Читать книгу Trylogia Ciągu: - William Gibson - Страница 10

Оглавление

3

Dom.

Dom to OMBA, Ciąg, Oś Metropolitalna Boston-Atlanta.

Zaprogramuj mapę, by wyświetlała częstotliwość transmisji danych, każdy tysiąc megabajtów jako jeden piksel na bardzo wielkim ekranie. Manhattan i Atlanta zapłoną jednostajną bielą. Potem zaczną pulsować – tempo transferu zagrozi przeciążeniem modelu. Twoja mapa może wybuchnąć jak nova. Ostudź ją. Zmień skalę. Jeden piksel to milion megabajtów. Przy stu milionach megabajtów na sekundę zaczniesz wyróżniać pewne bloki w centrum Manhattanu i kontury stuletnich ośrodków przemysłowych w dawnym centrum Atlanty...

* * *

Case przebudził się ze snów o lotniskach, o czarnych skórach Molly poruszających się przed nim na torowiskach Narity, Schiphol, Orly... Oglądał siebie, jak godzinę przed wschodem słońca kupuje w jakimś kiosku płaską plastikową butelkę duńskiej wódki.

Gdzieś w żelbetowych korzeniach Ciągu wagony pchały tunelem kolumnę stęchłego powietrza. Sam pociąg na indukcyjnej poduszce poruszał się bezgłośnie, ale przemieszczane powietrze sprawiało, że tunel śpiewał, schodząc basami w infradźwięki. Wibracje sięgały do pokoju, gdzie leżał; kurz unosił się ze szpar w zniszczonym parkiecie.

Otworzył oczy. Molly leżała naga, tuż poza zasięgiem ramienia, na drugim brzegu obszaru bardzo nowej, różowej gąbki. Od góry światło dnia wlewało się przez brudną kratę świetlika. Jeden półmetrowy kwadrat szyby zastąpiono dyktą. Przez wywiercony otwór wsuwał się gruby kabel, zwisający kilka centymetrów nad podłogą. Case leżał na boku i patrzył, jak Molly oddycha, na jej piersi, obrys bioder przywodzący na myśl funkcjonalną elegancję kadłuba myśliwskiego samolotu. Ciało dziewczyny było oszczędne, sprawne, z mięśniami jak u tancerki.

Pokój był duży. Case usiadł. Był także pusty, poza szerokim, różowym materacem i dwiema nylonowymi torbami podróżnymi, nowymi i identycznymi, leżącymi obok. Ślepe ściany, żadnych okien, jedne, pomalowane na biało, stalowe i ognioodporne drzwi. Ściany pokrywały niezliczone warstwy białej lateksowej farby. Fabryczny lokal. Znał takie pokoje, takie budynki; ich lokatorzy działali w strefie pośredniej, gdzie sztuka nie do końca była przestępstwem, a przestępstwo nie całkiem było sztuką.

Wrócił do domu.

Zsunął stopy na podłogę wyłożoną małymi drewnianymi płytkami. Niektórych brakowało, inne były całkiem obluzowane. Bolała go głowa. Pamiętał Amsterdam, inny pokój w zabytkowej części centrum, gdzie budynki miały po kilkaset lat. Molly wracała z nabrzeża kanału z sokiem pomarańczowym i jajkami. Armitage ruszył z jakąś tajemniczą misją, a oni szli po Dam Square do znanego jej baru na przejściu Damrak. Paryż był tylko niewyraźnym snem. Zabrała go na zakupy.

Wstał, wciągnął znalezioną przy łóżku pogniecioną parę nowych czarnych dżinsów i ukląkł przy torbach. Pierwsza, którą otworzył, należała do Molly: równo złożone ubrania i niewielkie, kosztowne z wyglądu drobiazgi. Druga była pełna rzeczy, których kupowania nie pamiętał: książki, taśmy, symstymowy dek, ubrania z francuskimi i włoskimi naszywkami. Pod zieloną koszulką znalazł płaski pakunek owinięty w origami z japońskiego, makulaturowego papieru.

