Читать книгу Trylogia Ciągu: - William Gibson - Страница 11
Оглавление4
Case siedział z dermatrodami umocowanymi do czoła i patrzył, jak pyłki tańczą w rozcieńczonym świetle wpadającym przez kratownicę nad głową. Trwało odliczanie; cyfry migały w rogu ekranu monitora.
Kowboje nie korzystają z symstymu, pomyślał, ponieważ jest to zasadniczo zabawka dla mięsa. Wiedział, że trody, jakich sam używał, i niewielka plastikowa tiara zwisająca z symstymowego deku są właściwie identyczne, a matryca cyberprzestrzeni to drastyczne uproszczenie zestawu doznań zmysłowych, przynajmniej w zakresie prezentacji. Jednak sam symstym uznawał za zbędne wzmocnienie danych wejściowych ciała. Naturalnie, nagrania komercjalne były montowane i jeśli w trakcie zapisu Tally Isham rozbolała głowa, widz tego nie odczuwał.
Monitor zabuczał ostrzegawczo. Jeszcze dwie sekundy.
Cienka taśma światłowodów łączyła nowy układ z Sendai.
Jeden, dwa i...
Cyberprzestrzeń wjechała w egzystencję z punktów kardynalnych. Płynnie, pomyślał, ale niezbyt. Trzeba będzie nad tym popracować.
Potem uruchomił nowy przełącznik.
Nagły przeskok w inne ciało. Matryca zniknęła, napłynęła fala dźwięków i kolorów... Szła teraz po zatłoczonej ulicy, obok straganów z programami, których obniżone ceny wypisano na plastikowych płytkach, wśród fragmentów muzyki dobiegającej z niezliczonych głośników. Zapachy uryny, wolnych monomerów, perfum, smażonego kryla. Przez kilka przerażających sekund desperacko walczył o przejęcie kontroli nad ciałem. Potem zmusił się do pasywności, zmienił w pasażera za jej źrenicami.
Szkła chyba wcale nie redukowały światła. Zastanawiał się, czy wbudowane wzmacniacze dokonywały automatycznej kompensacji. Niebieskie alfanumeryki podawały czas, nisko, na perymetrze lewego pola. Popisuje się, uznał.
Mowa jej ciała dezorientowała, styl zdumiewał. Bez przerwy miał wrażenie, że za chwilę musi się z kimś zderzyć, ale ludzie znikali z drogi, odstępowali, robili miejsce.
– Jak leci, Case?
Słyszał te słowa i czuł, jak je wypowiada. Wsunęła dłoń pod kurtkę; czubek palca zakreślił krąg wokół sutka pod rozgrzanym jedwabiem. Wrażenie odbierało dech. Roześmiała się. Ale połączenie było jednostronne. Nie mógł odpowiedzieć.
Dwie przecznice dalej znalazła się na krańcu Memory Lane. Case wciąż usiłował zwrócić wzrok ku punktom orientacyjnym, których sam by użył, szukając drogi. Wymuszona pasywność zaczynała go irytować.
Nacisnął przełącznik. Transfer do cyberprzestrzeni był natychmiastowy. Przerzucił się wzdłuż muru prymitywnego lodu Nowojorskiej Biblioteki Publicznej, automatycznie szukając potencjalnych okien. Potem znowu przeskoczył w jej zmysły, w płynny ruch mięśni, w jasne, wyraźne odczucia.
Pomyślał o mózgu, z którym dzielił te wrażenia. Co właściwie o niej wiedział? Że była profesjonalistką, jak on. Powiedziała, że sensem jej życia, tak jak dla niego, jest to, co robi, by na to życie zarabiać. Pamiętał, jak poruszała się przytulona, wcześniej, zaraz po przebudzeniu, i równoczesne stęknięcie zjednoczenia, kiedy w nią wchodził, i że później lubiła kawę bez śmietanki...
Zmierzała do jednej z dość podejrzanych wypożyczalni oprogramowania, jakich pełno było po obu stronach Memory Lane. Panowała cisza; było słychać tylko cichuteńki szum. Budki stały pod ścianami głównego hallu. Klienci byli młodzi, niewielu wyszło z wieku nastolatka. Zdawało się, że wszyscy mają karbonowe gniazda wszczepione za lewym uchem, ale Molly nie przyglądała się im specjalnie. Na ladach leżały setki drzazg mikrosoftów, kanciaste odpryski barwnego silikonu na białym kartonie pod gładkimi, przezroczystymi bąblami. Molly dotarła do siódmej budki przy południowej ścianie. Za ladą tępym wzrokiem patrzył w przestrzeń chłopak z ogoloną głową. Z gniazda za uchem sterczało z dziesięć mikrosoftowych ostrzy.
