Читать книгу Ognisty Bóg - Wilbur Smith - Страница 13

Оглавление

Nazajutrz wczesnym rankiem, gdy tylko światło budzącego się dnia pozwalało dostrzec podwodne rafy i znaleźć bezpieczną drogę między nimi, zepchnęliśmy galery znowu na wodę.

Im bardziej zbliżaliśmy się do licznych odgałęzień delty Nilu, tym byłem pewniejszy naszego położenia, aż w końcu późnym popołudniem znaleźliśmy się na wysokości ujścia, które od wschodu ograniczał niski porośnięty lasem cypel, a od zachodu odkryty mulisty brzeg. Na wcinającym się w morze cyplu widać było ruinę wieży wzniesionej z pobielonych wapnem cegieł z rzecznego mułu. Dach wieży zawalił się, podobnie jak prawie cała ściana od strony morza. Jednak większa część konstrukcji ciągle stała, upewniając mnie, że jest to znak nawigacyjny wskazujący wylot kanału prowadzącego do Tamiatu, prawdopodobnie wzniesiony w tym miejscu przez jakiegoś dawno zmarłego egipskiego żeglarza.

Podbiegłem do jednego z masztów i wspiąłem się po nim aż do ustawionej ukośnie rei trójkątnego żagla. Usiadłem na niej, oplatając ją nogami i obejmując maszt. Z tej wysokości miałem wyraźny widok na wszystko, co znajdowało się w głębi lądu, i natychmiast odróżniłem kanciaste zarysy budowli wzniesionej ludzkimi rękami, którą widać było w oddali nad wierzchołkami drzew. Była pobielona wapnem, podobnie jak znak przy wejściu do kanału. Nie miałem wątpliwości, że jest to wieża obserwacyjna handlowego fortu i minojskiego skarbca, którego szukaliśmy. Ześlizgnąłem się z powrotem na dół po maszcie i gdy tylko dotknąłem stopami pokładu, krzyknąłem do sternika:

– Podnieś wiosło sterowe! Obróć je o trzy kreski na prawą burtę! – Zaras podszedł do miejsca, w którym stałem.

– Tak? – zapytał. Zazwyczaj wesoły i towarzyski, w takich chwilach staje się człowiekiem podejmującym błyskawiczne decyzje i reagującym jeszcze szybciej.

– Tak – przytaknąłem i posłałem mu krótki chłodny uśmiech, jednocześnie kiwając głową sternikowi, żeby potwierdzić mój rozkaz. Zawróciliśmy w stronę otwartego morza. Pozostałe dwie galery popłynęły za nami. Zaczęliśmy ukośnym kursem oddalać się od brzegu. Jednak zaledwie minęliśmy następny cypel i znaleźliśmy się w miejscu osłoniętym przed wzrokiem ewentualnych wartowników na wieży fortu Tamiat, nakazałem kolejną zmianę kursu. Zawróciliśmy i popłynęliśmy prosto w kierunku błotnistego labiryntu delty.

Wiedziałem z mapy, gdzie znajdę miejsce, które wyglądało na pewne kotwicowisko. Opuściliśmy maszty i złożyliśmy je płasko na pokładach, przeciskając się jednocześnie przez gęste zarośla papirusu i wysokich trzcin w stronę płytkich wód wybranego przeze mnie rozlewiska. Tutaj byliśmy całkowicie osłonięci przez obfitą roślinność. Zakotwiczyliśmy nasze statki w odległości jednej długości od siebie, mając kile tuż nad błotnistym dnem. Mogliśmy brodzić między nimi w płytkiej wodzie, która w najgłębszych miejscach sięgała nam tylko do podbródków.

O zachodzie słońca, kiedy na niebie pokazał się wschodzący księżyc, ludzie posilili się tym, co zostało z pieczonych połci tuńczyków. Zaras przechodził spokojnie od galery do galery, żeby wybrać ośmiu najlepszych żołnierzy i zapowiedzieć im, by przed świtem następnego ranka byli gotowi do udziału w rekonesansie.

Godzinę przed wschodem słońca wsiedliśmy do dwóch łódek, które ciągnęliśmy na holu za galerami. Powiosłowaliśmy przez szerokie rozlewisko do miejsca położonego najbliżej cypla, na którym stała strażnicza wieża fortu.