Opakowanie pękło, gdy wyjmował paczkę; wypadła z niej jasna dziewięcioramienna gwiazda. Utknęła sztorcem w szczelinie parkietu.

– Prezent – odezwała się Molly. – Zauważyłam, że stale je oglądałeś.

Obejrzał się. Siedziała po turecku na materacu i paznokciami barwy burgunda sennie drapała się po brzuchu.

* * *

– Ktoś później wpadnie zabezpieczyć ten lokal – poinformował Armitage. Stał w otwartych drzwiach ze staromodnym magnetycznym kluczem w ręku.

Molly szykowała kawę na maleńkiej niemieckiej płytce, którą wyjęła z torby.

– Poradzę sobie – oświadczyła. – Mam wszystko co potrzebne. Infraskanery na perymetrze, brzęczyki...

– Nie – odparł, zamykając drzwi. – Chcę szczelnej ochrony.

– Jak sobie życzysz. – Miała na sobie czarną siatkową koszulkę wsuniętą w luźne bawełniane spodnie.

– Był pan w policji, panie Armitage? – zapytał Case. Siedział oparty plecami o ścianę.

Armitage nie był wyższy od niego, ale ze swymi szerokimi ramionami i wojskową postawą wypełniał sobą całe drzwi. Nosił ciemny, włoski garnitur, w prawej ręce trzymał czarny skórzany neseser. Zniknął kolczyk Oddziałów Specjalnych. Gładka twarz bez wyrazu ukazywała rutynową urodę kosmetycznych butików, amalgamat rysów głównych gwiazd mass mediów ostatniego dziesięciolecia. Blady błysk oczu wzmacniał wrażenie maski. Case pożałował pytania.

– Wielu ludzi z Oddziałów trafia do glin – wyjaśnił zakłopotany. – Albo do ochrony przemysłowej.

Molly podała mu parujący kubek kawy.

– Ten numer, który kazał im pan zrobić z moją trzustką, to rutynowa zagrywka policji.

Armitage zamknął drzwi i przeszedł przez pokój, by stanąć wprost przed nim.

– Miałeś szczęście, Case. Powinieneś być mi wdzięczny.

– Naprawdę? – Case głośno dmuchał na gorący płyn.

– Potrzebowałeś nowej trzustki. Ta, którą kupiliśmy, uwolniła cię od groźnego uzależnienia.

– Dzięki, ale lubiłem to uzależnienie.

– To dobrze. Bo teraz masz drugie.

– Co to ma znaczyć? – Case podniósł głowę.

Armitage uśmiechał się.

– Masz piętnaście woreczków przymocowanych do błon różnych głównych arterii. Rozpuszczają się. Bardzo powoli, ale rozpuszczają. Każdy z nich zawiera mykotoksynę. Znasz już efekty jej działania. To ta, którą twoi byli pracodawcy zaaplikowali ci w Memphis.

Case spojrzał na uśmiechniętą maskę i zamrugał.

– Masz dość czasu, by wykonać zadanie, do którego cię wynająłem. I to wszystko. Zrób swoje, a mogę wstrzyknąć ci enzym, który rozpuści mocowanie, nie naruszając przy tym woreczków. Potem musisz wymienić krew. W przeciwnym razie woreczki wypuszczą swoją zawartość i wrócisz do miejsca, gdzie cię znalazłem. Widzisz więc, Case, że jesteśmy ci potrzebni. Potrzebni tak samo jak wtedy, kiedy wyciągaliśmy cię z rynsztoka.

Case spojrzał na Molly. Wzruszyła ramionami.

– A teraz idź do windy towarowej i przynieś pudła. – Armitage podał mu klucz magnetyczny. – No, idź. Spodoba ci się, Case. Jak poranek Bożego Narodzenia.

* * *

Lato w Ciągu. Tłumy na ulicach, rozkołysane jak źdźbła trawy na wietrze, łąka ciał przebijana krótkimi wirami pragnień i spełnień.

