla była magnesem, który wbrew wszystkiemu przyciągnął ich do siebie. Hector pracował jako szef ochrony koncernu Bannock Oil, kiedy Hazel odziedziczyła firmę po śmierci męża.
Początkowo nie znosiła Crossa, chociaż zatrudnił go jej ukochany zmarły małżonek. Doskonale znała historię i reputację Hectora; czuła odrazę do brutalnych metod, które czasami stosował, aby chronić majątek firmy i jej pracowników. Był żołnierzem i walczył jak żołnierz. Nie okazywał litości wrogom. Na dodatek stanowczo sprzeciwiał się delikatniejszym, kobiecym metodom Hazel. Podczas ich pierwszego spotkania ostrzegła, że zwolni go pod najdrobniejszym pretekstem.
W wygodnym i dostatnim życiu Hazel nieoczekiwanie zapanował chaos. Ukochana córka, jedyna pociecha w jej samotnym życiu, została porwana przez afrykańskich piratów. Hazel użyła swoich pieniędzy i wpływów w kręgach władzy, żeby ją ocalić, ale nikt nie mógł jej pomóc, nawet prezydent Stanów Zjednoczonych. Nie potrafiono ustalić miejsca, w którym przetrzymywano Caylę. Hazel, będąc u kresu sił, zapomniała o dumie i zwróciła się do okrutnego, brutalnego i bezlitosnego żołnierza, którego nienawidziła i którym pogardzała. Do Hectora Crossa.
Wytropił kryjówkę porywaczy na rozległej afrykańskiej pustyni, gdzie przetrzymywali Caylę. Somalijczycy traktowali ją okrutnie. Hector wyruszył do twierdzy ze swoimi ludźmi, odbił dziewczynę i przewiózł w bezpieczne miejsce. Podczas operacji uwolnienia Cayli dowiódł Hazel, że jest uczciwym człowiekiem o wysokich standardach moralnych, któremu może zaufać. Uległa pociągowi, który tak skrzętnie tłumiła podczas ich pierwszego spotkania. Kiedy zbliżyli się do siebie, odkryła, że pod stalowym pancerzem kryje się serdeczny, wrażliwy i kochający człowiek.
Teraz spojrzała na niego i wyciągnęła rękę nad stołem, aby ująć jego dłoń.
– Kiedy siedzisz obok mnie i czuję w sobie Catherine Caylę, znowu wszystko jest doskonałe.
– I takie pozostanie – zapewnił Hector żonę, znów czując na plecach zimny dreszcz. Wiedział, że kusi los. Choć czule się do niej uśmiechał, pamiętał, że odbicie Cayli nie było końcem ich kłopotów. Fanatycy, którzy ją porwali, nie złożyli broni. Wynajęli zbirów, a ci zamordowali Caylę, a następnie wysłali Hazel jej głowę. Hector i Hazel musieli wkroczyć do akcji, aby unicestwić potwora, który zrujnował im życie.
Może tym razem to naprawdę koniec, pomyślał, przypatrując się twarzy żony, gdy mówiła o Cayli.
– Pamiętasz, jak uczyłeś ją wędkować?
– Miała naturalny talent. Wystarczyła krótka lekcja, a potrafiła rzucić muszkę na odległość czterdziestu pięciu metrów i to niezależnie od wiatru. Wiedziała instynktownie, jak znaleźć dobre miejsce.
– Pamiętasz ogromnego łososia, którego złowiliście w Norwegii?
– Tego potwora? Trzymałem ją w pasie, a on o mało nie wciągnął nas do rzeki. – Hector się roześmiał.
– Nigdy nie zapomnę dnia, w którym oświadczyła, że nie będzie marszandką. Wbrew moim planom. Powiedziała, że zostanie weterynarzem. Prawie wpadłam w depresję!
– Była nieposłuszna!
– Nieposłuszna? To ty byłeś nieposłuszny! Cały czas ją popierałeś. Oboje mnie do tego przekonaliście.
