Читать книгу Ognisty Bóg - Wilbur Smith - Страница 11
ОглавлениеPoszedłem od razu poszukać Zarasa. Dałem mu do zrozumienia, jak ważna jest nasza misja i jak dzięki niej może zyskać szacunek faraona. Sukces wyprawy mógł go utwierdzić na drodze do awansu i królewskiej łaski. Dostrzegłem jego obawy, choć starał się je przede mną ukryć.
Wspólnie ustaliliśmy listę dwustu dwudziestu ludzi, którzy mieli wziąć udział w naszej wyprawie. Z początku Zaras upierał się, że tak mały oddział nie wystarczy, aby pokonać kreteński garnizon liczący prawie dwa tysiące żołnierzy. Gdy wyjaśniłem, że będziemy działać w szczególnych okolicznościach, o jakich nie wspomniałem ani Atonowi, ani nawet faraonowi, zaakceptował mój plan w całej rozciągłości.
Zgodziłem się, żeby sam dobrał sobie ludzi. Nalegałem tylko, aby wszyscy wybrani przez niego żołnierze mówili płynnie językiem Hyksosów. Zaras był zbyt młody, żeby wziąć udział w exodusie do Nubii, gdy Hyksosi zajęli południowy Egipt. Mając szesnaście lat, został zmuszony do wstąpienia do hyksoskich legionów. Dzięki temu mówił w języku wroga tak, jakby to była jego mowa ojczysta, i w każdej sytuacji mógł uchodzić za jednego z nich. Jednak jako lojalny Egipcjanin był wśród pierwszych, którzy wrócili na łono ojczyzny, kiedy Tamose poprowadził nas przez katarakty, żeby zetrzeć się z Hyksosami w bitwie pod Tebami i przegnać w panice i zamieszaniu ich niedobitki z powrotem ku północy.
Ludzie, których Zaras wybrał do oddziału mającego wziąć udział w wyprawie, byli świetnie wyszkoleni, przeważnie pod jego własną komendą. Wszyscy byli zarówno żołnierzami, jak i żeglarzami. Gdy nie wojowali w obsadach rydwanów, stanowili załogę na pokładach rzecznych galer. Zaras nie musiał uczyć ich niczego więcej.
Powiedziałem mu, żeby podzielił swoje wojsko na małe piętnasto-lub dwudziestoosobowe drużyny, które nie zwrócą na siebie uwagi, opuszczając Teby.
Gdy pokazałem dowódcy straży przy miejskiej bramie pieczęć królewskiego sokoła, nie zadał mi żadnych pytań. Przez trzy kolejne noce drużyny Zarasa wymykały się po ciemku z miasta i kierowały ku wschodnim pustkowiom. Zebrały się w ruinach starożytnego miasta Akita, gdzie na nie czekałem.
Miałem ze sobą wozy wyładowane prawdziwymi hełmami, zbrojami, mundurami i bronią Hyksosów. Była to drobna część łupu, jaki zdobyliśmy na wrogu w bitwie pod Tebami.
Wyruszyliśmy z Akity na wschód, w stronę brzegów Zatoki Sueskiej przy północnym krańcu Morza Czerwonego. Żołnierze ukryli wrogie umundurowanie pod szatami Beduinów.
Razem z Zarasem dosiedliśmy koni i wysunęliśmy się przed główną grupę. Dotarliśmy do małej rybackiej wioski Al Nadas na brzegu zatoki i tam zaczekaliśmy na resztę oddziału.
Zaras wynajął przewodnika, którego zatrudniał już wcześniej, i gorąco go polecał. Miał na imię Al Namjoo. Był to jednooki, wysoki i małomówny mężczyzna. Czekał na nas w Al Nadas.
Namjoo wynajął od wieśniaków wszystkie dostępne rybackie stateczki, żebyśmy mogli przedostać się na wschodni brzeg. Zatoka miała w tym miejscu szerokość niespełna dwudziestu mil, toteż dobrze widzieliśmy niskie wzgórza Synaju na przeciwległym brzegu.
Pokonaliśmy zatokę nocą, gdy drogę oświetlały tylko gwiazdy. Wyładowaliśmy się na wschodnim brzegu w pobliżu innej maleńkiej wioski rybackiej. Była to Zuba, gdzie już czekał na nas jeden z synów Al Namjoo. Miał ze sobą przeszło sto osiołków, które wynajął, żeby poniosły nasze ciężkie wyposażenie. Wciąż jeszcze musieliśmy pokonać ku północy prawie dwieście mil dzielących nas od Morza Śródziemnego, ale ludzie byli zaprawieni do działania w trudnych warunkach, więc poruszaliśmy się szybko.
Al Namjoo trzymał się wschodniej strony Przesmyku Sueskiego, który łączy Afrykę z Azją, żeby maksymalnie zmniejszyć ryzyko natknięcia się na wojska Hyksosów. W końcu wyszliśmy na skaliste południowe wybrzeże Morza Śródziemnego w pobliżu fenickiego portu Uszu. Był on położony mniej więcej w połowie drogi między granicą sumeryjską a częścią północnego Egiptu znajdującą się ciągle w rękach hyksoskich najeźdźców.