Siedział obok Molly na betonowej krawędzi wyschłej fontanny, w przefiltrowanym blasku słońca. Pozwalał, by nieskończony strumień twarzy przypominał kolejne etapy życia. Najpierw dziecko o posępnych oczach, uliczny chłopak ze zwieszonymi luźno, gotowymi do ciosu dłońmi; potem nastolatek z gładką twarzą i tajemniczym spojrzeniem zza czerwonych okularów. Pamiętał walkę na dachu, bezgłośne starcie w różanym blasku świtu. Miał wtedy siedemnaście lat.

Przesunął się lekko. Przez cienki dżins wyczuwał twardy, szorstki beton. Nic tutaj nie przypominało elektrycznego tańca Ninsei. Tu rządziły inne interesy, inny rytm, zapach barów szybkiej obsługi, perfum, letniego potu.

Dek czekał na poddaszu, Ono-Sendai Cyberspace 7. Pozostawili pokój zasypany abstrakcyjnymi bryłami styropianowych opakowań, zmiętymi arkuszami folii i setkami maleńkich piankowych kulek. Ono-Sendai; najdroższy, przyszłoroczny model komputera Hosaka; monitor Sony; tuzin dysków korporacyjnego lodu; ekspres do kawy Brauna. Armitage zaczekał tylko na aprobatę Case’a.

– Gdzie mógł iść? – spytał Case Molly.

– Lubi hotele. Te duże. Najlepiej blisko lotniska.

Włożyła starą kamizelkę z demobilu, z dziesięcioma kieszeniami o dziwacznych kształtach. Nosiła parę wielkich, plastikowych, ciemnych okularów, całkowicie zasłaniających jej lustrzane wszczepy.

– Wiedziałaś wcześniej o tym świństwie z toksynami? – spytał wtedy, przy fontannie. Pokręciła głową. – Myślisz, że to prawda?

– Może. A może nie. Efekt identyczny.

– Znasz jakiś sposób, żeby sprawdzić?

– Nie – odparła, unosząc prawą dłoń w migu oznaczającym milczenie. – Takie wkręty są za delikatne, żeby skan mógł je wykryć. – Palce poruszyły się znowu: „czekaj”. – Zresztą, dla ciebie to prawie bez znaczenia. Widziałam, jak głaszczesz to Sendai. To było jak pornografia.

Roześmiała się.

– A co ma na ciebie? Jak przykręcił śrubę pracującej dziewczynie?

– Ambicja zawodowa, dziecinko. To wszystko.

Znowu znak milczenia.

– Zjemy jakieś śniadanie, co? Jajka i autentyczny bekon. Pewnie cię wykończy po tym hodowlanym krylu w Chibie. No co? Złapiemy metro na Manhattan i zamówimy prawdziwe śniadanie.

* * *

METRO HOLOGRAFIX, głosił zakurzonymi literami szklanych rurek martwy neon. Case usiłował wydłubać spomiędzy zębów kawałek bekonu. Zrezygnował z pytań, dokąd idą. Jedyną odpowiedzią były szturchnięcia w żebra i znak milczenia. Mówiła o modzie, o sporcie, o jakimś politycznym skandalu w Kalifornii, o którym nigdy dotąd nie słyszał.

Rozejrzał się po pustej, ślepej uliczce. Przez skrzyżowanie przetoczyła się płachta gazety. Zwariowane wiatry wschodnich dzielnic... miały jakiś związek z prądami konwekcyjnymi i zawirowaniami na kopułach. Case wyglądał przez okno, spoglądając na martwy neon. Jej Ciąg nie był jego Ciągiem, stwierdził. Przeszli przez dziesiątki klubów i barów, których w życiu nie widział. Załatwiała wszystko, zwykle jednym skinieniem głowy. Odnawiała kontakty.

Coś się poruszało w cieniu za METRO HOLOGRAFIX.

