Читать книгу Okrutny krąg - Wilbur Smith - Страница 9

Оглавление

Obu­dził się, ale nie po­ru­szył się ani nie otwo­rzył oczu. Leżał przez chwilę, ana­li­zując sy­tu­ację, szu­kając za­grożeń, po­zwa­lając, by do głosu do­szedł uśpio­ny in­stynkt wo­jow­ni­ka. Po chwi­li wy­czuł de­li­katną woń jej per­fum i usłyszał, jak od­dy­cha – ci­cho i re­gu­lar­nie ni­czym fala przy­bo­ju za­mie­rająca na od­ległej plaży. Wszyst­ko było w porządku, więc uśmiechnął się i otwo­rzył oczy. Ostrożnie przekręcił głowę, żeby jej nie obu­dzić.

Pro­mie­nie po­ran­ne­go słońca od­na­lazły szparę w zasłonach i prze­niknęły do po­ko­ju, kładąc na su­fi­cie pa­sem­ko po­dob­ne od ku­te­go złota. Leżała na ple­cach. Jej piękna twarz była spo­koj­na. We śnie zrzu­ciła kołdrę. Była naga. Złoci­ste włosy po­kry­wające jej łono były nie­co ciem­niej­sze od ko­smyków oka­lających twarz. Była w ostat­nim mie­siącu ciąży i jej brzuch powiększył się nie­mal dwu­krot­nie. Prze­sunął wzro­kiem po lśniącej skórze napiętej przez to, co kryło się w środ­ku. Na­gle do­strzegł nie­wiel­ki ruch, jak­by dziec­ko się po­ru­szyło. Od­dech za­marł mu w pier­si. Przytłoczył go ogrom miłości, którą da­rzył obo­je – swoją ko­bietę i swo­je dziec­ko.

– Prze­stań się gapić na ten wiel­ki tłusty brzuch i daj mi całusa – po­wie­działa, nie otwie­rając oczu.

Zaśmiał się i po­chy­lił nad nią. Za­rzu­ciła mu ręce na szyję, a kie­dy ich war­gi się roz­dzie­liły, po­czuł jej słodki od­dech. Po chwi­li szepnęła w jego otwar­te usta:

– Nie możesz utrzy­mać tego po­two­ra na uwięzi? – Do­tknęła jego kro­cza. – Po­wi­nien wie­dzieć, że w tej chwi­li nie ma dla nie­go miej­sca w go­spo­dzie.

– Jest bez­na­dziej­nie głupi – od­rzekł. – Choć nie przy­po­mi­nam so­bie, żebyś kie­dy­kol­wiek po­mogła mi utrzy­mać go na wo­dzy. Puść mnie, ty bez­wstyd­ni­co!

– Po­cze­kaj jesz­cze kil­ka ty­go­dni, Hec­to­rze Cros­sie, a zo­ba­czysz praw­dzi­wy brak wsty­du – ostrzegła. – Za­dzwoń do kuch­ni, żeby przy­nieśli nam kawę.

Hec­tor wstał z łóżka i roz­sunął zasłony. Sy­pial­nię zalały pro­mie­nie słońca.

– W sta­wie przy młynie są łabędzie! – wy­krzyknął.

Usiadła na łóżku, pod­trzy­mując brzuch obie­ma rękami. Pod­szedł do niej i pomógł wstać. Sięgnęła po leżący na krześle nie­bie­ski sa­ty­no­wy szla­frok i na­rzu­ciła go, idąc do pa­no­ra­micz­ne­go okna.

– Je­stem taka nie­zgrab­na! – po­skarżyła się, zawiązując pa­sek.

Stanął za nią, przy­tu­lił się i de­li­kat­nie położył ręce na jej brzu­chu.

– Zno­wu kopnął – szepnął, po czym chwy­cił zębami jej ucho i de­li­kat­nie ugryzł.

– Mnie to mówisz? Czuję się jak na­dmu­cha­na piłka. – Sięgnęła za sie­bie i lek­ko klepnęła go w po­li­czek. – Prze­stań. Do­staję od tego gęsiej skórki.