W ciemności słychać było krzyki lecących nad naszymi głowami bagiennych ptaków i szelest ich skrzydeł. Kiedy zrobiło się widniej, mogłem już odróżnić w powietrzu długie rzędy wodnego ptactwa, które ciągnęło kluczami na tle rozjaśniającego się nieba. Były tu dzikie kaczki i gęsi, bociany, czaple i żurawie z długimi szyjami i wyciągniętymi do tyłu nogami, ibisy, białe egretty i chyba więcej niż pięćdziesiąt jeszcze innych gatunków. Podnosiły się wielkimi stadami z powierzchni wody, spłoszone naszymi wiosłami. W końcu zza widnokręgu wyłoniło się słońce i naszym oczom ukazały się rozległe obszary otaczającej nas delty, dzikiego i bezludnego miejsca, nienadającego się na ludzkie siedziby.

Gdy w końcu dotarliśmy do twardszej ziemi, musieliśmy przeciągnąć łódki przez płycizny i ukryć je w trzcinach. Nie byłem pewien położenia fortu oraz jego otoczenia, dlatego przedzieraliśmy się po omacku przez gęste trzciny, starając się zachowywać jak najostrożniej.

Nagle wyszliśmy na brzeg głębokiego kanału, który przecinał ściany papirusu z południa ku północy, w kierunku otwartych wód Morza Śródziemnego. Miał szerokość około stu pięćdziesięciu kroków i w mojej ocenie był zbyt głęboki, aby można go było przebyć, brodząc po dnie. Po jego przeciwnej stronie zobaczyłem płaski dach wieży obserwacyjnej, którą zauważyliśmy poprzedniego dnia. Nad flankami pokazały się hełmy co najmniej trzech wartowników, którzy najwyraźniej obchodzili swoje rewiry.

Raptem usłyszałem odgłosy statku, nadpływającego kanałem od strony morza w kierunku miejsca, w którym się zaszyliśmy. Ostrzegłem moich towarzyszy, żeby zachowali ciszę. Skrzypienie takielunku, okrzyki żeglarza, który stał na dziobie i sondował dno, oraz głuche łomotanie wioseł w dulkach rosły ciągle, aż nagle zza zakrętu kanału wyłonił się ogromny morski statek.

Nigdy dotąd nie widziałem okrętu tego typu ani rozmiarów, ale na podstawie opisów, jakie przysyłali mi moi szpiedzy, domyśliłem się, że jest to kreteńska triera. Był to zarazem okręt handlowy i wojenny. Miał trzy pokłady i trzy rzędy wioseł.

Długi ostry dziób wzmocniono kutymi blachami z brązu, służącymi do taranowania nieprzyjacielskich statków. Dwa maszty umożliwiały podniesienie dużej powierzchni żagli, chociaż teraz, gdy przeciskał się wąskim kanałem na wiosłach, były one zwinięte. Okręt prezentował się pięknie, urzekając długimi czystymi liniami i wysoką rufą. Patrząc na niego, nietrudno było zrozumieć, dlaczego Kreta stała się największą potęgą morską w świecie. Był to najszybszy i najpotężniejszy okręt ze wszystkich, jakie pływały po morzach. Chociaż widać było, że jest mocno obciążony i płynie głęboko zanurzony w wodzie, żadna inna jednostka nie mogłaby rzucić mu wyzwania. Obserwując go, zastanawiałem się, jaki ładunek wiezie w ładowniach.

Kiedy znalazł się naprzeciwko naszej kryjówki w trzcinach, mogłem przyjrzeć się jego dowódcom. Trzech z nich stało na rufie obok czterech ludzi z załogi, którzy manipulowali długim wiosłem sterowym. Chociaż blachy chroniące policzki zasłaniały większą część ich twarzy, sprawiali wrażenie, że są wyżsi i silniejsi niż przeciętni Egipcjanie. Zauważyłem też, że spody ich tunik sporządzone są z najcieńszego płótna lnianego, a broń ślicznie grawerowana i polerowana. Wyglądali bardziej na wojowników niż na kupców.

Gdy okręt przepłynął obok nas do miejsca, w którym leżeliśmy, z podmuchem wiatru doleciał ciągnący się za nim smrodek. Wiedziałem, że górny rząd wioseł obsługiwany jest przez ludzi z załogi, którzy byli raczej wojownikami niż zwykłą siłą roboczą. Na rozkaz kapitana mogli zerwać się z ławy wioślarskiej i chwycić za broń leżącą u ich stóp. Walczyli jak żołnierze i uczestniczyli w podziale łupów.