Drzwi były prostokątem przegniłej płyty dachowej. Molly stanęła przed nimi, a jej ręce zatańczyły w złożonej sekwencji migów, za którą nie mógł nadążyć. Pochwycił znak szmalu – kciuk pocierający czubek palca wskazującego. Drzwi uchyliły się do środka, a ona wprowadziła go w zapach kurzu. Stanęli w wąskim przejściu, między stosami śmieci wyrastającymi po obu stronach, pod ścianami pełnymi półek rozsypujących się książek. Śmieci wyglądały jak coś, co wyrosło w tym miejscu, niezwykła grzybnia poskręcanego metalu i plastiku. Rozróżniał niektóre przedmioty, ale te zaraz zlewały się znowu w jednolitą masę: trzewia telewizora tak stare, że nabijane szklanymi pieńkami próżniowych lamp, pęknięty talerz anteny, brązowy pojemnik z plątaniną skorodowanych rurek. Ogromny stos starych magazynów spływał kaskadą na otwartą przestrzeń, ciała straconych lat patrzyły ślepo w górę, gdy szedł za Molly wąskim kanionem strzaskanego złomu. Usłyszał za plecami trzaśnięcie drzwiami. Nie obejrzał się.

Tunel zamykał stary koc wojskowy, przewieszony w pustej futrynie. Molly przeszła na drugą stronę. Błysnęło światło.

Cztery kwadraty ścian z matowego plastiku; taki sam sufit. Na podłodze szpitalne kafelki z antypoślizgowym wzorem wystających krążków. Na środku kwadratowy, pomalowany na biało stół i cztery białe składane krzesła.

Mężczyzna, który stał w drzwiach po drugiej stronie pomieszczenia, mrugał teraz niepewnie. Zdawało się, że został zaprojektowany w tunelu aerodynamicznym. Małe uszy przylegały do czaszki, a wielkie przednie zęby, odsłonięte w czymś, co nie do końca było uśmiechem, wyginały się ostro do tyłu. Miał na sobie starożytną marynarkę, a w lewej dłoni trzymał jakiś rodzaj broni. Przyjrzał się im, mrugnął znowu i wsunął pistolet do kieszeni. Skinął na Case’a, wskazał płytę białego plastiku opartą o ścianę obok drzwi. Case podszedł bliżej. Zauważył, że był to niemal centymetrowej grubości lity blok drukowanych obwodów. Pomógł mężczyźnie unieść go i umieścić w futrynie. Sprawne, żółte od nikotyny palce zamocowały uchwyty rzepów. Zamruczał ukryty wentylator.

– Czas. – Mężczyzna wyprostował się. – Licznik bije. Znasz cenę, Molly.

– Potrzebujemy skanu, Finn. Szukamy implantów.

– No to stań tam, między filarami. Stań na taśmie. Wyprostuj się. A teraz odwróć, pełne trzysta sześćdziesiąt.

Case patrzył, jak obraca się między dwiema kruchymi z wyglądu kolumnami, pełnymi czujników. Mężczyzna wyjął z kieszeni mały monitor.

– Tak, jest coś nowego w głowie. Silicon, powłoka z pirolitycznych włókien węglowych. Zegar, prawda? Szkła dają odczyt taki jak zawsze, niskotermiczne izotropowe włókna węglowe. Lepsza biokompatybliność z pirolitami, ale to już twoja sprawa. Pazurki bez zmian.

– Chodź tu, Case. – Dostrzegł czarny X z taśmy klejącej. – Obróć się. Wolno.

– Ten chłopak to dziewica. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Jakieś tanie dentystyczne łaty, nic więcej.

– Masz odczyt wszczepów biologicznych? – Molly rozpięła kamizelkę i zdjęła ciemne okulary.

– Myślisz, że jesteśmy w Mayo? Właź na stół, mały. Przelecimy małą biopsję. – Roześmiał się, ukazując jeszcze więcej żółtych zębów. – Nie. Słowo Finna, słodziutki, nie masz żadnych maciupcich pluskiewek, żadnych bomb rdzeniowo-kręgowych. Mam wyłączyć ekran?