W mil­cze­niu ob­ser­wo­wa­li pta­ki. Obok łabędzia i łabędzi­cy, które lśniły bielą w pro­mie­niach po­ran­ne­go słońca, pływały trzy brud­no­sza­re łabędziątka. Łabędź za­nu­rzył długą szyję w zie­lo­nej wo­dzie, sku­biąc wodną roślin­ność po­ra­stającą dno sa­dzaw­ki.

– Piękne, praw­da? – spy­tał Hec­tor.

– Właśnie za to uwiel­biam An­glię – szepnęła Ha­zel. – Za cu­dow­ne wi­do­ki. Po­win­niśmy po­pro­sić ja­kie­goś zna­ne­go ar­tystę, żeby to na­ma­lo­wał.

Po­nad ka­mien­nym ja­zem do przej­rzy­ste­go sta­wu wpływała rze­ka. Woda była tak czy­sta, że w trzy­me­tro­wej głębi­nie można było do­strzec cień ogrom­ne­go pstrąga spo­czy­wającego na żwi­ro­wym dnie. Na brze­gu rosły wierz­by, mu­skające po­wierzch­nię wody gałęzia­mi przy­po­mi­nającymi pal­ce. Łąkę roz­ciągającą się za sta­wem po­ra­stała buj­na tra­wa, a pasące się na niej owce były tak białe jak łabędzie.

– To ide­al­ne miej­sce do wy­cho­wa­nia na­szej małej dziew­czyn­ki. Właśnie dla­te­go kupiłam Bran­don Hall. – Wes­tchnęła z za­do­wo­le­niem.

– Tak często to po­wta­rzasz. Nie mam pojęcia, skąd masz pew­ność, że to dziew­czyn­ka. – Pogładził piesz­czo­tli­wie jej brzuch. – Nie chcesz po­znać płci dziec­ka? Wo­lisz zga­dy­wać?

– Ja nie zga­duję, ja wiem – od­po­wie­działa z uśmie­chem, kładąc na jego dużych brązo­wych rękach swo­je białe smukłe dłonie.

– Mo­gli­byśmy po­pro­sić Ala­na, gdy rano do­trze­my do Lon­dy­nu – za­su­ge­ro­wał, mając na myśli Ala­na Don­no­va­na, jej gi­ne­ko­lo­ga.

– Strasz­nie ma­ru­dzisz. Nie waż się wspo­mnieć o tym Ala­no­wi. Ze­psu­jesz mi przy­jem­ność. Włóż szla­frok. Nie chcę, żebyś prze­stra­szył biedną Mary, kie­dy przy­nie­sie kawę.

Po chwi­li usłysze­li ci­che pu­ka­nie do drzwi.

– Wejść! – krzyknął Hec­tor.

Na pro­gu stanęła po­kojówka z tacą z kawą.

– Dzień do­bry państwu! Jak się pani mie­wa, pani Cross? Jak tam dziec­ko? – za­py­tała radośnie z ir­landz­kim ak­cen­tem, sta­wiając tacę na sto­le.

– Wszyst­ko do­brze, Mary. Czyżbym za­uważyła cia­stecz­ka na tacy? – zdzi­wiła się Ha­zel.

– Tyl­ko trzy. Bar­dzo małe.

– Za­bierz je, proszę.

– Dwa są dla pana, jed­no dla pani. Zbożowe. Bez cu­kru – zachęcała Mary.

– Bądź tak do­bra, Mary, ustąp mi i je za­bierz. Proszę.

– Bied­na kru­szyn­ka umie­ra z głodu – mruknęła Mary, ale wzięła ta­le­rzyk z cia­stecz­ka­mi i wy­ma­sze­ro­wała z sy­pial­ni.

Ha­zel usiadła na ka­na­pie i nalała do kub­ka kawę tak czarą i mocną, że jej aro­mat wypełnił cały pokój.