– To prawda… miała na mnie zły wpływ – przyznał Hector.
– Cayla cię kochała. Przecież wiesz. Kochała cię jak ojca.
– To jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakie w życiu usłyszałem.
– Dobry z ciebie człowiek, Hectorze Crossie. – W oczach Hazel błysnęły łzy. – Catherine Cayla też będzie cię kochała. Wszystkie trzy twoje dziewczyny cię kochają. – Nagle wstrzymała oddech i chwyciła się za brzuch. – Dobry Boże! Kopnęła jak muł! Pewnie zgadza się z tym, co przed chwilą powiedziałam. – Wybuchnęli śmiechem. Goście siedzący przy sąsiednich stolikach odwrócili głowy i uśmiechnęli się z sympatią, ale Crossowie byli tak pochłonięci sobą, że nie zwracali na nikogo uwagi.
Mieli mnóstwo wspomnień i tematów do rozmowy. Ich życie było pełne zmagań i śmiałych przedsięwzięć. Oboje odnieśli wspaniałe zwycięstwa i druzgoczące porażki, choć kariera Hazel była o wiele bardziej spektakularna. Kiedy zaczynała, miała tylko odwagę i determinację. W wieku dziewiętnastu lat wygrała pierwszy turniej tenisowy Wielkiego Szlema. Mając dwadzieścia jeden lat, poślubiła potentata naftowego Henry’ego Bannocka i urodziła mu córkę. Henry zmarł, gdy Hazel miała trzydzieści lat. Musiała przejąć kontrolę nad firmami wchodzącymi w skład koncernu Bannock Oil.
Świat wielkich firm przypomina ekskluzywny klub. Intruzi i karierowicze nie są tam mile widziani. Nikt nie chciał postawić na byłą tenisistkę i gwiazdę salonów, która nagle stała się naftową baronessą. Nikt nie wziął pod uwagę jej wrodzonego talentu do interesów ani tego, że uczyła się przez lata pod opiekuńczymi skrzydłami Henry’ego Bannocka, co było warte setki dyplomów MBA. Niczym tłumy zgromadzone w rzymskim cyrku, wrogowie i krytycy zamarli w przerażającym oczekiwaniu na chwilę, w której Hazel Bannock zostanie rozszarpana przez lwy. Wtedy, ku rozczarowaniu wszystkich, rozpoczęła eksploatację złoża Zara 8.
Hector doskonale pamiętał okładkę magazynu „Forbes” z Hazel w białym stroju do tenisa, trzymającą w prawej ręce rakietę. Nad fotografią widniał napis: Hazel Bannock ograła przeciwników. Najpotężniejszy serwis naftowy ostatniego trzydziestolecia.
W głębi afrykańskiego lądu, w zapomnianym przez Boga biednym małym Emiracie Abu Zara, znajdowało się pole naftowe należące niegdyś do koncernu Shell. Po zakończeniu drugiej wojny światowej Shell osuszył podziemne zbiorniki, porzucił wyczerpane złoże i wszyscy o nim zapomnieli.
Do czasu, gdy Hazel za kilka marnych milionów dolarów kupiła koncesję. Eksperci poszturchiwali się łokciami i uśmiechali pod nosem. Ignorując protesty doradców, Hazel Bannock wydała mnóstwo pieniędzy, prowadząc odwierty w niewielkim podziemnym zbiorniku na północnym krańcu złoża. Sześćdziesiąt lat wcześniej, stosując prymitywne metody poszukiwawcze, uznano go za odnogę głównego złoża. Ówcześni geologowie doszli do wniosku, że ropa znajdująca się w tym rejonie dawno temu przedostała się do głównego zbiornika i została wypompowana na powierzchnię, co sprawiło, że pole nie miało żadnej wartości.