Jednakże niższe rzędy ław zajmowali niewolnicy przykuci do drewnianego poszycia pokładu. Zapach, jaki poczułem, pochodził od tych nieszczęśników, którzy cały swój żywot spędzali na ławach. Wiosłowali, spali, jedli, wypróżniali się i w końcu umierali tam, gdzie ich posadzono.

Kreteńska galera przemknęła przed nami i niedługo potem usłyszeliśmy głośne rozkazy rzucane przez oficerów. Wiosła z górnego rzędu podniosły się z wody niczym skrzydła srebrnej mewy, a potem zostały złożone na pokładzie, i tylko dolne rzędy nadal zanurzały się i popychały okręt delikatnymi pociągnięciami, w miarę jak skręcał w ostatni odcinek kanału i kierował się w stronę lśniących bielą ścian fortu przeświecających w oddali między kołyszącymi się czubkami gąszczu papirusów.

Wtedy zdarzył się najbardziej niezwykły wypadek, coś, na co kompletnie nie byłem przygotowany. Zza zakrętu kanału wyłonił się drugi okręt, niemal identyczny z pierwszym, i przepłynął na wiosłach przed miejscem, w którym się przyczailiśmy. Był równie głęboko zanurzony w wodzie, najwyraźniej wiózł ciężki ładunek.

Wreszcie ku memu najwyższemu zdumieniu i zadowoleniu kanałem nadpłynęła trzecia ciężko wyładowana triera i także przepłynęła koło nas. Podążała za dwoma siostrzanymi statkami w kierunku fortu.

Uświadomiłem sobie, co właściwie się wydarzyło. Trzy miesiące wcześniej zostałem poinformowany przez moich szpiegów, że w Aggaferze, głównym porcie Krety, szykowane są do wypłynięcia na morze trzy statki skarbce. Minęło jednak wiele miesięcy, zanim ta informacja do mnie dotarła. W tym czasie jakieś nieprzewidziane okoliczności musiały spowodować odłożenie wypłynięcia konwoju. Najbardziej prawdopodobną przyczyną mogły być niekorzystne warunki pogodowe. Szpiedzy nie byli w stanie ostrzec mnie na czas o tym opóźnieniu.

Spodziewałem się, że dotrę do fortu Tamiat długo po przybyciu konwoju, wyładowaniu ładunku i wyruszeniu w powrotną drogę do Aggaferu.

Szanse, że zjawię się w Tamiacie dokładnie w tym samym momencie, co konwój ze skarbem, były tak niewielkie, że musiało się to stać za sprawą boskiej interwencji. Od młodych lat wiedziałem, że jestem ulubieńcem bogów, zwłaszcza wielkiego boga Horusa, do którego się modlę. Bo inaczej jak mógłbym zostać obdarowany od urodzenia tak wieloma talentami i cnotami? Jak zdołałbym przeżyć tyle straszliwych zagrożeń i śmiertelnych pułapek, w których mniej ważna istota z całą pewnością by zginęła? Jak inaczej mógłbym zachować tak młody wygląd, urodę i umysłową bystrość, gdy wszystkim wokół robią się zmarszczki, siwieją włosy i dotyka ich wynikająca z wieku słabość? Jest we mnie coś, co odróżnia mnie od pozostałych śmiertelników.

Był to jeszcze jeden przykład łaski i wyrozumiałości Horusa. Podziękowałem mu szeptem i przysiągłem, że przy najbliższej okazji złożę mu hojną ofiarę. A potem podpełzłem bliżej do miejsca, w którym leżał Zaras, i pociągnąłem go za rękaw.

– Muszę przeprawić się przez kanał, by znaleźć się bliżej kreteńskiego fortu – powiedziałem. W naszym ukochanym Egipcie mamy do czynienia z dwiema zagadkami, z którymi nigdy nie mogłem dojść do ładu. Pierwsza polega na tym, że chociaż używamy konia jako zwierzęcia jucznego oraz wozu jako naszej głównej broni bitewnej, prawie żaden Egipcjanin nigdy nie wsiądzie na grzbiet rumaka, żeby na nim pogalopować. Drugą zagadką jest to, że choć żyjemy nad brzegami potężnej rzeki, prawie żaden Egipcjanin nie umie pływać. Jeśli zapytacie któregoś z nich dlaczego, zazwyczaj wzruszy ramionami i odpowie:

– Bogowie marszczą brwi, widząc takie nieokrzesane zachowanie.