Zostawiłem Zarasa i jego ludzi w urządzonym naprędce obozie poza obrębem portu i ruszyłem dalej, mając czterech wybranych ludzi do pomocy oraz dwa osiołki objuczone sztabkami złota ukrytymi w skórzanych workach wypełnionych zbożem. Po trzech dniach targowania się z kupcami z portu stałem się posiadaczem trzech średniej wielkości galer, które czekały na brzegu poniżej świątyni fenickiego boga Melkarta. Każdy z tych statków był w stanie pomieścić sto osób. Kosztowały mnie drogo, dlatego w workach ze zbożem, które zabraliśmy z Teb, pozostało niewiele złota.
Rozgłosiłem w porcie, że jesteśmy grupą najemników podróżujących na wschód, żeby oddać się na usługi asyryjskiemu królowi Al Haturrowi, oblegającemu właśnie miasto Birrayut. Gdy tylko nasi żołnierze znaleźli się na pokładach, odbiliśmy od brzegu. Wypłynąwszy na pełne morze, byliśmy ciągle w zasięgu wzroku mieszkańców Uszu, toteż skręciliśmy i powiosłowaliśmy na wschód w kierunku Libanu. Jednak gdy nie można już było dostrzec nas z lądu, zmieniłem kurs na przeciwny i skierowaliśmy się ponownie w stronę Egiptu i delty Nilu.
Od lądu wiał lekki sprzyjający nam wietrzyk. Podnieśliśmy główny żagiel i w regularnych odstępach czasu zmienialiśmy wioślarzy przy długich wiosłach. Ponownie minęliśmy Uszu, ale płynąc w odwrotnym kierunku. Utrzymywałem nasze statki poza horyzontem i poza zasięgiem widoczności z portu.
Chociaż na każdej z galer tłoczyło się co najmniej siedemdziesiąt osób, rozwijaliśmy niezłą prędkość i pod dziobem każdej z nich widać było kędzierzawą pianę. Późnym popołudniem drugiego dnia obliczyłem, że kreteński fort Tamiat jest już niecałe sto mil przed nami.
Oczywiście razem z Zarasem znajdowaliśmy się na pokładzie galery płynącej na czele. Zaproponowałem mu, żebyśmy zbliżyli się do brzegu, ponieważ zostawiliśmy Uszu daleko za rufą i możemy teraz być widoczni z lądu. Dzięki temu było mi dużo łatwiej nawigować i oceniać naszą pozycję. W końcu, gdy słońce dotknęło powierzchni morza przed nami i wokół zapadły ciemności, wskazałem sternikowi płytką, pustą zatokę z piaszczystymi brzegami. Gdy tylko kile naszych galer zaczęły szorować po piasku, ludzie wyskoczyli za burtę i wyciągnęli je na brzeg.
Podróż z Teb do miejsca, w którym się teraz znaleźliśmy, była długa i wyczerpująca, ale byliśmy zaledwie kilka mil od celu. Tego wieczoru w naszym obozie panował zaraźliwy nastrój podniecenia i wyczekiwania, połączony ze złymi przeczuciami, jakie w przeddzień bitwy nawiedzają nawet najśmielszych wojowników.
Zaras wybrał dwóch ze swoich najlepszych ludzi, żeby dowodzili pozostałymi galerami. Pierwszy z nich miał na imię Dilbar. Był wysokim, przystojnym mężczyzną o muskularnych ramionach i potężnych dłoniach. Od pierwszej chwili zwrócił moją szczególną uwagę i zaskarbił moją sympatię. Miał ciemne i przenikliwe oczy, a jego prawy policzek naznaczony był błyszczącą różową blizną od miecza. Nie odbierała ona niczego z jego przyjemnego wyglądu. Gdy wydał jakiś rozkaz, ludzie reagowali natychmiast i chętnie.
Dowódcą trzeciej galery był krępy mężczyzna o szerokich ramionach i byczym karku. Miał na imię Akemi. Był jowialnym mężczyzną odznaczającym się tubalnym głosem i zaraźliwym śmiechem. Jego ulubioną bronią był topór z długim trzonkiem. Gdy żołnierze już się posilili, Akemi podszedł do mnie.
– Taito, panie mój – powiedział na powitanie. Gdy żołnierze użyli tego tytułu po raz pierwszy, zaprotestowałem, wskazując nieśmiało, że nie mam do niego prawa. Zignorowali moje protesty, a ja dłużej się nie upierałem. – Ludzie mnie pytali, czy dzisiejszego wieczoru zaszczycisz nas swoim śpiewem.
Mam wyjątkowy głos, a pod moimi palcami lutnia staje się niebiańskim narzędziem. Rzadko odmawiam tego rodzaju prośbom.
Na wieczór przed bitwą o Tamiat wybrałem Lament królowej Lostris. Jest to jedna z moich najsławniejszych kompozycji. Gdy zgromadzili się przy obozowym ognisku, odśpiewałem wszystkie sto pięćdziesiąt wersów. Najlepsi śpiewacy spośród nich wtórowali mi chórem, podczas gdy inni włączali się do refrenu, nucąc cicho. Pod koniec wśród słuchaczy było bardzo niewielu, którzy mieli suche oczy. Moje łzy w najmniejszym stopniu nie odjęły siły i piękna mojemu wykonaniu.