Wiertła pani Bannock przebiły nieprzepuszczalne solne sklepienie diapiru i dotarły do podziemnej komory, w której zostały uwięzione ogromne pokłady ropy. Sprężone gazy wystrzeliły z taką siłą, że wyrzuciły stalowe wiertło niczym pastę do zębów z tubki. Doskonałej jakości ropa strzeliła w niebo na wysokość setek metrów. W końcu stało się jasne, że stare pola naftowe od Zara i do Zara 7, które zostały porzucone przez Shella, stanowią jedynie ułamek zasobów.
Wspominanie tamtych wydarzeń zbliżyło ich do siebie. Pochylili się nad stolikiem, pogrążeni w opowieściach, które słyszeli wiele razy, ale nadal odkrywali w nich rzeczy nowe i intrygujące. W pewnej chwili Hector pokręcił z podziwem głową.
– Mój Boże! Kobieto, czy ty nigdy nie dałaś się zniechęcić nikomu ani niczemu? Dokonałaś tego sama, wybierając tak trudną drogę!
Spojrzała na niego błyszczącymi oczami i uśmiechnęła się promiennie.
– Nie rozumiesz? Życie nigdy nie miało być łatwe. Gdyby było, nie przedstawiałoby żadnej wartości. Ale dość gadania o mnie. Porozmawiajmy o tobie.
– Przecież wiesz o mnie wszystko. Opowiadałem ci pięćdziesiąt razy.
– Racja, ale zrób to pięćdziesiąty pierwszy raz. Opowiedz mi o dniu, w którym zabiłeś lwa. Ze wszystkimi szczegółami. Tylko nie odwalaj fuszerki, bo jeśli coś pominiesz, zorientuję się.
– Dobrze. Z lwem było tak. Urodziłem się w Kenii, ale moi rodzice byli Brytyjczykami, więc jestem prawdziwym obywatelem Wielkiej Brytanii… – Przerwał na chwilę.
– Nazywali się Bob i Sheila… – podpowiedziała.
– Nazywali się Bob i Sheila Crossowie. Ojciec miał dwadzieścia pięć tysięcy hektarów pierwszorzędnych pastwisk graniczących z rezerwatem Masajów. Hodował na nich ponad dwa tysiące krów rasy brahman. W dzieciństwie towarzyszami moich zabaw byli głównie masajscy chłopcy, moi rówieśnicy.
– Był też twój młodszy brat – przypomniała mu Hazel.
– Tak, mój braciszek Teddy. Chciał zostać hodowcą bydła, jak ojciec. Zrobiłby dosłownie wszystko, żeby zadowolić staruszka. Ja chciałem być żołnierzem, jak mój wujek, który zginął podczas wojny, walcząc z Rommlem pod El Alamein, na pustyni w Afryce Północnej. Dzień, w którym ojciec posłał mnie do szkoły dla chłopców w Nairobi, tej pod patronatem księcia Yorku, był najgorszym dniem w moim życiu.
– Nienawidziłeś tego miejsca, prawda?
– Nienawidziłem obowiązujących tam reguł i ograniczeń. Przywykłem do życia w dziczy, na swobodzie.
– Byłeś buntownikiem.
– Ojciec powiedział, że jestem buntownikiem i zwariowanym dzikusem. Ale mówił to z uśmiechem. Jednak w ostatniej klasie byłem trzeci, jeśli chodzi o stopnie. Wybrano mnie też na kapitana pierwszej z piętnastu drużyn rugby. Kiedy miałem szesnaście lat, uznałem, że dość już nauki.
– Wtedy zabiłeś lwa! – Hazel pochyliła się nad stołem i wzięła męża za rękę. Jej oczy zalśniły oczekiwaniem. – Uwielbiam ten fragment opowieści, bo wstęp jest trochę nudny. Wiesz, za mało krwi i bebechów.
– Moi koledzy Masajowie szykowali się do wejścia w dorosły wiek. Udałem się do wioski, żeby pogadać z wodzem. Powiedziałem, że chcę zostać morani, jak oni. Wiesz, masajskim wojownikiem…
Skinęła głową.
