Читать книгу Trylogia Ciągu: - William Gibson - Страница 8
Оглавление2
Po roku w skrzyniach pokój na dwudziestym piątym piętrze Hiltona w Chibie wydawał się gigantyczny. Miał wymiary dziesięć metrów na osiem, połowa apartamentu. Biały ekspres Brauna parował na małym stoliczku przy rozsuwanych szklanych płytach, zamykających niewielki balkon.
– Wlej w siebie trochę kawy. Przyda ci się. – Molly zdjęła czarną kurtkę. Strzałkowiec wisiał pod jej pachą w czarnej kaburze. Miała na sobie szarą kamizelkę, z metalowymi zamkami na ramionach. Kuloodporna, domyślił się Case, nalewając kawy do jaskrawoczerwonego kubka. Miał wrażenie, że jego ręce i nogi są zrobione z drewna.
– Case...
Podniósł głowę. Widział tego mężczyznę po raz pierwszy w życiu.
– Nazywam się Armitage.
Ciemny szlafrok luźno związany paskiem, szeroka pierś, bezwłosa i muskularna, płaski, twardy brzuch. Niebieskie oczy, blade jak wytrawione kwasem.
– Wzeszło słońce, Case. Zaczął się twój szczęśliwy dzień.
Case machnął ręką w bok, ale obcy bez trudu uskoczył przed strumieniem kawy. Brązowa plama wykwitła na ścianie pokrytej imitacją ryżowego papieru. Dostrzegł kanciasty złoty kolczyk w lewym uchu: Oddziały Specjalne. Mężczyzna uśmiechnął się.
– Weź sobie kawy, Case – poradziła Molly. – Nic się nie stało, ale nie wyjdziesz stąd, póki Armitage nie powie tego, co ma do powiedzenia.
Siedziała po turecku na krytym jedwabiem materacu i, nie patrząc, rozkładała pistolet. Podwójne zwierciadła śledziły go, gdy szedł do stolika i napełniał kubek.
– Jesteś za młody, żeby pamiętać wojnę, Case. – Armitage przeczesał palcami krótko przycięte kasztanowe włosy. Na jego nadgarstku błyszczała ciężka złota bransoleta. – Leningrad, Kijów, Syberia. Wynaleźliśmy cię na Syberii, Case.
– Co to ma znaczyć?
– Rycząca Pięść, Case. Słyszałeś już tę nazwę.
– Jakiś atak, co? Próba wypalenia tego rosyjskiego centrum programami wirusowymi. Tak, słyszałem. Nikt nie przeżył.
Wyczuł nagły wzrost napięcia. Armitage podszedł do okna i spojrzał na Zatokę Tokijską.
– To nieprawda. Jeden oddział przedostał się do Helsinek.
Case wzruszył ramionami i łyknął kawy.
– Jesteś kowbojem konsoli. Prototypy programów, jakich używasz, by przełamać przemysłowe banki danych, zostały opracowane dla Ryczącej Pięści. Do ataku na ośrodek komputerowy w Kierensku. Podstawowym modułem była motolotnia Nightwing, pilot, dek matrycy i dżokej. Uruchamialiśmy wirus zwany Kretem. Seria Kretów była pierwszą generacją prawdziwych programów intruzyjnych.
– Lodołamaczy – mruknął znad czerwonego kubka Case.
– Lód od LOD-u, logicznego oprogramowania defensywnego.
– Problem w tym, drogi panie, że już nie jestem dżokejem. Chyba pora, żebym sobie poszedł.
– Byłem tam, Case. Byłem, kiedy powstawał twój gatunek.
– Nie masz, chłopie, nic wspólnego ze mną i z moim gatunkiem. Jesteś po prostu bogaty i stać cię na takie kosztowne panienki z brzytwami, które eskortują moją dupę aż tutaj. – Podszedł do okna i spojrzał w dół. – Tam teraz mieszkam.
– Nasz profil wykazuje, że chciałeś zmusić ulicę, by cię zabiła, gdy się tylko odwrócisz.
– Profil?
– Zrealizowaliśmy szczegółowy model. Wykupiliśmy symulację każdego z twoich wcieleń i przelecieliśmy parę wojskowych programów. Model daje ci miesiąc życia na zewnątrz. A prognoza medyczna wykazuje, że w ciągu roku będziesz potrzebował nowej trzustki.
– My. – Case spojrzał w blade niebieskie oczy. – Kto „my”?
– Co byś powiedział, gdybym cię zapewnił, że potrafimy wyleczyć uszkodzenia twojego mózgu?
Armitage wydał się nagle Case’owi kimś wyrzeźbionym w bloku metalu: bezwładny, potwornie ciężki. Statua. Wiedział wtedy, że to tylko sen i że zaraz nastąpi przebudzenie. Armitage już się nie odezwie. Sny Case’a zawsze kończyły się taką stop-klatką, a ten właśnie dobiegał końca.