– Na tak długo, ile trzeba, żebyś stąd wyszedł, Finn. Potem pełna ekranizacja, póki nie skończymy.

– Nie ma sprawy. Finn jest zachwycony, Molly. Płacisz za każdą sekundę.

Zaekranowali za nim drzwi. Molly odwróciła krzesło i siadła, opierając podbródek na złożonych dłoniach.

– Możemy rozmawiać. Tyle dyskrecji, na ile mnie stać.

– O czym?

– O tym, co robimy.

– A co robimy?

– Pracujemy dla Armitage’a.

– I twierdzisz, że to nie on jest szefem?

– Zgadza się. Widziałam twój profil, Case. I widziałam pozostałą część naszej listy sprawunków. Pracowałeś kiedyś z umarłymi?

– Nie. – Obserwował swoje odbicie w jej okularach. – Chociaż... chybabym potrafił. Jestem całkiem niezły w tym, czym się zajmuję.

Użycie czasu teraźniejszego wciąż wywoływało dreszcze.

– Wiesz, że Dixie Płaszczak nie żyje?

Przytaknął.

– Słyszałem, że to serce.

– Będziesz działał z jego konstruktem – poinformowała z uśmiechem. – Uczył cię podstaw, co? On i Quine. Nawiasem mówiąc, znam Quine’a. Prawdziwy dupek.

– Ktoś zrobił zapis McCoya Pauleya? Kto? – Case usiadł, opierając łokcie o blat. – Nie mogę uwierzyć. W życiu nie usiedziałby spokojnie przez czas potrzebny do nagrania.

– Sense/Net. Możesz się założyć, że dali mu przynajmniej mega.

– Quine też nie żyje?

– Nic z tego. Wyjechał do Europy. Nie ma z tym nic wspólnego.

– Wiesz, jeśli dostaniemy się do Płaszczaka, to sprawa załatwiona. Był najlepszy. Wiesz, że trzy razy przeżył wypłaszczenie? Śmierć kliniczną?

Przytaknęła.

– Całkiem płaska linia na EEG. Pokazywał mi taśmy. „Rany, byłem trupem!”.

– Posłuchaj, Case. Odkąd zawarłam kontrakt, próbuję wyniuchać, kto stoi za Armitage’em. To chyba nie zaibatsu, rząd ani przedstawiciele yakuza. Armitage odbiera instrukcje. Coś mu każe jechać do Chiby, wyszukać ćpuna, który właśnie odbywa ostatnią trasę po wypalonej ziemi, zapłacić programem za operację, która doprowadzi go do porządku. Mogliśmy kupić dwudziestu kowbojów pierwszej klasy za szmal, jaki rynek mógł zaoferować za ten program. A ty byłeś dobry, ale nie aż tak dobry... – Podrapała się w nos.

– Wyraźnie dla kogoś ma to sens – mruknął. – Dla kogoś na górze.

– Nie pozwól, żebym raniła twoje uczucia. – Uśmiechnęła się. – Będziemy musieli wykonać przynajmniej jeden ostry skok, żeby wydostać konstrukt Płaszczaka. Sense/Net trzyma go w skarbcu biblioteki, w mieście. Ciasno jak w tyłku węgorza. Ale Sense/Net ma tam również cały nowy materiał na sezon jesienny. Wystarczy to zabrać, żeby mieć więcej szmalu, niż możesz sobie wyobrazić. Ale nie, mamy wziąć Płaszczaka i nic więcej. Dziwne.

– Fakt. Wszystko tu jest dziwne. Ty jesteś dziwna, ta dziura jest dziwna, a w ogóle to kim jest ten dziwny facio w korytarzu?

– Finn to mój stary kontakt. Głównie paser. Software. Ten interes z dyskrecją to takie uboczne źródło dochodu. Ale namówiłam Armitage’a, żeby był tu naszym technikiem, więc kiedy się później pojawi, to go nie znasz. Jasne?