– Jesteś tam, Larry? – Ustawiła się przed nim.
Oczy chłopca zogniskowały się. Usiadł i brudnym paznokciem wydłubał z gniazda jasnofioletową drzazgę.
– Cześć, Larry.
– Molly. – Skinął jej głową.
– Mam robotę dla kilku twoich przyjaciół, Larry.
Larry wyjął z kieszeni sportowej koszuli płaskie plastikowe pudełko, otworzył je i ułożył mikrosoft obok tuzina innych. Zawahał się, nim sięgnął po szklisty, czarny chip, odrobinę dłuższy niż pozostałe, i wsunął go pewnie w gniazdo za uchem. Zmrużył oczy.
– Molly ma jeźdźca – stwierdził. – A Larry’emu to się nie podoba.
– No, no – mruknęła. – Nie wiedziałam, że jesteś taki... czuły. Jestem zaskoczona. Taka czułość musi sporo kosztować.
– Czy ja panią znam? – Powróciło tępe spojrzenie. – Chce pani kupić jakieś softy?
– Szukam Modernów.
– Masz jeźdźca, Molly. To mówi. – Stuknął czarną drzazgę. – Ktoś inny używa twoich oczu.
– Mój partner.
– Powiedz, żeby sobie poszedł.
– Mam coś dla Modernistycznych Panter, Larry.
– Nie wiem o czym pani mówi.
– Zmyj się, Case – poleciła, a on wcisnął przełącznik i natychmiast znalazł się w matrycy. Widmowy obraz centrum oprogramowania trwał jeszcze przez kilka sekund w brzęczącym spokoju cyberprzestrzeni.
– Modernistyczne Pantery – rzucił do Hosaki, zdejmując trody. – Pięciominutowe streszczenie.
– Gotów – oznajmił komputer.
Nie znał tej nazwy. Coś nowego, coś, co pojawiło się, gdy był w Chibie. Moda atakowała młodzież Ciągu z prędkością światła. Całe subkultury mogły wyrosnąć w ciągu nocy, kwitnąć przez kilka tygodni, by wreszcie zniknąć bez śladu.
– Realizuj – polecił. Hosaka zdążył skorzystać z dostępu do sieci bibliotek, magazynów i agencji informacyjnych.
Pokaz rozpoczął nieruchomy kolorowy obraz, który Case uznał z początku za rodzaj collage’u, z twarzą chłopca wyciętą z innego zdjęcia i wmontowaną w tło upstrzonego napisami muru. Ciemne oczy, mongolskie fałdy – ewidentnie wynik operacji plastycznej, plamki trądziku na wąskich policzkach. Hosaka zwolnił obraz; chłopiec ruszył, popłynął ze złowieszczą gracją mima udającego drapieżnika z dżungli. Ciało pozostało niemal niewidoczne; abstrakcyjny wzór przypominający cegły i napisy przesuwał się gładko po jednoczęściowym kombinezonie. Mimetyczny polikarbon.
Cięcie na dr Virginię Rambali, Wydział Socjologii Uniwersytetu Nowego Jorku. Nazwisko, instytut i uczelnia rozbłysnęły różowymi alfanumerykami w poprzek ekranu.
– Biorąc pod uwagę ich skłonność do tych przypadkowych aktów niemal surrealistycznej przemocy – powiedział ktoś niewidoczny – trudno będzie naszym widzom zrozumieć, dlaczego uparcie twierdzi pani, że ten fenomen nie jest formą terroryzmu.
– Istnieje pewna granica, poza którą terrorysta traci kontrolę nad przekazami mediów – wyjaśniła z uśmiechem dr Rambali. – Za tą granicą może nastąpić eskalacja przemocy, ale terrorysta staje się symptomem masowego przekazu jako takiego. Cechą terroryzmu w powszechnie uznawanym sensie jest jego ścisły związek z przekazem. Modernistyczne Pantery odróżnia od innych grup terrorystycznych poziom ich samoświadomości, ich wiedza o zakresie, w jakim media rozdzielają akt terroryzmu od jego wyjściowej, socjopolitycznej motywacji...
– Przeskocz to – polecił Case.
* * *
Pierwszego Moderna Case spotkał dwa dni po obejrzeniu informacji Hosaki. Moderni, uznał wtedy, są współczesną wersją Wielkich Uczonych z czasów, gdy on sam dobiegał dwudziestki. W Ciągu krążył rodzaj widmowego, nastoletniego DNA, coś przekazującego zakodowane koncepcje rozmaitych krótkotrwałych subkultur i replikującego się w nierównych odstępach czasu. Modernistyczne Pantery były nową odmianą Uczonych. Gdyby dawniej istniała odpowiednia technika, Wielcy Uczeni też mieliby gniazda wypchane mikrosoftami. Ważny był styl, a ten nie uległ zmianie. Moderni byli najemnikami, klownami, nihilistycznymi technofetyszystami.