Jak powiedziałem wcześniej, nie jestem taki jak inni. Waham się, czy mógłbym powiedzieć, że góruję nad nimi pod każdym względem. Wystarczy wspomnieć, że jestem zarówno doświadczonym jeźdźcem, jak i silnym, niezmordowanym pływakiem.

Wiedziałem, że Zaras nie ma żadnej z tych umiejętności, chociaż muszę oddać mu pełną sprawiedliwość i zaznaczyć, że nigdy nie widziałem go w opałach, kiedy ma w ręku wodze zaprzęgu. Tak więc kazałem mu zabrać ze sobą pływak z kory drzewa korkowego, żeby mógł utrzymać się na powierzchni. Obaj rozebraliśmy się, pozostawiając tylko opaski na biodrach, i weszliśmy do kanału. Zaras przywiązał swój miecz do pływaka. Ja umieściłem mój na plecach. Zaras sapał i prychał jak hipopotam, podczas gdy ja płynąłem jak foka i dotarłem do przeciwległego brzegu kanału, zanim on dopłynął na jego środek.

Gdy zdołał wreszcie dokończyć przeprawę, pomogłem mu wydostać się na brzeg. Kiedy już odzyskał oddech, podpełzliśmy skrycie przez trzciny w kierunku kreteńskiego fortu. Po zajęciu pozycji, z której rozciągał się dobry widok na potężną budowlę, uświadomiłem sobie, dlaczego Kreteńczycy wybrali to miejsce. Znajdowało się ono w najwyższym punkcie wąskiego grzbietu wapiennej skały, wcinającej się w miękkie tereny napływowe i zapewniającej mocne oparcie, na którym mogli wznieść swoją fortecę.

Ten wapienny jęzor dzielił nurt głównego kanału, tworząc naturalną fosę dookoła fortu. W stworzonym przez zakole rzeki basenie, u stóp twierdzy, cumowało kilka, a może kilkanaście różnego rodzaju statków. Większość z nich stanowiły zwykłe barki, których, jak przypuszczałem, Kreteńczycy używali do przewożenia budulca. Nie było wśród nich ani jednej jednostki morskiej. Wyjątek stanowiły trzy wspaniałe trójrzędowce, które widzieliśmy płynące przed chwilą. Wszystkie stały nie na kotwicy w basenie, ale były już zacumowane przy kamiennym nabrzeżu bezpośrednio poniżej głównej bramy fortu Tamiat. Brama była szeroko otwarta, a na nabrzeżu zgromadzili się umundurowani żołnierze, którzy witali nowo przybyłych. Na widok hełmów z pióropuszami i złotych ozdób, jakimi się pysznili, domyśliłem się, że wielu z nich to wysokiej rangi oficerowie.

W czasie, jaki wspólnie z Zarasem poświęciliśmy na przepłynięcie kanału oraz dotarcie do tego miejsca, załoga pierwszej triery zdjęła już pokrywy luków i sznur półnagich niewolników zaczynał właśnie rozładunek statku. Niewolnicy pracowali pod okiem ubranych w półzbroje i uzbrojonych w krótkie miecze nadzorców. Wszyscy dzierżyli bicze z plecionych rzemieni z surowej skóry.

Niewolnicy przenosili po kładkach na brzeg identyczne drewniane skrzynie. Mimo iż nie były one duże, najwidoczniej musiały być ciężkie, bo uginali się pod ich ciężarem. Rozładowywanie przebiegało zbyt wolno, aby zadowolić nadzorców, którzy coś tam perorowali i wygłaszali do pracującej gromady.

Na naszych oczach jeden z niewolników potknął się, schodząc z kładki na nabrzeże. Upadł ciężko i wypuścił skrzynię, która chwiała się na jego głowie. Uderzyła o kamienne płyty nabrzeża i otworzyła się.

Poczułem przyspieszone bicie serca na widok błysków promieni słońca odbijających się od metalicznych powierzchni sztabek srebra, które wysypały się na nabrzeże. Sztabki były małe i prostokątne, nie dłuższe niż męska dłoń. W skrzynce mieściło się ich dwadzieścia lub więcej. Najprawdopodobniej jedna skrzynka tych sztabek wystarczyłaby na zbudowanie takiej triery, która wiozła je przez Morze Śródziemne. Wszystkie moje nadzieje i oczekiwania zostały zaspokojone. Jak się spodziewałem, znalazł się tu ogromny skarb.