– Wódz wysłuchał mnie uważnie, a później powiedział, że nie jestem prawdziwym Masajem, bo nie zostałem obrzezany. Spytał, czy chcę zostać obrzezany przez ich szamana. Po namyśle odrzuciłem tę propozycję.
– Dobrze postąpiłeś – pochwaliła go Hazel. – Wolę cię takiego, jakiego stworzył cię Bóg.
– Miło, że to mówisz, ale wróćmy do opowieści. Powiedziałem o tym moim kompanom, którzy byli niemal tak przygnębieni jak ja. Spieraliśmy się o to całymi dniami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że skoro nie mogę być prawdziwym morani, mogę przynajmniej upolować lwa. Wtedy stanę się więcej niż w połowie taki jak masajski wojownik.
– Był tylko jeden mały problem, prawda?
– Problem polegał na tym, że kenijski rząd, w którym plemię Masajów było słabo reprezentowane, zabronił odprawiania rytuału lwa towarzyszącego wkroczeniu chłopców w wiek męski. Lwy były pod ochroną na terytorium całego kraju.
– Wtedy wydarzyło się coś przypominającego boską interwencję.
Hector się uśmiechnął.
– A jakże! Dar z nieba! –przytaknął. – Młodszy i silniejszy rywal wypędził starego lwa z Parku Narodowego Masai Mara, który graniczył z ziemią plemienia. Nie mając lwicy, która by za niego polowała, lew zmuszony był opuścić strefę chronioną i poszukać łatwiejszej zdobyczy niż zebry i antylopy. Zaczął od bydła Masajów, stanowiącego bogactwo plemienia. Jakby tego było mało, zabił młodą kobietę, która poszła do studni naczerpać wody dla rodziny. Ku uciesze i podnieceniu moich przyjaciół Masajów, Kenijski Wydział do spraw Dzikiej Zwierzyny wydał zezwolenie na zabicie starego drania. Ponieważ po latach zaprzyjaźniłem się z plemieniem, byłem duży i silny jak na swój wiek oraz wytrwale ćwiczyłem walkę na kije i dzidy, starsi zaprosili mnie, żebym wyruszył na polowanie z innymi kandydatami na morani.
Hector przerwał, bo kelner dolał do jego kieliszka czerwonego wina, a następnie dopełnił szklankę Hazel perrierem. Cross podziękował, po czym zwilżył wargi burgundem i podjął opowieść:
– Lew nie zabijał i nie jadł od tygodnia, więc wszyscy czekaliśmy w napięciu, aż głód zmusi go do wyruszenia na łowy. Szóstego wieczoru, kiedy robiło się ciemno, dwaj mali nadzy pastuszkowie przybiegli do wioski z dobrymi wieściami. Kiedy pędzili bydło do studni, lew zaatakował. Przyczaił się w gęstej trawie obok ścieżki, z wiatrem. Ruszył, gdy stado znalazło się w odległości dziesięciu kroków od niego. Zanim zwierzęta zdążyły się rozproszyć, skoczył na grzbiet pięcioletniej brzemiennej krowy. Zatopił kły w jej karku, jednocześnie wbijając długie żółte pazury wielkich łap w jej mordę. Później z całej siły szarpnął jałówkę do tyłu. Kręgosłup szyjny chrupnął i krowa padła martwa. Ugięła przednie nogi i wyrżnęła łbem o ziemię, wzbijając obłoki kurzu. Lew odskoczył, żeby nie zmiażdżyło go jej ważące niemal siedemset kilogramów cielsko.
– Nadal nie mogę uwierzyć, że był wystarczająco silny, aby z taką łatwością zabić ogromne zwierzę – powiedziała Hazel z nutką podziwu w głosie.
– Nie tylko zabić. Zdołał zawlec tę krowę w trawę, trzymając ją tak wysoko, że po ziemi ciągnęły się tylko kopyta.