Ten, który stanął pod drzwiami na poddasze z pudłem dyskietek od Finna, okazał się chłopakiem o delikatnym głosie i imieniu Angelo. Jego twarz była prostym przeszczepem, hodowanym na kolagenie i polisacharydach z chrząstek rekina. Gładka i obrzydliwa, była najpotworniejszym egzemplarzem wybiórczej chirurgii, jaką Case w życiu widział. Kiedy Angelo uśmiechnął się, odsłaniając ostre jak igły kły jakiegoś dużego zwierzęcia, poczuł niemal ulgę. Przeszczep zalążków zębowych – oglądał już takie rzeczy.
– Nie możesz dopuścić, żeby te małe czubki przerzuciły cię za lukę pokoleniową – stwierdziła Molly.
Case przytaknął, zajęty wzorcami układów lodu Sense/Net.
To było to. To, czym był, kim był, samą jego istotą. Zapomniał o jedzeniu. Molly zostawiła na rogu długiego stołu karton ryżu i styropianowe tacki z sushi. Czasem zmuszał się, by skorzystać z chemicznej toalety, którą ustawili w kącie pokoju. Desenie lodu formowały się i przekształcały na ekranie, a on szukał szczelin, omijał najbardziej oczywiste pułapki, planował trasę, którą przedostanie się do Sense/Net. To był dobry lód. Wspaniały lód. Jego obraz płonął, gdy leżał, obejmując Molly, i przez stalową kratę świetlika patrzył na czerwoną jutrzenkę wschodu. Zaraz po przebudzeniu widział labirynt jego tęczowych pikseli. Od razu siadał przy deku, nie dbając nawet o to, by się ubrać. Szkoda czasu. Pracował. Stracił rachubę dni.
A czasem, zwłaszcza gdy Molly znikała, ruszając na kolejną wyprawę rozpoznawczą w towarzystwie kadry wynajętych Modernów, powracały obrazy Chiby. Twarze i neony Ninsei. Obudził się kiedyś z niezbornego snu o Lindzie Lee, nie pamiętając, kim była i co w ogóle dla niego znaczyła. Kiedy sobie przypomniał, włączył się i pracował przez dziewięć godzin bez przerwy.
Cięcie lodu Sense/Net zajęło łącznie dziewięć dni.
– Powiedziałem: tydzień – narzekał Armitage, choć nie potrafił ukryć zadowolenia, gdy Case zademonstrował mu plan akcji. – Nie śpieszyłeś się zbytnio.
– Bzdura. – Case uśmiechnął się do ekranu. – To dobra robota, Armitage.
– Fakt – przyznał tamten. – Ale niech ci to nie uderzy do głowy. W porównaniu z tym, z czym masz się wkrótce zmierzyć, to raczej gra zręcznościowa.
* * *
– Kocham cię, Kocia Mamo – szepnął przekaźnik Modernistycznych Panter. Głos w słuchawkach Case’a przypominał modulowane trzaski zakłóceń.
– Atlanta, Synu. Chyba w porządku. W porządku, odebrałeś? – Głos Molly był trochę wyraźniejszy.
– Słucham i jestem posłuszny.
Moderni wykorzystywali jakąś drucianą antenę w New Jersey i odbijali kodowany sygnał przekaźnika od satelity Synów Chrystusa Króla, zawieszonego na orbicie geosynchronicznej nad Manhattanem. Traktowali chyba całą operację jak bardzo skomplikowany dowcip i odpowiednio do tego wybierali satelity komunikacyjne. Sygnał Molly wysyłano z metrowego, składanego talerza przyepoksydowanego do dachu czarnego wieżowca banku, prawie tak wysokiego, jak budynek Sense/Net.
Atlanta. Prosty kod identyfikacyjny. Atlanta, potem Boston, Chicago i Denver, zmiana co pięć minut. Gdyby ktokolwiek zdołał przechwycić sygnał Molly, rozszyfrować i zsyntetyzować głos, kod zdradziłby go Modernom. Gdyby natomiast została w budynku dłużej niż dwadzieścia minut, było wysoce nieprawdopodobne, że w ogóle by stamtąd wyszła.