– Co ty na to, Case?
Case spojrzał na zatokę i zadrżał.
– Powiedziałbym, że pieprzysz jak stary.
Armitage skinął głową.
– A potem zapytałbym o warunki.
– Podobne do tych, do jakich jesteś przyzwyczajony.
– Pozwól mu się trochę przespać, Armitage – wtrąciła Molly. Elementy broni leżały przed nią na jedwabiu niby jakaś kosztowna łamigłówka. – Rozłazi się w szwach.
– Warunki – powtórzył Case. – Już. W tej chwili.
Wciąż drżał. Nie mógł powstrzymać drżenia.
* * *
Klinika była bezimienna i elegancko urządzona: kilka smukłych pawilonów oddzielonych japońskimi ogródkami. Pamiętał to miejsce. Był tu, gdy przez pierwszy miesiąc w Chibie sprawdzał wszystkie takie ośrodki.
– Boisz się, Case. Naprawdę się boisz.
Było niedzielne popołudnie i stał obok Molly na czymś w rodzaju dziedzińca. Białe głazy, kępa zielonych bambusów, czarny żwir zagrabiony w gładkie fale. Mechaniczny ogrodnik, podobny do wielkiego metalowego kraba, pracował przy bambusach.
– Uda się, Case. Nie masz pojęcia, czym dysponuje Armitage. Za doprowadzenie cię do porządku płaci tym chłopakom programem. Tym, który dostali, żeby wiedzieli, jak to zrobić. Wyskoczą trzy lata przed całą konkurencję. Wyobrażasz sobie, ile to warte?
Zaczepiła kciuki o pętle paska skórzanych dżinsów i kołysała się lekko na lakierowanych obcasach czerwonych kowbojskich butów. Wąskie noski pokrywało lśniące meksykańskie srebro. Szkła przypominały puste kałuże rtęci i wpatrywały się w niego z owadzią obojętnością.
– Jesteś ulicznym samurajem – stwierdził. – Jak długo dla niego pracujesz?
– Parę miesięcy.
– A przedtem?
– Dla kogoś innego. Wiesz, pracująca dziewczyna.
Przytaknął.
– To śmieszne, Case.
– Co jest śmieszne?
– Zupełnie, jakbym cię znała. Z tego profilu, który on dostał. Wiem, jak jesteś poskręcany.
– Nie znasz mnie, siostro.
– Jesteś w porządku facet, Case. To, co ci dolega, nazywa się pech.
– A co z nim? Też w porządku, Molly?
Automatyczny krab ruszył ku nim, starannie wybierając drogę przez fale żwiru. Spiżowa skorupa wyglądała, jakby miała z tysiąc lat. Kiedy znalazł się metr od jej butów, odpalił błysk światła i zamarł na chwilę, analizując dane.
– Zawsze, Case, zawsze i przede wszystkim dbam o własny, słodki tyłek.
Krab zmienił kurs, by ją wyminąć, ale kopnęła precyzyjnie i z gracją. Srebrny czubek buta brzęknął o skorupę. Robot padł na grzbiet, ale spiżowe kończyny szybko przywróciły mu właściwą pozycję.
Case przysiadł na głazie i czubkami butów kreślił linie zakłócające symetrię żwirowych fal. Szukał w kieszeniach papierosów.
– W koszuli – rzuciła.
– Odpowiesz mi? – Wyłowił pomiętego yeheyuana, a ona podała mu ogień cienką płytką niemieckiej stali, która wyglądała jak wyposażenie stołu operacyjnego.
– No dobra. Ten facet musi coś planować, coś ważnego. Ma kupę szmalu, a nigdy przedtem nie miał. I przez cały czas dostaje więcej. – Case rozpoznał wyraz napięcia w linii ust. – A może coś ważnego planuje Armitage’a...
– Nie rozumiem.
Wzruszyła ramionami.
– Właściwie sama nie wiem. Nie mam pojęcia, dla kogo i czego naprawdę pracujemy.
Wpatrywał się w podwójne zwierciadła. W sobotę rano, kiedy wyszedł z Hiltona, wrócił do Taniego Hotelu i przespał dziesięć godzin. Potem wybrał się na długi spacer bez celu wzdłuż strefy ochronnej portu i obserwował, jak za łańcuchami krążą mewy. Jeśli go śledziła, robiła to fachowo. Unikał Miasta Nocy. Czekał w skrzyni na telefon Armitage’a. A teraz ten cichy dziedziniec, niedzielne popołudnie, ta dziewczyna z ciałem gimnastyczki i dłońmi iluzjonisty...
– Pozwoli pan, sir. Anestezjolog już czeka. – Technik skłonił się, odwrócił i zniknął za drzwiami. Nie sprawdzał, czy Case idzie za nim.
* * *
Chłodny, stalowy zapach. Pieszczota lodu na plecach.