– Mów dalej! – ponagliła go. – Nie zwracaj uwagi na moje głupie pytania! Opowiadaj!
– Było już ciemno, więc musieliśmy poczekać do świtu. Tamtej nocy żaden z nas nie zmrużył oka. Siedzieliśmy wokół ogniska i słuchaliśmy opowieści starszych o tym, czego powinniśmy się spodziewać, gdy staniemy oko w oko ze starym lwem o takich umiejętnościach. Nie mieliśmy ochoty na żarty i rozmawialiśmy przyciszonymi głosami. Było jeszcze ciemno, kiedy narzuciliśmy peleryny z czarnej koziej skóry, żeby osłonić się przed chłodem poranka. Pod pelerynami byliśmy nadzy. Uzbroiliśmy się w obciągnięte niewyprawioną skórą tarcze i krótkie dzidy, które naostrzyliśmy tak, że krawędzią można było zgolić włosy z przedramienia. Było nas trzydziestu dwóch. Paczka braci. Wyruszyliśmy na spotkanie lwa ze śpiewem na ustach.
– Można by pomyśleć, że śpiew ostrzeże lwa i go spłoszy – wtrąciła Hazel.
– Trzeba znacznie więcej, żeby odpędzić lwa od upolowanej zdobyczy – wyjaśnił Hector. – Śpiewaliśmy, aby rzucić mu wyzwanie. Wzywaliśmy go, by stanął do walki. Oczywiście w ten sposób dodawaliśmy sobie odwagi. Śpiewaliśmy i tańczyliśmy, żeby rozgrzać krew. Dźgaliśmy powietrze dzidami, żeby rozluźnić mięśnie ramion. Młode niezamężne dziewczęta szły za nami w pewnej odległości, by zobaczyć, kto stawi czoło zwierzęciu, a kto da drapaka, kiedy lew stanie naprzeciwko nas w całej swej dostojnej potędze.
Chociaż Hazel słyszała tę opowieść kilkanaście razy, obserwowała jak urzeczona twarz Hectora, jakby robił to pierwszy raz.
– Słońce zaczęło wschodzić. Na horyzoncie przed nami ukazał się wierzchołek słonecznej tarczy, jasny jak roztopiony metal wyciągnięty z pieca. Chociaż promienie nas oślepiały, wiedzieliśmy, gdzie znaleźć naszego lwa. Zauważyliśmy, że wierzchołki traw się kołyszą, choć nie było wiatru, a później usłyszeliśmy ryk lwa tak potężny, że serca w nas zamarły, a wnętrzności się ścisnęły. Mieliśmy nogi jak z waty. Stawialiśmy ostrożnie każdy taneczny krok, zmierzając na jego spotkanie.
Lew leżał za martwą krową, lecz nagle się podniósł. Miał nastroszoną grzywę, która tworzyła wokół jego łba majestatyczną koronę. Płonęła złocistym światłem, podświetlona od tyłu promieniami słońca. Wydawała się podwajać jego rozmiary. Zaryczał donośnie. Owionął nas podmuch jego oddechu, głos zamarł nam w gardłach. Zbiliśmy się w gromadę i odkrzyknęliśmy, żeby okazać swoje męstwo, i wyszliśmy mu naprzeciw. Otoczyliśmy go ze wszystkich stron tak, by nie miał dokąd uciec. Zbliżaliśmy się do niego, a on kręcił łbem z boku na bok, uważnie nas obserwując.
– Boże! – Hazel westchnęła. – Wiem, co się wydarzy, ale nie mogę wytrzymać tego napięcia.
– Nagle przestał kołysać łbem, a jego ogon poruszał się, smagając boki lwa czarnym końcem. Stałem pośrodku szeregu, na honorowym miejscu. Byłem tak blisko, że wyraźnie widziałem jego ślepia. Były żółte i błyszczące. Błyszczące i utkwione we mnie.