Case przełknął resztkę kawy, umocował trody, przez czarną koszulkę poskrobał się po piersi. Miał bardzo ogólne pojęcie o tym, co zaplanowały Modernistyczne Pantery w celu odwrócenia uwagi ochrony Sense/Net. On miał dopilnować, by jego program intruzyjny połączył się z systemami Sense/Net w chwili, gdy Molly będzie to potrzebne. Obserwował malejące liczby w rogu ekranu. Dwa. Jeden.
Włączył się i uruchomił program.
– Linia główna – tchnął przekaźnik. Jego głos był jedynym dźwiękiem, jaki słyszał Case, nurkując wśród lśniących warstw lodu Sense/Net.
Dobrze. Sprawdzić Molly. Uruchomił symstym i przeskoczył w jej zmysły.
Układ kodujący zakłócał trochę wejście wizji. Stała przed ścianą złocistych luster w olbrzymim hallu biurowca. Żuła gumę i sprawiała wrażenie zafascynowanej własnym odbiciem. Gdyby nie para wielkich słonecznych okularów, nie wyróżniałaby się wcale: jeszcze jedna turystka czekająca w nadziei, że zobaczy Tally Isham. Miała na sobie różową plastikową pelerynę, białą siatkową koszulkę i luźne białe spodnie, skrojone według stylu modnego rok temu w Tokio. Uśmiechnęła się z roztargnieniem i przygryzła gumę. Case miał ochotę się roześmiać. Czuł na jej żebrach mikroporowy plaster, przytrzymujący płaskie układy: radio, zestaw symstymu i koder. Laryngofon przylepiony do szyi wyglądał zupełnie jak przeciwbólowy dermadysk. Dłonie, wsunięte w kieszenie różowej peleryny, zaciskały się rytmicznie, wykonując ciąg ćwiczeń typu napięcie-rozluźnienie. Przez kilka sekund nie pojmował, że dziwne mrowienie na czubkach palców to ostrza, wysuwające się częściowo i chowające z powrotem.
Przeskoczył. Program dotarł do piątej bramy. Ledwie świadom własnych palców na klawiaturze, dokonywał minimalnych korekt i patrzył, jak lodołamacz migoce i przesuwa się przed nim. Półprzejrzyste płaszczyzny barw tasowały się jak talia kart magika. Wybierz jedną. Którąkolwiek.
Brama przemknęła w tył. Roześmiał się. Lód Sense/Net uznał jego wejście za rutynowy transfer danych z oddziału w Los Angeles. Był wewnątrz. Za nim odpadały programy wirusowe, przekształcały sieć kodu bramy, gotowe do zatrzymania prawdziwych danych z Los Angeles, gdy w końcu nadejdą.
Przeskoczył znowu. Molly szła w głąb hallu, obok gigantycznego, okrągłego stanowiska recepcji.
12:01:20, płonął odczyt w jej nerwie wzrokowym.
* * *
O północy, zgodnie ze wskazaniami chipa za okiem Molly, przekaźnik w Jersey podał sygnał „Linia główna”. Dziewięciu Modernów, rozproszonych wzdłuż dwustu mil Ciągu, równocześnie wybrało w telefonicznych automatach NAJW ZAGR. Każdy z nich wygłosił krótką przemowę, odwiesił słuchawkę i odszedł w mrok, zdzierając chirurgiczne rękawiczki. Dziewięć różnych wydziałów policji i publicznych służb bezpieczeństwa przetrawiało informację o nieznanej szerzej walczącej podsekcie chrześcijańskich fundamentalistów, która przyznała się do wprowadzenia w system wentylacyjny Piramidy Sense/Net klinicznych ilości zakazanego środka psychoaktywnego, znanego jako Niebieski Dziewięć. Środek, określany w Kalifornii mianem Smętnego Anioła, wywoływał ostrą paranoję i mordercze psychozy u osiemdziesięciu pięciu procent obiektów doświadczalnych.
* * *
Case wcisnął przełącznik w chwili, gdy jego program płynął przez bramy podsystemu kontrolującego zabezpieczenia biblioteki naukowej Sense/Net. I stwierdził, że właśnie wsiada do windy.
– Przepraszam, czy pani jest pracownikiem? – Strażnik uniósł brwi.
Molly nadmuchała balon gumy.
– Nie – odparła, wbijając dwie kostki prawej dłoni w splot słoneczny ochroniarza.
Ten zgiął się wpół, sięgając do sygnalizatora u paska. Wtedy stuknęła jego głową o ścianę windy.
Żując odrobinę szybciej, wcisnęła na podświetlonej płytce klawisze ZAMKNIJ DRZWI i STOP. Wyjęła z kieszeni czarną skrzynkę i wsunęła kabel w dziurkę zamka blokującego dostęp do obwodów sterownika.
