Читать книгу Ognisty Bóg - Wilbur Smith - Страница 12
ОглавлениеNastępnego dnia przy pierwszych przebłyskach świtu nasz obóz był na nogach. Żołnierze mogli się już pozbyć beduińskich płaszczy i zawojów oraz otworzyć worki zawierające hyksoskie zbroje i broń. Większość zbroi zrobiono z wyściełanej skóry, ale hełmy miały kształt brązowych misiurek z metalowym ochraniaczem nosa. Wszyscy uzbrojeni byli w potężne zakrzywione łuki i kołczany pełne strzał z krzemiennymi grotami i lotkami z barwnych piór w stylu hyksoskim. Miecze nosili w pochwach przywiązanych rzemieniami do pleców, tak że ich rękojeści wystawały nad lewe ramię, gotowe do uchwycenia. Klingi z brązu nie były proste jak w przepisowej broni egipskiej, ale zakrzywione na wschodnią modłę.
Broń była zbyt ciężka, a zbroje zbyt gorące, aby ludzie mogli je mieć na sobie podczas wiosłowania w prażącym słońcu. Obwiązali zatem lędźwie opaskami, wyposażenie bitewne zaś złożyli na pokładzie, wciskając je między nogi pod wioślarskie ławy.
Większość żołnierzy miała jasną cerę, a wielu z nich także jasne włosy. Kazałem im dotąd przyciemniać brody i skórę sadzą z ognisk, aż wszyscy staną się równie smagli, jak pierwszy lepszy z hyksoskich legionistów.
Nasze trzy zatłoczone galery odbiły od brzegu i wypłynęły na wiosłach z zatoki. Statek, na którym znalazłem się razem z Zarasem, przewodził pozostałym. Stałem na rufie obok sternika trzymającego długie wiosło sterowe. Od tego samego kupca w porcie Uszu, który sprzedał mi galery, kupiłem też sporządzoną na papirusie mapę z zaznaczonymi szczegółami południowego wybrzeża Morza Śródziemnego między Gebel i Wadi al Nilam. Twierdził, że narysował mapę własnoręcznie na podstawie swoich obserwacji. Rozłożyłem ją teraz na pokładzie między stopami i przycisnąłem rogi kamieniami, które zabrałem z plaży. Prawie od razu zdołałem zidentyfikować kilka nierówności terenu na brzegu. Wydawało się, że moja mapa jest zachęcająco dokładna.
W porannych godzinach dwa razy dostrzegliśmy na horyzoncie żagle innych statków, ale w obu wypadkach skręciliśmy ostro i ominęliśmy je z daleka. Potem, gdy słońce znalazło się wprost nad naszymi głowami, obserwator na dziobie wykrzyknął kolejne ostrzeżenie, wyciągając rękę przed siebie. Osłoniłem oczy i spojrzałem we wskazanym przez niego kierunku. Byłem zdziwiony, widząc, że powierzchnia morza wzdłuż całego horyzontu bieli się jak kipiel, jakby szedł na nas silny szkwał. Nie była to pora sztormów.
– Każ opuścić żagle! – rzuciłem do Zarasa. – Wiosła na pokład, miejcie też na dziobach kotwice morskie gotowe do rzucenia. – Gwałtownie burząca się woda pędziła w naszym kierunku, dlatego przywiązaliśmy takielunek, szykując się na atak wiatru. W miarę zbliżania się do naszych uszu kipieli morskiej zaczęły dochodzić coraz głośniejsze, grzmiące odgłosy.
Chwyciłem się mocno drewnianej pokrywy luku przede mną i zebrałem się w sobie. Sycząca woda dotarła do kadłuba. Ryk stał się ogłuszający, ludzie wykrzykiwali rozkazy i zaklęcia, podczas gdy spienione wody mknęły wzdłuż burt statku. Jednak ku mojemu zdziwieniu nie było wiatru. Nabrałem z miejsca pewności, że ten sztorm bez wichury jest zjawiskiem nadprzyrodzonym. Zamknąłem oczy i zacząłem śpiewać modlitwę do wielkiego boga Horusa, błagając go o wsparcie, i rękami przylgnąłem do uchwytu na pokrywie luku.
Po chwili poczułem na ramieniu rękę, która szarpała mnie gwałtownie, a jednocześnie usłyszałem głos wrzeszczący mi do ucha. Wiedziałem, że to Zaras, ale nie otworzyłem oczu. Czekałem, aż bogowie zrobią ze mną to, co uznają za stosowne. Jednak Zaras szarpał mnie nadal, a ja wciąż pozostawałem przy życiu. Ostrożnie otworzyłem oczy, bezgłośnie się modląc. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, co Zaras do mnie krzyczy, i zaryzykowałem szybki rzut oka za burtę.