– Dlaczego patrzył akurat na ciebie, Hectorze? Dlaczego, kochanie? – Poruszyła niecierpliwie głową; była tak przerażona, jakby opisywana scena rozgrywała się na jej oczach.
– Bóg jeden wie. – Hector wzruszył ramionami. – Może dlatego że stałem pośrodku? Nie, raczej dlatego, że moje blade ciało odcinało się od ciemniejszych, które mnie otaczały.
– Mów dalej! Opowiedz mi jeszcze raz, jak to się skończyło.
– Lew przykucnął, szykując się do ataku. Przestał poruszać ogonem. Wyprostował go i lekko uniósł zwinięty koniec. Później trzepnął nim dwa razy i natarł prosto na mnie. Pełzł nisko przy ziemi, tak szybko, że wydawał się płowym promykiem światła, ulotnym, ale śmiertelnie groźnym. W ciągu tamtej krótkiej chwili poznałem, czym jest strach. Wszystko wokół zamarło. Powietrze stało się gęste i ciężkie, trudno było oddychać. Jakbym znalazł się w pułapce na mokradłach. Najmniejszy ruch wymagał ogromnego wysiłku. Zebrałem się w sobie za skórzaną tarczą i uniosłem dzidę. Promień słońca odbił się od wypolerowanego grota i błysnął w moich oczach. Sylwetka lwa stawała się coraz większa, aż wypełniła całe pole mojego widzenia. Wycelowałem dzidę w środek jego piersi, która podnosiła się i opadała, ogłuszając mnie morderczą furią. Potężny ryk przypominał huk pędzącej pełną parą lokomotywy. Wziąłem się w garść. W ostatniej chwili, zanim całym ciężarem runął na moją tarczę, pochyliłem się i dźgnąłem czubkiem dzidy. Za sprawą ciężaru i pędu lwa ostrze wbiło się tak głęboko, że drzewce pogrążyło się do połowy. Chociaż umierał, odrzucił mnie do tyłu i stanął przede mną, orząc tarczę pazurami, rycząc z wściekłości i agonii prosto w moją twarz.
Hazel zadrżała, myśląc o scenie, którą Hector opisał.
– To straszne! Dostałam gęsiej skórki na rękach… ale nie przestawaj. Mów dalej, Hectorze. Powiedz, jak to się skończyło.
– Nagle zesztywniał. Wygiął grzbiet, rozwarł szczęki i obryzgał potężnym strumieniem krwi moją głowę i górną część tułowia, zanim towarzysze go ze mnie ściągnęli i zadźgali tysiącem ciosów.
– Jestem przerażona, gdy pomyślę, jak mogło się to skończyć. Moglibyśmy nigdy się nie poznać, nie przeżyć razem tylu wspaniałych chwil. Co powiedział ojciec, kiedy wróciłeś tamtego dnia na ranczo? – chciała wiedzieć Hazel.
– Natychmiast wyruszyłem w drogę powrotną do wielkiego starego domu krytego strzechą. Gdy dotarłem na miejsce, było już popołudnie. Moja rodzina siedziała przy stole na werandzie od frontu. Przywiązałem konia do poręczy i powoli wszedłem po stopniach. Kiedy zobaczyłem twarze najbliższych, euforia wyparowała. Dopiero wtedy zrozumiałem, że zapomniałem się umyć. Krew lwa zaschła na moich włosach i skórze. Twarz pokrywała krwawa skorupa. Krew przylgnęła do ubrania, sczerniała na dłoniach i pod paznokciami. Pełne napięcia milczenie przerwał mój młodszy brat Teddy. Zachichotał jak uczennica. Wiesz, Teddy był zgrywusem. Matka wybuchnęła płaczem i ukryła twarz w dłoniach. Płakała, bo wiedziała, co powie ojciec. Stary podniósł się, a miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, spochmurniał i wykrzywił się z wściekłości. Przez chwilę nic nie mówił. Później jego twarz z wolna się rozpogodziła. „Byłeś z tymi czarnymi dzikusami, synu?” – spytał.