Trzej nadzorcy otoczyli kołem leżącego niewolnika i z zadowoleniem zaczęli unosić swoje baty wysoko nad głowę, smagając rzemieniami błyszczącą od potu skórę. Mężczyzna wrzasnął i zaczął wykręcać się na wszystkie strony, starając się osłonić rękami głowę. Jeden z rzemieni trafił go w twarz i wyrwał mu gałkę oczną z prawego oczodołu. Zawisła na wiązce nerwów, kołysząc się na jego policzku, gdy nieszczęśnik zaczął kręcić głową w obie strony. W końcu upadł zemdlony, niezdolny już, żeby się osłonić. Jeden z oprawców podszedł i chwycił leżącego na plecach za pięty, a potem odciągnął go na krawędź nabrzeża i zepchnął do rzeki. Ciało chlupnęło w wodę i prędko zatonęło, znikając pod błotnistą powierzchnią.

Pozostali niewolnicy zareagowali od razu na krzyki nadzorców i trzaskanie ich batów. Rząd półnagich mężczyzn poruszył się znowu, słaniając się pod ciężarem skrzynek, jakby praca nie została przerwana ani na chwilę.

Klepnąłem Zarasa w ramię, żeby zwrócić jego uwagę, a potem obaj odpełzliśmy z powrotem w głąb trzcin. Gdy byliśmy już bezpiecznie osłonięci, poprowadziłem go w stronę przeciwległego krańca fortu, znajdującego się na brzegu drugiej odnogi rzeki. Przez mniej więcej godzinę manewrowałem ostrożnie, zanim udało mi się znaleźć dobre miejsce, z którego mogłem mieć widok na strategiczny rozkład fortu i jego otoczenia. Teraz byłem już w stanie osobiście zweryfikować raporty dostarczane mi przez szpiegów.

Chociaż mury fortu były potężne i prawdopodobnie nie do pokonania, zamykała się w nich niezbyt wielka przestrzeń. Dostępna powierzchnia na skalnym grzebieniu była mocno ograniczona i wystarczyła jedynie na wzniesienie samego skarbca oraz baraków służących za koszary dla oddziału straży, której zadaniem było odparcie ewentualnej próby lądowania jakiejś niewielkiej grupy napastników przybyłych kanałem od strony morza.

Najwyraźniej jednak Kreteńczycy też byli świadomi tego, że muszą mieć pod ręką dużo potężniejszą armię złożoną z kilku tysięcy ludzi, żeby oprzeć się każdemu większemu oddziałowi wroga, który mógł wylądować na wybrzeżu i pomaszerować w głąb lądu, żeby przypuścić bardziej zdecydowany szturm na twierdzę. Rozwiązali ten problem, przerzucając most pontonowy przez obie odnogi kanału po to, aby ich wojska obronne mogły szybko dotrzeć z obu brzegów do fortu osadzonego na wyspie pośrodku rzeki.

Z miejsca, w którym leżałem, miałem dobry widok na płaski i suchy teren położony po drugiej stronie wschodniej odnogi kanału. To tam Kreteńczycy zbudowali ufortyfikowany obóz, który był miejscem skoszarowania głównego korpusu ich armii. Otoczyli go obronną palisadą z zaostrzonych pali, których wysokość dwukrotnie przewyższała wzrost przeciętnego mężczyzny. Obliczyłem, że obóz może pomieścić dwa albo trzy tysiące żołnierzy.

W każdym z czterech rogów kwadratowego obozu stała wieża obserwacyjna. Zauważyłem też, że dachy budynków wewnątrz palisady pokryte są grubą warstwą czarnego mułu z brzegu rzeki, który wysechł i stwardniał. Zapewniał osłonę przed strzałami zapalającymi, jakie nieprzyjaciel mógł miotać nad palisadą.

Od bramy umieszczonej w zwróconym ku rzece boku obozu Kreteńczycy poprowadzili korytarz osłonięty ścianami z wysuszonych cegieł z czarnego mułu, dochodzący do krańca mostu pontonowego. Miał on chronić ich wojsko przed strzałami wroga, gdy robili wypad z obozu.