– Boże! Ale za­pach! – Wes­tchnęła tęsknie, po­dając kawę Hec­to­ro­wi. Później nalała do por­ce­la­no­wej filiżanki ciepłe odtłuszczo­ne mle­ko. – Fu! – prychnęła z nie­sma­kiem, kie­dy go skosz­to­wała, ale wypiła posłusznie, jak­by to było le­kar­stwo. – Co za­mie­rzasz robić, kie­dy będę u Ala­na? Ba­da­nie zaj­mie kil­ka go­dzin. On jest bar­dzo dokładny.

– Muszę za­wieźć śrutówki do Pau­la Ro­bert­sa, żeby je prze­cho­wał. Później po­jadę do kraw­ca na przy­miarkę gar­ni­tu­ru.

– Chy­ba nie za­mie­rzasz jeździć po Lon­dy­nie moim pięknym fer­ra­ri? W po­ran­nym tłoku? Obi­jesz go jak rol­l­sa.

– Nig­dy mi tego nie za­po­mnisz?! – Wy­rzu­cił ręce w górę, udając, że jest wściekły. – Głupia baba wje­chała we mnie na czer­wo­nym świe­tle!

– Pro­wa­dzisz jak wa­riat, Cross, i do­brze o tym wiesz.

– Zgo­da. Wezmę taksówkę i załatwię spra­wun­ki – obie­cał. – Nie za­mie­rzam wyglądać jak piłkarz w jed­nej z two­ich cza­der­skich fur. Poza tym mam no­wiut­kie­go ran­ge ro­ve­ra. Wczo­raj za­dzwo­ni­li z sa­lo­nu sie­ci Strat­sto­ne i po­wie­dzie­li, że wóz jest go­to­wy. Jeśli będziesz grzeczną dziew­czynką, w co nikt nie wątpi, za­wiozę cię na lunch.

– Na lunch? Dokąd? – za­in­te­re­so­wała się.

– Sam nie wiem, dla­cze­go za­wra­cam so­bie głowę ta­ki­mi głupstwa­mi. Prze­cież sałatkę można do­stać w każdym lo­ka­lu. Za­re­zer­wo­wałem sto­lik w re­stau­ra­cji Al­fred’s Club.

– Te­raz wiem, że na­prawdę mnie ko­chasz!

– Radzę ci w to uwie­rzyć, chu­dziel­cu!

– Gra­tu­luję wy­bo­ru! Gra­tu­luję! Wy­ra­zy uzna­nia! –od­rzekła, posyłając mu błogi uśmiech.

Cze­rwo­ne fer­ra­ri co­upe Ha­zel stało za­par­ko­wa­ne przed fron­to­wy­mi drzwia­mi. Wóz lśnił w pro­mie­niach słońca jak ogrom­ny ru­bin. Szo­fer, Ro­bert, wspa­nia­le wy­po­le­ro­wał ka­ro­se­rię. Fer­ra­ri było jego ulu­bio­nym wo­zem spośród kil­ku sa­mo­chodów za­par­ko­wa­nych w pod­ziem­nym garażu. Hec­tor podał Ha­zel ramię, pomógł zejść po scho­dach, a następnie usa­do­wić się w fer­ra­ri. Kie­dy wcisnęła brzuch za kie­row­nicę, po­maj­stro­wał za ple­ca­mi żony, re­gu­lując opar­cie i układając pas bez­pie­czeństwa.

– Je­steś pew­na, że nie chcesz, żebym pro­wa­dził? – spy­tał z troską.

– Wy­klu­czo­ne! – od­rzekła. – Nie ma mowy! Słyszałam, co po­wie­działeś o tam­tej ko­bie­cie. – Po­kle­pała kie­row­nicę. – Wsia­daj. Je­dzie­my.

Au­to­stra­da biegła w od­ległości około ki­lo­me­tra od po­siadłości, ale do­jazd do niej był utwar­dzo­ny. Z zakrętu przed mo­stem na rze­ce Test roz­ciągał się piękny wi­dok na re­zy­dencję. Ha­zel stanęła na chwilę, bo rzad­ko po­tra­fiła oprzeć się po­ku­sie spoj­rze­nia z dumą na to, co skrom­nie na­zy­wała „naj­wspa­nial­szym do­mem w sty­lu geo­r­giańskim, jaki kie­dy­kol­wiek zbu­do­wa­no”.