„Tak, ojcze”, przytaknąłem. Do starego zawsze mówiłem „ojcze”, rzadko „tato”, a już nigdy „tatusiu”. „Tak, ojcze”, powtórzyłem. Nagle wyraz jego twarzy się zmienił.
„Upolowałeś lwa jak ci cholerni masajscy morani, co?”
„Tak, ojcze”, przytaknąłem, a matka znów zalała się łzami. Ojciec patrzył na mnie przez dłuższą chwilę dziwnym wzrokiem, a ja stałem przed nim na baczność. „Walczyłeś dzielnie, czy stchórzyłeś?” – spytał w końcu.
„Walczyłem, ojcze”. Znów na dłuższą chwilę zapadła cisza. W końcu stary rzekł: „Idź do swojego domku i doprowadź się do porządku. Później przyjdź do gabinetu”. Takie zaproszenie równało się zwykle wyrokowi śmierci lub co najmniej setce batów.
– Co się później stało? – spytała Hazel, choć doskonale znała dalszy ciąg opowieści.
– Kilka minut później zapukałem do drzwi jego gabinetu. Miałem na sobie szkolną marynarkę i czystą białą koszulę z krawatem. Moje buty lśniły, a wilgotne włosy były starannie uczesane.
„Wejść!” – ryknął ojciec. Wmaszerowałem do pokoju i stanąłem przed jego biurkiem.
„Jesteś cholernym dzikusem, stwierdził stanowczo. Zupełnie nieucywilizowanym dzikim. Widzę dla ciebie tylko jedną nadzieję”.
„Tak, ojcze!”, odpowiedziałem, choć serce mi stanęło. Wiedziałem, co będzie.
„Usiądź, Hectorze”, powiedział ojciec, wskazując fotel stojący przed biurkiem. Te słowa dodały mi otuchy. Nigdy nie siedziałem w tym fotelu. Nie pamiętałem też, aby kiedykolwiek zwrócił się do mnie po imieniu. Zwykle mówił „synu”.
Kiedy usiadłem przed nim wyprostowany, podjął: „Nigdy nie zrobimy z ciebie ranczera, prawda, Hectorze?”.
„Wątpię w to, ojcze”.
„Ranczo powinno przypaść tobie jako najstarszemu synowi, ale postanowiłem zostawić je Teddy’emu”.
„Oby się nim cieszył, ojcze”, odrzekłem, a on uśmiechnął się przelotnie.
„Oczywiście nie będzie to trwało zbyt długo, rzekł staruszek poważnie. Za kilka lat zostaniemy wypędzeni przez ludzi, którym kiedyś odebraliśmy tę ziemię. Ostatecznie Afryka zawsze zwycięża”. Milczałem, bo nie przychodziła mi do głowy żadna odpowiedź.
„Wróćmy do ciebie, Hectorze. Co mamy z tobą począć?” I tym razem nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc nie otworzyłem ust. Dawno się nauczyłem, że to najbezpieczniejsze rozwiązanie. Ojciec mówił dalej: „W sercu zawsze pozostaniesz dzikusem, Hectorze, ale nie jest to poważna wada. Większość brytyjskich bohaterów otaczanych powszechnym uwielbieniem była dzikusami, od Clive’a po Kitchenera, od Wellingtona po Churchilla. Bez nich imperium brytyjskie by nie powstało. Chcę, żebyś był dobrze wykształconym i dobrze wychowanym angielskim dzikusem, więc postanowiłem wysłać cię do Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst, abyś się nauczył, jak skopać tyłki wszystkim słabeuszom na tej ziemi”.
Hazel klasnęła ze śmiechem.
– Twój stary był doprawdy wyjątkowy! Musiał być z niego niezły dziwak!