– Powiesz, co Armitage wepchnął w ciebie? Co rozpuszcza się teraz powoli?

– Nie byłam szczególnie oporna – odparła z uśmiechem. – Każdy, kto jest dobry w tym, co robi, musi to robić. Ty musisz się podłączać. Ja muszę walczyć.

Spojrzał badawczo.

– Powiedz, co wiesz o Armitage’u.

– Przede wszystkim nikt o takim nazwisku nie brał udziału w żadnej Ryczącej Pięści. Sprawdziłam. Ale to o niczym nie świadczy. Nie przypomina żadnego z facetów, którzy przeżyli. Widziałam zdjęcia. – Wzruszyła ramionami. – Wielkie rzeczy... Nic więcej nie znalazłam.

Zaczęła bębnić paznokciami po oparciu krzesła.

– Ale ty jesteś kowbojem, nie? To znaczy, możesz się trochę rozejrzeć.

– Zabije mnie.

– Może. Może nie. Chyba cię potrzebuje, Case. Bardzo. Zresztą, jesteś sprytny. Potrafisz go kiwnąć.

– Co jeszcze było na tej liście, o której wspominałaś?

– Zabawki. W większości dla ciebie. I jeden potwierdzony psychopata, niejaki Peter Riviera. Paskudny klient.

– Gdzie jest teraz?

– Nie wiem. Ale to naprawdę szurnięty sukinsyn. Widziałam profil. – Skrzywiła się. – Obrzydliwy.

Wstała i przeciągnęła się jak kot.

– To co, mały? Robimy spółkę? Wchodzimy w to razem? Partnerzy?

– Mogę wybierać, co? – Case spojrzał ponuro.

Wybuchnęła śmiechem.

– Trafiłeś, kowboju.

* * *

– Korzenie matrycy tkwią w prymitywnych grach zręcznościowych – mówił głos. – We wczesnych programach graficznych i wojskowych eksperymentach z gniazdami czaszkowymi.

Dwuwymiarowa bitwa kosmiczna na sony zbladła, niknąc za lasem matematycznie generowanych paproci, demonstrujących przestrzenne efekty spiral logarytmicznych; wystąpiły zimne, błękitne obrazy kompleksów militarnych, zwierzęta laboratoryjne podłączone do systemów testujących, hełmy przekazujące dane do układów kontroli ognia czołgów i samolotów bojowych.

– To jest cyberprzestrzeń. Konsensualna halucynacja, doświadczana każdego dnia przez miliardy uprawnionych użytkowników we wszystkich krajach, przez dzieci nauczane pojęć matematycznych... Graficzne odwzorowanie danych pobieranych z banków wszystkich komputerów świata. Niewyobrażalna złożoność...

Świetlne linie przebiegały bezprzestrzeń umysłu, skupiska i konstelacje danych. Jak światła wielkiego miasta, coraz dalsze...

– Co to jest? – spytała Molly, gdy pstryknął przełącznikiem kanałów.

– Program dla dzieci.

Nieciągły strumień obrazów w rytmie cyklu selektora.

– Koniec – polecił Hosace.

– Chcesz spróbować, Case?

Środa. Osiem dni od przebudzenia w Tanim Hotelu z Molly u boku.

– Mam wyjść, Case? Może będzie ci łatwiej w samotności...

– Nie. – Pokręcił głową. – Zostań. To bez znaczenia.

Założył na czoło czarną frotową opaskę, bardzo ostrożnie, by nie poruszyć płaskich dermatrod Sendai. Patrzył na leżący na kolanach dek. Właściwie go nie widział. Miał przed oczami wystawę sklepu na Ninsei, chromowane shuriken płonące odbitym blaskiem neonów. Uniósł głowę; na ścianie, tuż nad sony, zawiesił jej prezent, przybił szpilką z żółtą główką wsuniętą w centralny otworek.