W morzu kłębiły się ogromne, lśniące cielska, które swym kształtem przypominały groty strzał. Potrzebowałem jeszcze chwili, by uświadomić sobie, że są to żywe stworzenia i że każde z nich ma co najmniej wielkość konia. Chodziło o gigantyczne ryby. Płynęły obok siebie tak gęsto, że te na dole wypychały inne na powierzchnię w kłębowisku fal i bryzgów. Olbrzymia ławica rozciągała się jak okiem sięgnąć.
– Tuńczyki! – krzyczał do mnie Zaras. – To tuńczyki!
Górny Egipt jest krajem śródlądowym, toteż nigdy nie miałem okazji spędzić wystarczająco wiele czasu na otwartym morzu, żeby być świadkiem migracji podobnie wielkiego stada tuńczyków. Czytałem jednak tak dużo na ten temat, że powinienem był wiedzieć, co się dzieje. Zdałem sobie sprawę, że mogę narazić się na śmieszność, dlatego otworzyłem oczy i zawołałem równie głośno do Zarasa:
– Jasne, że to tuńczyki. Przygotuj harpuny!
Zauważyłem te łowieckie narzędzia, gdy po raz pierwszy wszedłem na pokład. Były złożone pod ławkami wioślarzy. Przypuszczałem, że używano ich do odpierania piratów i korsarzy, gdyby chcieli dostać się na pokład statku. Ich trzony prawie dwukrotnie przewyższały długością wzrost wysokiego mężczyzny, a ostrza wykonane były z ostrego jak brzytwa krzemienia. Za hakiem znajdowało się oko, do którego przywiązana była linka upleciona z włókna kokosowego. Na drugim końcu linki był uwiązany rzeźbiony drewniany pływak.
Rzuciłem wprawdzie rozkaz przygotowania harpunów, ale w typowy dla siebie sposób Zaras rzucił się do jego wykonania jako pierwszy. Jak zwykle chciał, żeby inni poszli za jego przykładem.
Chwycił jedno z długich narzędzi umocowane pod ławą wioślarską i rzucił się z nim do burty statku, odwiązując po drodze linkę zabezpieczającą. Wskoczył na nadburcie galery i z łatwością ułożył na swoim ramieniu trzon długiego harpuna, którego grot wycelowany był w lśniącą ławicę ryb mknącą obok statku niczym rzeka płynnego srebra. Tuńczyki wpatrywały się w niego wielkimi okrągłymi oczami, jakby wytrzeszczały je z przerażenia.
Przyglądałem się, jak zbiera siły, a potem rzuca harpun ostrzem w dół, celując w kłębiącą się pod nim płynną masę. Trzon ciężkiej broni zakołysał się, gdy grot uderzył w cel. Harpun znikł pod powierzchnią wody, zmieciony gwałtowną reakcją ogromnej ryby nadzianej na krzemienne ostrze.
Zaras zeskoczył na pokład i chwycił uciekającą chropowatą linkę, która znikała za burtą tak błyskawicznie, że jej kontury rozmazały się, a ona sama zaczęła dymić z powodu tarcia o drewnianą okrężnicę. Na pomoc skoczyło mu trzech ludzi z załogi. Chwycili linkę i zaczęli walczyć z potężną rybą, żeby ją zmusić do podpłynięcia pod burtę statku.
Za przykładem Zarasa poszło czterech innych żołnierzy, którzy wyciągnęli harpuny spod ław wioślarzy i podbiegli z nimi do nadburcia. Grupki ludzi po obu stronach galery zaczęły mocować się z masywnymi stworzeniami, pokrzykując z podniecenia, przeklinając i wydając bezsensowne polecenia.
Jedna po drugiej ryby zostały wyciągnięte na pokład i zatłuczone. Zanim ostatni z nadzianych na harpuny tuńczyków został uśmiercony i oprawiony, reszta potężnej ławicy znikła w głębinach równie nagle i tajemniczo, jak się pojawiła.
Tej nocy znowu wyszliśmy na brzeg i przy świetle płonących na plaży ognisk urządziliśmy sobie ucztę, opychając się soczystym mięsem tuńczyków. Jest ono najwyżej cenionym przysmakiem na wszystkich morzach. Przyprawialiśmy je zaledwie odrobiną soli. Niektórzy nie mogli się doczekać upieczonych ryb na węglach i pożerali je na surowo, jeszcze ociekające krwią, a następnie popijali łykiem wina ze skórzanych bukłaków.
Byłem pewien, że to doda im sił i następnego ranka będą niecierpliwie wyczekiwać pojawienia się wroga. W przeciwieństwie do zboża czy innych mdłych pokarmów mięso budzi demony w sercu wojownika.
Tak więc tego wieczoru zaśpiewałem im Balladę o Tanusie i błękitnym mieczu. Jest to bitewny hymn Błękitnych Krokodyli, który mocno ich rozognił. Wszyscy przyłączyli się do chóralnych śpiewów, nie bacząc na szorstkie głosy, a gdy zapadła cisza, w ich oczach dostrzegałem groźne wojownicze błyski. Byli gotowi na spotkanie z każdym wrogiem.