* * *
Modernistyczne Pantery odczekały cztery minuty, by ich pierwszy ruch osiągnął oczekiwany efekt, po czym wyrzuciły kolejną starannie przygotowaną dawkę dezinformacji. Tym razem przekazały ją bezpośrednio do wewnętrznego systemu wideo w budynku Sense/Net.
O 12:04:03 wszystkie monitory zamigotały z częstotliwością powodującą ataki u podatnej grupy pracowników Sense/Net. Trwało to osiemnaście sekund. Potem ekrany wypełniło coś, co tylko w ogólnych zarysach przypominało ludzką twarz. Rysy tego czegoś, rozciągnięte wzdłuż asymetrycznych obszarów kości, przywodziły na myśl jakąś obsceniczną projekcję Mercatora. Skręcona, wydłużona szczęka drgnęła i rozwarły się błękitne, wilgotne wargi. Jakiś przedmiot – być może ręka – podobny do pęku sękatych, szkarłatnych korzeni, sięgnął do kamery, rozmył się i zniknął. Podświadomościowo szybkie obrazy zatrucia: grafika systemu zaopatrzenia budynku w wodę, dłonie w rękawiczkach, trzymające laboratoryjne probówki, coś spada w mrok, biały rozprysk wody... Ścieżka audio, z głośnością dopasowaną do odtwarzania nieco poniżej dwukrotnej szybkości normalnej, była fragmentem zeszłomiesięcznej audycji poświęconej potencjalnym militarnym zastosowaniom substancji znanej jako HsG, biochemicznego środka sterującego współczynnikiem wzrostu ludzkiego szkieletu. Nadmierna dawka HsG sprawiała, że część komórek mnożyła się w przyśpieszonym tempie, zwiększając współczynnik wzrostu o rząd wielkości sięgający tysiąca procent.
O 12:05:00 w okrytym lustrami ośrodku konsorcjum Sense/Net przebywało trochę powyżej trzech tysięcy osób. Pięć minut po północy, gdy biały rozbłysk ekranów zakończył przekaz wiadomości Modernów, Piramida Sense/Net wrzasnęła.
Ku Piramidzie zmierzało pół tuzina poduszkowców grupy taktycznej nowojorskiej policji, reagującej na zagrożenie wprowadzenia Niebieskiego Dziewięć do systemu wentylacyjnego. Palili wszystkie sygnały, jak w czasie rozruchów. Z platformy przy Riker startował śmigłowiec Grupy Szybkiego Reagowania OMBA.
* * *
Case uruchomił drugi program. Starannie zaprojektowany wirus zaatakował włókna kodów, osłaniające główne komendy strażnicze podziemia, gdzie mieściły się materiały badawcze Sense/Net.
– Boston – dobiegł głos Molly. – Jestem na dole.
Case przełączył i zobaczył ścianę windy. Molly rozpinała spodnie. Zerwała mikroporowy plaster, mocujący do łydki spory pakiet o barwie dokładnie takiej jak jej skóra. Pasma burgundu pływały po mimetycznym polikarbonie, gdy odwijała kombinezon Modernów. Zdjęła różową pelerynę i wciągnęła nowy kostium.
12:06:26.
Wirus Case’a przewiercił dziurę w lodzie pliku komend biblioteki. Przecisnął się do wnętrza. W nieskończonej błękitnej przestrzeni unosiły się kodowane barwnie kule, nanizane na ciasną kratę bladoniebieskiego neonu. W nonprzestrzeni matrycy wnętrze dowolnego konstruktu miało nieograniczony wymiar subiektywny; dziecięcy kalkulator-zabawka odsłaniał niezgłębione otchłanie nicości, gdzie zawieszono jedynie kilka podstawowych instrukcji. Case zaczął wystukiwać sekwencję, którą Finn kupił od jakiegoś sararimana średniego szczebla z poważnymi problemami na tle narkotyków. Jak po niewidzialnych szynach poszybował wśród sfer.
Tutaj. To ta.
Wystukał sobie drogę do jej wnętrza; zimny, błękitny neon stropu był bezgwiezdny i gładki jak zmrożone szkło. Uruchomił podprogram, który wprowadził pewne zmiany w instrukcjach strażniczych rdzenia.
Teraz na zewnątrz. Płynne przejście w ruch wsteczny. Wirus odbudowywał sieć okna.
Zrobione.
* * *
W hallu biurowca dwie Modernistyczne Pantery siedziały czujnie pod niskim prostokątnym kwietnikiem, filmując kamerą wideo całe zamieszanie. Obaj nosili kameleonowe kombinezony.