Zamknął oczy.

Odnalazł karbowany przycisk zasilania.

A w krwistej ciemności pod powiekami wrzały na granicach przestrzeni srebrne fosfeny, hipnagogiczne obrazy przeskakiwały niby film zmontowany z przypadkowych klatek. Symbole, liczby, twarze, rozmyta, rozczłonkowana mandala wizualnej informacji.

Błagam, modlił się w duchu. Teraz...

Szary krąg barwy nieba nad Chibą.

Teraz...

Krąg zawirował, coraz szybciej, stał się sferą jaśniejszej szarości. Powiększał się...

I płynął, rozkwitał przed nim jak origami z płynnego neonu, odkrywał dom nieznający odległości, jego ojczyznę, trójwymiarową, przezroczystą szachownicę sięgającą nieskończoności. Wewnętrzne oko otworzyło się na schodkową piramidę szkarłatu Agencji Energii Atomowej Wschodniego Wybrzeża, płonącą poza zielonymi sześcianami amerykańskiej filii banku Mitsubishi. Wysoko i bardzo daleko widział spiralne ramiona systemów wojskowych, znajdujące się poza jego zasięgiem.

A gdzieś w dali śmiał się w białym pokoiku na poddaszu, odległe palce pieściły dek, a łzy ulgi spływały po twarzy.

* * *

Kiedy zdjął trody, Molly nie było, a na poddaszu panował mrok. Sprawdził czas: był w cyberprzestrzeni przez pięć godzin. Przeniósł Ono-Sendai na jedno z nowych biurek, po czym zwalił się do łóżka, naciągając na głowę czarny jedwabny śpiwór Molly.

Czujnik, przylepiony taśmą do stalowych drzwi, brzęknął dwa razy.

– Żądanie wejścia – poinformował. – Według mojego programu obiekt jest czysty.

– To otwórz. – Case zsunął z twarzy jedwab i usiadł.

Drzwi otwierały się wolno. Spodziewał się Molly lub Armitage’a.

– Chryste – jęknął chrapliwy głos. – Wiem, że ta dziwka widzi w ciemności... – Jakaś krępa postać przestąpiła próg i zamknęła drzwi. – Zapal światło, dobra?

Case zsunął się z gąbki i znalazł staromodny wyłącznik.

– Jestem Finn – oświadczył Finn i skrzywił się ostrzegawczo.

– Case.

– Miło mi. Robię trochę hardware’u dla twojego szefa. – Finn wyjął z kieszeni paczkę oartagasów i zapalił. Aromat kubańskiego tytoniu wypełnił pokój. Mężczyzna podszedł do biurka i ocenił Ono-Sendai. – Wygląda na seryjny. Popracujemy nad tym. Ale mam też problem dla ciebie, mały.

W wewnętrznej kieszeni marynarki znalazł brudną brązową kopertę, strzepnął tytoń na podłogę i wyciągnął z koperty czarny gładki prostokąt.

– Cholerne prototypy – mruknął, rzucając przedmiot na biurko. – Zalewają je w blok polikarbonu. Laser nie rozetnie bez wysmażenia całego układu. Chronione przed rentgenem, ultradźwiękami i Bóg wie czym jeszcze. Dostaniemy się tam, ale sam widzisz, że nie ma spoczynku dla nieprawych.

Starannie złożył kopertę i schował do wewnętrznej kieszeni.

– Co w tym jest?

– Zasadniczo przełącznik. Kiedy wmontujesz do Sendai, będziesz mógł odbierać symstym na żywo albo z zapisu, bez odłączania od matrycy.

– Po co?

– Nie mam pojęcia. Wiem, że szykuję zestaw nadawczy dla Moll, więc pewnie jej układ zmysłowy będziesz odbierał. – Poskrobał się po brodzie. – Wychodzi na to, że sprawdzisz, jak naprawdę obcisłe są te jej dżinsy.

Trylogia Ciągu:

Подняться наверх