Za pontony podtrzymujące most posłużyły im barkasy zakotwiczone burta przy burcie w poprzek obu kanałów rzeki. Oparli na nich przejście zbite z ociosanych desek. Most umożliwiał dużej liczbie żołnierzy szybkie dotarcie z obozu tam, gdzie akurat mogli być potrzebni.

– Szczegółowo zaplanowali to wszystko – zauważył Zaras, przyglądając się fortyfikacjom.

– Z tego właśnie Kreteńczycy słyną najbardziej… z dokładności – przytaknąłem, wciąż jednak badałem teren, szukając jakichkolwiek słabych punktów w ich urządzeniach obronnych. Mimo usilnych starań znalazłem tylko jeden. Był nim most pontonowy, ale ufałem, że będę umiał go wykorzystać.

Przeniosłem moją uwagę z powrotem na nabrzeże, gdzie wciąż cumowały trzy wielkie triery. Zastanowił mnie sposób, w jaki Kreteńczycy rozładowywali pierwszy statek. Doszedłem do wniosku, że robią to niezbyt sprawnie. Gdyby mnie obarczono takim zadaniem, ustawiłbym nad otwartymi lukami trójnogi, na nich zawiesiłbym bloki i za ich pomocą podnosiłbym umieszczone na paletach skrzynki ze srebrem do poziomu pokładu. Tam czekałyby już na nie wózki, które przewoziłyby ładunek przez nabrzeże do bramy fortu.

Kreteńscy niewolnicy wnosili każdą skrzynkę po drabinie z dna ładowni na główny pokład. W tym tempie rozładowanie każdego ze statków zajmie im kilka dni.

Ogarnął mnie niepokój. Nie uświadamiałem sobie w pełni ogromu zadania, które sobie postawiłem, dopóki nie zobaczyłem na własne oczy, jak to wygląda z bliska. Łatwo było mówić o przejęciu setek lakhów w sztabkach srebra, ale sprawa zaczęła się przedstawiać zupełnie inaczej, gdy zapoznałem się z fizyczną wagą takiego skarbu i uświadomiłem sobie problem zawładnięcia nim oraz przetransportowania go przez setki mil po morzu, górach i pustyni w sytuacji, gdy ścigałaby mnie mściwa armia.

Zacząłem się martwić, że podjąłem się nierealnej misji, i pomyślałem ze smutkiem, że nawet gdybym położył rękę na tak dużym ładunku, być może jedynym rozwiązaniem byłoby wywieźć go na głębokie wody Morza Śródziemnego i tam wyrzucić za burtę, aby znalazł się na wieki poza zasięgiem zarówno króla Beona, jak i Najwyższego Minosa.

Ze wszystkimi moimi ludźmi, jacy zdołaliby ujść z życiem przed gniewem Kreteńczyków, mógłbym uciec z powrotem do bezpiecznych Teb. Być może później udałoby się przekonać Najwyższego Minosa, że winowajcą jest król Beon, ale miałem co do tego wątpliwości.

Rozwiązanie nie przyszło mi do głowy od razu i nawet ja musiałem zmagać się z problemem przez prawie godzinę, leżąc z Zarasem w papirusowej gęstwinie. A potem nagle doznałem olśnienia, które uderzyło mnie jak piorun. Pomysł był tak genialny, że nawet ja zdumiałem się jego pięknem.

Przyszło mi do głowy, żeby od razu wyjaśnić wszystko Zarasowi, ale potem doszedłem do wniosku, że lepiej będzie nie przytłaczać go czymś tak prostym, a zarazem tak diabelsko skomplikowanym.

Spojrzałem w górę na słońce. Jakiś czas temu dobiegło zenitu, a teraz zaczęło się zniżać i było już w połowie drogi do widnokręgu. Rzuciłem znowu okiem na trzy statki ze skarbem i myślę, że się szeroko uśmiechnąłem. Wyczułem, że Zaras intensywnie mi się przygląda. Domyślił się, jak sądzę, że w końcu jestem na tropie jakiegoś rozwiązania, i niecierpliwie czekał na moje rozkazy, na których wyjawienie nie byłem jeszcze gotowy.

– Wystarczy! – powiedziałem. – Idziemy stąd.

– Dokąd, Taito?

– Z powrotem do naszych łodzi. Mamy do wykonania mnóstwo pracy, zanim zapadnie noc.

Ognisty Bóg

Подняться наверх