Bran­don Hall zo­stał wznie­sio­ny przez sir Wil­lia­ma Cham­ber­sa dla hra­bie­go Bran­dona w 1752 roku. Ten sam ar­chi­tekt za­pro­jek­to­wał So­mer­set Ho­use przy Stran­dzie. Gdy Ha­zel kupiła Bran­don Hall, był za­nie­dba­ny i po­pa­dał w ruinę. Kie­dy Hec­tor myślał o tym, ile pie­niędzy trze­ba było wydać, żeby do­pro­wa­dzić go do obec­ne­go sta­nu, z tru­dem opa­no­wy­wał dresz­cze. Mimo to nig­dy nie za­prze­czał, że ta bu­dow­la o ele­ganc­kich i ide­al­nie wyważonych pro­por­cjach jest bar­dzo piękna. Rok temu Ha­zel zajęła siódme miej­sce na liście naj­bo­gat­szych ko­biet świa­ta opu­bli­ko­wa­nej przez ma­ga­zyn „For­bes”, więc mogła so­bie po­zwo­lić na taki dom.

Na Boga, która ko­bie­ta przy zdro­wych zmysłach po­trze­bu­je szes­na­stu sy­pial­ni? Ale co tam kosz­ty, sko­ro łowie­nie ryb w rze­ce jest ta­kie wspa­niałe! War­te każdego do­la­ra, po­cie­szał się.

– Jedźmy, ko­cha­nie – po­wie­dział. – Będziesz mogła po­dzi­wiać wi­do­ki, kie­dy wrócimy. Prze­stań się gapić, bo spóźnimy się do Ala­na.

– Przyj­muję wy­zwa­nie – od­rzekła Ha­zel słodko i dodała gazu, zo­sta­wiając czar­ne ślady opon na as­fal­cie i siny obłok spa­lin unoszący się w po­wie­trzu.

Co­fając zgrab­nie na pod­ziem­ny par­king pod bu­dyn­kiem przy Har­ley Stre­et, z którego Alan Don­no­van za­brał wcześniej swój sa­mochód, aby zro­bić miej­sce dla jej fer­ra­ri, rzu­ciła okiem na ze­ga­rek.

– Go­dzi­na czter­dzieści osiem mi­nut! To chy­ba mój re­kord. Do umówio­nej wi­zy­ty po­zo­stał kwa­drans. Czy te­raz od­szcze­kasz swoją drwiącą uwagę, mądra­lo?

– Któregoś dnia wpad­niesz na ra­dar i będziesz mu­siała oddać praw­ko, ko­cha­nie.

– Mam ame­ry­kańskie pra­wo jaz­dy, ci uro­czy bry­tyj­scy po­li­cjan­ci nie mogą go tknąć.

Hec­tor od­pro­wa­dził Ha­zel do ga­bi­ne­tu Ala­na. Słysząc jej głos, le­karz wy­szedł z po­ko­ju, żeby ją przy­wi­tać. Był to rzad­ki wy­raz sza­cun­ku za­re­zer­wo­wa­ny dla członków ro­dzin królew­skich. Stanął w drzwiach, po­dzi­wiając jej wygląd. Luźna ciążowa su­kien­ka z Sea Is­land, z miękkiej bawełny, zo­stała za­pro­jek­to­wa­na spe­cjal­nie dla niej. Oczy Ha­zel błysz­czały, a skóra lśniła. Alan do­tknął war­ga­mi jej dłoni.

– Gdy­by wszy­scy moi pa­cjen­ci cie­szy­li się ta­kim do­sko­nałym zdro­wiem, byłbym bez pra­cy – rzekł.

– Jak długo ją za­trzy­masz, Ala­nie? – za­py­tał Hec­tor, wy­mie­niając uścisk dłoni z le­ka­rzem.

– Wiem, dla­cze­go chcesz ją jak naj­szyb­ciej od­zy­skać.

Fry­wol­ne żarty nie były w sty­lu Ala­na, więc Hec­tor zaśmiał się i powtórzył py­ta­nie:

– Kie­dy?