– Taktyczni rozpylają piankowe barykady – powiedział do laryngofonu pierwszy. – Szybcy ciągle próbują posadzić gdzieś helikopter.
* * *
Case wcisnął klawisz symstymu. I wskoczył w agonię złamanej kości. Molly oddychała płytko i nierytmicznie, oparta o szarą ścianę korytarza. Case natychmiast wrócił do matrycy; rozpalona do białości igła bólu w lewym udzie zanikała powoli.
– Co się stało, Synu? – spytał przekaźnika.
– Nie wiem, Brzeszczot. Mama nie odpowiada. Czekaj.
Program Case’a krążył. Pojedyncza, cienka jak włos linia czerwonego światła sięgała ze środka odtworzonego okna do migotliwej sylwetki lodołamacza. Nie miał czasu na czekanie. Odetchnął głęboko i przeskoczył znowu.
Opierając się o ścianę, Molly zrobiła krok. Case na poddaszu jęknął. Przy drugim kroku przestąpiła nad wyciągniętą ręką. Rękaw munduru czerwony od świeżej krwi. Przelotny widok strzaskanej pałki ze szklanego włókna. Pole widzenia zwęziło się w tunel. Po trzecim kroku Case wrzasnął i znalazł się znowu w matrycy.
– Synu? Tu Boston, malutki. – Głos drżał z bólu. Zakaszlała. – Drobne kłopoty z tubylcami. Jeden z nich chyba złamał mi nogę.
– Czego potrzebujesz, Kocia Mamo? – Słowa przekaźnika ginęły w szumie zakłóceń.
Case zmusił się, by przeskoczyć. Oparta o ścianę, odciążała lewą nogę. Pogrzebała w kieszeni na brzuchu kombinezonu, znalazła plastikową płytkę wysadzaną tęczowymi dermadyskami. Wybrała trzy i kciukiem przylepiła do nadgarstka, nad żyłami. Sześć tysięcy mikrogramów analogonu endorfiny runęło na ból i rozbiło go w proch, jak młot. Wygięła się konwulsyjnie. Różowe fale ciepła obmyły uda. Odetchnęła i odprężyła się.
– Dobra, Synu. Już w porządku. Ale jak wyjdę, będę potrzebowała zespołu medycznego. Powiedz to moim. Brzeszczot, jestem dwie minuty od celu. Możesz wytrzymać?
– Powiedz, że wszedłem i trzymam – odpowiedział Case.
Kulejąc, Molly ruszyła korytarzem. Raz się obejrzała. Case dostrzegł bezwładne ciała trzech strażników Sense/Net. Jeden chyba nie miał oczu.
– Taktyczni i Szybcy zablokowali parter, Kocia Mamo. Piankowe barykady. W hallu robi się gorąco.
– Tu też jest gorąco – odparła, przeciskając się przez podwójne stalowe wrota. – Brzeszczot, jestem prawie na miejscu.
Case przeskoczył do matrycy i zerwał z czoła trody. Był zlany potem. Wytarł twarz ręcznikiem i łyknął wody z plastikowego bidonu stojącego obok Hosaki. Sprawdził wyświetloną na ekranie mapę biblioteki. Migający czerwony kursor pełzł przez kontur wrót. Kilka milimetrów od zielonego punktu oznaczającego lokalizację konstruktu Dixie’ego Płaszczaka. Zastanawiał się, jakie skutki będzie to miało dla jej nogi. Po dostatecznej dawce endorfiny mogłaby chodzić na parze krwawych kikutów.
Działał automatycznie: trody, złącze, przeskok.
Biblioteka naukowa Sense/Net była martwym obszarem pamięci: trzymane tu materiały musiały być fizycznie usunięte. Dopiero potem możliwy był sprzęg. Molly kuśtykała między rzędami identycznych szarych pojemników.
– Synu, powiedz jej, że jeszcze pięć, a potem dziesięć w lewo – rzucił Case.
– Pięć prosto i dziesięć w lewo, Kocia Mamo – powtórzył przekaźnik.
Skręciła. Blada bibliotekarka kuliła się między dwoma pojemnikami. Przerażone spojrzenie, mokre policzki; Molly zignorowała ją. Case był ciekaw, co zrobili Moderni, żeby wywołać strach o takim natężeniu. Wiedział, że miało to związek z fałszywą groźbą, ale był zbyt zajęty swoim lodem, by słuchać wyjaśnień Molly.
– To ten – powiedział, lecz Molly już stała przed regałem, na którym leżała kaseta konstruktu. Kształtem przypominał neoazteckie biblioteczki z poczekalni Julie Deane’a w Chibie.