– Lubił się przechwalać, ale cały czas udawał. Chciał, żeby ludzie uważali go za twardziela, który nie cofnie się przed niczym i zawsze mówi to, co myśli. Ale pod szorstką powłoką był serdecznym i przyzwoitym człowiekiem. Myślę, że mnie kochał, a ja traktowałem go z szacunkiem.
– Szkoda, że go nie poznałam – powiedziała smutno Hazel.
– Chyba lepiej, że tak się nie stało – pocieszył ją Hector, odwracając się do Maria, który zakasłał taktownie, stojąc obok stolika.
– Będzie pan potrzebował czegoś jeszcze, panie Cross?
Hector popatrzył na niego, jakby go nigdy wcześniej nie widział.
Zamrugał i rozejrzał się po sali. Z wyjątkiem dwóch znudzonych kelnerów stojących przy drzwiach do kuchni nie było nikogo.
– Dobry Boże, która godzina?
– Kilka minut po szesnastej, proszę pana.
– Dlaczego nam, do licha, nie powiedziałeś?
– Państwo tak dobrze się bawili, że nie miałem serca przeszkadzać, proszę pana.
Hector zostawił mu pięćdziesięciofuntowy banknot i wyszli na ulicę. Przyprowadzony przez odźwiernego rover stał przed wejściem do restauracji z pracującym silnikiem. Kiedy dotarli na Harley Street, Hector zjechał do podziemnego garażu budynku, w którym mieścił się gabinet Alana, i pomógł Hazel wsiąść do ferrari.
– A teraz, moja królowo pszczół, bądź łaskawa pamiętać, że za tobą jadę i nie zamierzam się ścigać. Co jakiś czas spójrz we wsteczne lusterko.
– Przestań grymasić, kochany.
– Nie przestanę, jeśli nie dostanę całusa.
– Chodź i weź go sobie, ty nienasycony chłopcze.
Czekając, aż Hazel wyjedzie z garażu, Hector włożył miękkie rękawiczki z koźlej skóry, po czym ruszył podjazdem za ferrari. Kiedy jechali ulicami Londynu, żeby dostać się na autostradę M4, w pewnej odległości za nimi podążał motocyklista, kryjąc się za innymi pojazdami. Nie chciał ryzykować, że spłoszy zdobycz. Dobrze wiedział, dokąd jadą. Ostrzeżono go, że facet jest nerwowym dupkiem, z którym lepiej nie zadzierać. Zrobi swoje później, kiedy będą przejeżdżali przez Winchester. Co jakiś czas mówił kilka słów do telefonu zamontowanego w kasku, informując, gdzie jest. Za każdym razem kliknięcie z drugiej strony potwierdzało, że wiadomość została odebrana.
Hector jechał dwieście metrów przed motocyklistą, wystukując rytm na kierownicy. Nastawił Radio Magic, swoją ulubioną stację. Don McLean śpiewał piosenkę American Pie, a on nieporadnie mu wtórował. Znał na pamięć słowa wszystkich ulubionych piosenek, mimo to ani na chwilę nie tracił czujności. Co kilka sekund spoglądał we wsteczne lusterko, obserwując jadące za nim pojazdy. Samochody znajdujące się na linii jego wzroku nieustannie się zmieniały, ale jeden z nich pozostawał na pierwszym planie. Zasada „zawsze oglądaj się za siebie” należała do jego ulubionych. Tuż przed Basinstoke ruch stał się mniejszy i ferrari Hazel przyspieszyło. Hector musiał rozpędzić rovera do prawie stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, żeby jej nie zgubić.
Zadzwonił do niej z komórki.
– Spokojnie, kochanie. Pamiętaj, że wieziesz bardzo ważnego pasażera.
Odpowiedziała głośnym prychnięciem, ale zwolniła tak, żeby ferrari tylko nieznacznie przekraczało maksymalną prędkość.
– Jeśli chcesz, potrafisz być grzeczną dziewczynką – powiedział, zdejmując nogę z gazu, by dostosować prędkość do prędkości ferrari.