– Chcę zro­bić kil­ka badań i skon­sul­to­wać się ze współpra­cow­ni­ka­mi. Byłbyś łaskaw dać mi dwie i pół go­dzi­ny, Hec­to­rze? – Le­karz ujął Ha­zel za ramię i za­pro­wa­dził do ga­bi­ne­tu. Hec­tor pa­trzył, jak za­my­kają się za nimi drzwi. Chciał iść za żoną, przytłoczo­ny nagłym prze­czu­ciem nad­ciągającej ka­ta­stro­fy, ja­kie­go rzad­ko dotąd doświad­czał. Pragnął wy­pro­wa­dzić ją z ga­bi­ne­tu i przy­tu­lać bez końca. Po­trze­bo­wał dłuższej chwi­li, aby się opa­no­wać.

Nie bądź cho­ler­nym idiotą! Weź się w garść, Cross! – pomyślał, odwrócił się i skręcił w ko­ry­tarz pro­wadzący do wind.

Recep­cjo­nist­ka Ala­na Don­no­va­na ob­ser­wo­wała go obojętnym wzro­kiem. Była ładną Bry­tyjką afry­kańskie­go po­cho­dze­nia, o wiel­kich, błyszczących, ciem­nych oczach i zgrab­nej fi­gu­rze ukry­tej pod białym far­tu­chem. Na­zy­wała się Vic­to­ria Vu­sa­ma­zu­lu i miała dwa­dzieścia sie­dem lat. Po­cze­kała, aż przy­je­dzie win­da, a kie­dy za Hec­to­rem za­mknęły się drzwi, wyjęła z kie­sze­ni komórkę. Wy­brała nu­mer z li­sty kon­taktów, na której fi­gu­ro­wał pod „On”. Ode­brał po dru­gim sy­gna­le.

– Cześć! To ty, Aleu­tia­nie? – za­py­tała.

– Po­wie­działem ci, żebyś nie używała imion, dziw­ko! Zadrżała. Był taki wład­czy. Inny od mężczyzn, których znała.

Jej dłoń in­stynk­tow­nie powędro­wała w kie­run­ku le­wej pier­si. Była po­si­nia­czo­na i obo­lała po la­niu, ja­kie spuścił jej ostat­niej nocy. Po­tarła ją, czując, że bro­daw­ka tward­nie­je.

– Prze­pra­szam… za­po­mniałam – rzu­ciła ochrypłym głosem.

– Nie za­po­mnij wy­ka­so­wać tej roz­mo­wy, kie­dy skończy­my. Mów! Przy­je­chała?

– Tak, jest tu­taj, ale jej mąż wy­szedł. Po­wie­dział le­ka­rzo­wi, że wróci o trzy­na­stej trzy­dzieści.

– Do­sko­na­le! – Na li­nii za­padła ci­sza.

Dziew­czy­na od­sunęła apa­rat od ucha i spoj­rzała na nie­go. Od­dy­chała ciężko. Myślała o nim. O tym, jaki był twar­dy i gru­by, gdy się w niej po­ru­szał. Spoj­rzała w dół, czując, jak fala ciepła roz­le­wa się z kro­cza na uda.

– Gorąca jak na­pa­lo­na, mała, sprośna dziw­ka – wy­szep­tała. Właśnie tak ją na­zwał ostat­niej nocy. Pomyślała, że dok­tor Don­no­van nie będzie jej po­trze­bo­wał, bo zaj­mu­je się tą Cross. Wyszła z re­cep­cji i ru­szyła ko­ry­ta­rzem do to­a­le­ty. Za­mknęła się w ka­bi­nie, pod­ciągnęła spódniczkę i zsunęła majt­ki do ko­stek. Usiadła na de­sce, rozłożyła nogi i włożyła między nie rękę. Chciała, żeby to trwało dłużej, ale gdy do­tknęła tego miej­sca, nie mogła nad sobą za­pa­no­wać. Dy­szała i drżała z pod­nie­ce­nia.

Okrutny krąg

Подняться наверх