– Działaj, Brzeszczot – rzuciła Molly.
Case przeskoczył do cyberprzestrzeni i wysłał rozkaz wzdłuż czerwonej linii przebijającej biblioteczny lód. Pięć niezależnych systemów alarmowych zostało przekonanych, że nadal działają. Trzy skomplikowane zamki zdezaktywowano, choć wierzyły, że wciąż są zamknięte. Główny bank danych doznał niewielkiego przesunięcia stałej pamięci: konstrukt usunięto przed miesiącem, na polecenie jednego z wyższych urzędników. Gdyby bibliotekarka szukała tego polecenia, stwierdzi, że zapisy są skasowane.
Drzwiczki otworzyły się bezszelestnie.
– 0467839 – powiedział Case, a Molly zdjęła z podstawy czarny blok pamięci.
Przypominał magazynek wojskowego karabinu. Ścianki pokrywały jakieś symbole i ostrzegawcze napisy.
Molly zamknęła drzwiczki. Case przeskoczył.
Usunął czerwoną nić z lodu biblioteki. Wciągnął ją z powrotem do swojego programu, odruchowo uruchamiając pełny zwrot systemu. Bramy Sense/Net trzasnęły za nim, a podprogramy, wirując, znikały w rdzeniu lodołamacza, gdy mijał przejścia, gdzie je pozostawił.
– Wyjście, Synu – rzucił i opadł na krzesło.
Po okresie pełnej koncentracji mógł zachować połączenie, nie tracąc świadomości własnego ciała. Mogą minąć dni, zanim Sense/Net odkryje kradzież konstruktu. Kluczem była blokada transferu danych z Los Angeles, który zbyt dokładnie zgadzał się w czasie z terrorystycznym atakiem Modernów. Nie sądził, by przeżyło trzech strażników, na których trafiła Molly w korytarzu. Nikomu nie opowiedzą o spotkaniu. Przeskoczył.
Winda, z czarną skrzynką umocowaną do płyty kontrolnej, pozostała na miejscu. Strażnik leżał skulony na podłodze. Po raz pierwszy Case zauważył plaster na jego szyi. To pewnie Molly, żeby jej nie przeszkadzał. Przestąpiła nad nim, usunęła czarną skrzynkę i wcisnęła HALL.
Drzwi windy rozsunęły się z sykiem, jakaś kobieta pchnięta przez tłum wpadła tyłem do środka i uderzyła głową o ścianę. Molly nie zwróciła na nią uwagi. Zerwała plaster z szyi strażnika. Potem kopniakiem odrzuciła białe spodnie i różową pelerynę, cisnęła za nimi słoneczne okulary i naciągnęła na czoło kaptur kombinezonu. Konstrukt tkwił w kieszeni na brzuchu, lekko uciskając żebra. Wyszła.
Case widywał już tłum ogarnięty paniką, ale nigdy w zamkniętym pomieszczeniu.
Pracownicy Sense/Net wybiegali z wind i pędzili do wyjść, by tam napotkać piankowe barykady Taktycznych i piaskowe pociski Szybkich OMBA. Obie formacje, przekonane, że otoczyły hordę potencjalnych morderców, współpracowały z niezwykłą efektywnością. Za zrujnowanymi drzwiami głównymi barykadę zaścielała potrójna warstwa ciał. Głuche wystrzały policyjnych strzelb stanowiły tło dla dźwięku wydawanego przez tłum, pędzący tam i z powrotem po marmurowej posadzce hallu. Case nigdy w życiu nie słyszał niczego podobnego.
Molly, najwyraźniej, także nie.
– Jezu! – jęknęła i zawahała się.
Dźwięk przypominał pisk, przechodzący w chrapliwe wycie czystego, absolutnego przerażenia. Podłogę pokrywały ciała, ubrania, krew i długie, zdeptane zwoje żółtych wydruków.
– Wyłaź, siostro. Wynosimy się stąd.
Oczy dwójki Modernów spoglądały z wirujących obłąkańczo odcieni polikarbonu. Kombinezony nie nadążały za szalejącą w hallu burzą kolorów i kształtów.
– Jesteś ranna? Chodź, Tommy cię poprowadzi.
Tommy podał coś temu, który mówił: owiniętą polikarbonem kamerę wideo.
– Chicago – powiedziała. – Wychodzimy.
A potem upadła, nie na marmurową posadzkę śliską od krwi i wymiocin, ale w głąb ciepłej jak krew studni, w ciszę i mrok.
* * *
Przywódca Modernistycznych Panter przedstawił się jako Lupus Yonderboy. Nosił polikarbonowy kombinezon z opcją zapisu, dzięki czemu potrafił w dowolnej chwili odtwarzać tła. Przysiadł na krawędzi biurka niby stylizowany maszkaron i spod kaptura obserwował Case’a i Armitage’a. Uśmiechał się. Miał różowe włosy. Tęczowa kępa mikrosoftów sterczała mu zza lewego ucha. Samo ucho było spiczaste, z pędzelkiem różowych włosów. Zmodyfikowane źrenice wychwytywały światło jak oczy kota. Case przyglądał się barwom i deseniom pełznącym po tkaninie kombinezonu.
– Pozwoliliście, żeby sytuacja wymknęła się spod kontroli – stwierdził Armitage. Stał na środku pokoju niby posąg spowity w ciemne, lśniące fałdy eleganckiego płaszcza.
– Chaos, panie Ktosiu – odparł Lupus Yonderboy – to nasz styl i nasz sposób działania. Nasz główny atut. Wasza kobieta wie o tym. Z nią rozmawiamy. Nie z tobą, panie Ktosiu.
Na kombinezonie pojawił się dziwaczny wzór w barwie beżu i jasnego avocado.
– Potrzebowała zespołu medycznego. Pilnujemy jej. Wszystko w najlepszym porządku.
Znów się uśmiechnął.
– Zapłać mu – burknął Case.
– Nie dostaliśmy towaru. – Armitage spojrzał gniewnie.
– Wasza kobieta go ma – wyjaśnił Yonderboy.
– Zapłać mu.
Armitage podszedł sztywno i wyjął z kieszeni trzy grube zwitki nowych jenów.
– Chcesz przeliczyć?
– Nie – odparł Modern. – Zapłacisz według umowy. Jesteś panem Ktosiem. Płacisz, by nim pozostać. A nie panem z Nazwiskiem.
– Mam nadzieję, że to nie groźba.
– To interes. – Yonderboy wsunął pieniądze do pojedynczej kieszeni z przodu kombinezonu.
Zadzwonił telefon. Case odebrał.
– Molly – oznajmił, podając słuchawkę Armitage’owi.
* * *
Case opuścił budynek, gdy geodezyjne Ciągu rozjaśniały się szarością przedświtu. Miał wrażenie, że ręce i nogi ma zimne, odłączone od ciała. Nie mógł spać. Miał dosyć pokoju na poddaszu. Lupus odszedł, po nim Armitage, a Molly leżała gdzieś w szpitalu. Wibracje przejeżdżającego pociągu pod stopami; dopplerowsko cichnąca w dali syrena.
Skręcał losowo. Z podniesionym kołnierzem, przygarbiony w nowej skórzanej kurtce, rzucił do ścieku pierwszego z łańcucha yeheyuanów, by natychmiast zapalić następnego. Myślał o woreczkach z toksyną Armitage’a, rozpuszczających się wolno w krwiobiegu, o coraz cieńszych mikroskopijnych błonach. Nie wydawały się realne. Tak samo jak panika i cierpienie, oglądane oczami Molly w hallu Sense/Net. Usiłował sobie przypomnieć twarze trojga ludzi, których zabił w Chibie. Mężczyźni byli jak czyste karty, kobieta podobna do Lindy Lee. Odrapany trójkołowy samochód dostawczy przetoczył się obok z brzękiem pustych plastikowych baniek.
– Case.
Odskoczył, instynktownie stając plecami do ściany.
– Wiadomość dla ciebie, Case. – Kombinezon Lupusa Yonderboya cyklicznie wyświetlał czyste barwy podstawowe. – Wybacz. Nie chciałem cię przestraszyć.
Case wyprostował się, nie wyjmując rąk z kieszeni. Był o głowę wyższy od Moderna.
– Powinieneś uważać, Yonderboy.
– To jest wiadomość. Wintermute – przeliterował.
– Od ciebie? – Case zrobił krok do przodu.
– Nie. Do ciebie.
– Od kogo?
– Wintermute – powtórzył Yonderboy.
Kiwnął głową, kołysząc grzebieniem różowych włosów. Kombinezon stał się matowoczarny, jak węglisty cień na tle starego betonu. Wykonał dziwaczny, krótki taniec, machnął chudym czarnym ramieniem i zniknął. Nie. Tam. W kapturze kryjącym róż, w kombinezonie o idealnie dobranym odcieniu szarości, plamistym i pomazanym jak chodnik, na którym stał. Oczy mrugnęły, odbijając czerwień ulicznego sygnalizatora. A potem naprawdę zniknął.
Case zamknął oczy i oparty o brudny mur rozmasował zgrabiałymi palcami powieki.
Ninsei była o wiele prostsza.