Zagubiony. Zupełnie maleńki, w ciemności, marzną dłonie, obraz ciała znika w korytarzach telewizyjnego nieba.
Głosy.
Potem czarny płomień odnalazł rozgałęzione dopływy nerwów; ból przewyższający wszystko, czemu nadano nazwę bólu...
* * *
Spokojnie. Nie ruszaj się.
Ratz tam był, i Linda Lee, Wage i Lonny Zone, setka twarzy z neonowego lasu, marynarze, popychacze i dziwki w miejscu, gdzie niebo jest trującym srebrem, poza łańcuchami i więzieniem czaszki.
Nie szarp się, do cholery.
Gdzie niebo blednie od trzasków zakłóceń do bezkoloru matrycy, dostrzegł shuriken, swoje gwiazdy.
– Przestań, Case. Muszę trafić w żyłę!
Siedziała mu okrakiem na piersi, z błękitną plastikową strzykawką w ręku.
– Jeśli się nie uspokoisz, podetnę ci to pieprzone gardło. Jesteś napchany inhibitorami endorfiny.
* * *
Przebudził się i znalazł ją leżącą obok, w ciemności.
Miał wrażenie, że jego szyja zbudowana jest z suchych gałązek, tak była krucha i łamliwa. Równomierny puls bólu spływał wzdłuż kręgosłupa. Obrazy powstawały i zanikały: migotliwy montaż wież i kopuł Fullera Ciągu, niewyraźne sylwetki, idące ku niemu w cieniu mostu czy balkonu...
– Case? Już środa, Case. – Poruszyła się, wyciągnęła rękę ponad nim. Pierś musnęła ramię. Słyszał, jak zdziera foliowy kapsel i pije.
– Masz. – Wsunęła mu butelkę do ręki. – Widzę w ciemności, Case. Mam w szkłach mikrokanałowy wzmacniacz obrazu.
– Plecy mnie bolą.
– Tamtędy wymieniali płyn. Krew też. To dlatego, że dorzucili ci jeszcze nową trzustkę. I wszczepili trochę świeżej tkanki w wątrobę. Nie wiem, co wyczyniali z nerwami. Masa zastrzyków. W każdym razie nie musieli niczego otwierać do głównego numeru.
Położyła się.
– Jest 2:43:12, Case. Mam odczyt czasu podłączony do nerwu wzrokowego.
Usiadł i spróbował się napić. Zakrztusił się, zakasłał, letnia woda spryskała pierś i uda.
– Muszę sprawdzić z dekiem – usłyszał własny głos. Po omacku szukał ubrania. – Chcę wiedzieć...
Roześmiała się. Drobne, silne dłonie pochwyciły jego ramiona.
– Przykro mi, wariacie. Jeszcze osiem dni. Twój system nerwowy byłby w strzępach, gdybyś się teraz podłączył. Tak powiedzieli lekarze. Poza tym uważają, że wszystko w porządku. Sprawdzą jutro albo pojutrze.
Położyła się znowu.
– Gdzie jesteśmy?
– W domu. W Tanim Hotelu.
– A gdzie Armitage?
– W Hiltonie. Sprzedaje tubylcom paciorki albo coś w tym stylu. Niedługo się wynosimy, chłopie. Amsterdam, Paryż, potem znowu Ciąg. – Dotknęła jego ramienia. – Przewróć się. Zrobię ci masaż.
Leżał na brzuchu, czubkami palców wyciągniętych rąk dotykając ścianki skrzyni. Molly zajęła się grzbietem. Klęczała na gąbce; czuł chłodny dotyk skórzanych dżinsów. Palcami muskała jego szyję.
– Dlaczego nie jesteś w Hiltonie?
Odpowiedziała, sięgając między jego uda i delikatnie, dwoma palcami, obejmując mosznę. Pieściła go przez minutę, wyprostowana wśród mroku, drugą ręką gładząc szyję. Skóra jej dżinsów trzeszczała cicho przy każdym poruszeniu. Case drgnął, czując, jak sztywnieje na miękkiej gąbce.
W głowie mu szumiało, ale kruchość szyi chyba ustąpiła. Uniósł się na łokciu, przewrócił, opadł na plecy, przyciągnął ją i lizał jej piersi. Małe, twarde, wilgotne sutki ześlizgiwały się po policzku. Odszukał zamek spodni i pociągnął.
– Zostaw – rzuciła. – Widzę.
Odgłos zsuwanych dżinsów. Poruszała się przy nim, póki nie odrzuciła ich na bok. Przełożyła nad nim nogę, a on dotknął jej twarzy. Nieoczekiwana twardość wszczepionych szkieł.
– Nie rób – powiedziała. – Zostają ślady.
Uklękła nad nim i poprowadziła jego dłoń, kciukiem wzdłuż szczeliny pośladków, z palcami rozłożonymi na wargach sromu. Gdy zsuwała się w dół, powróciły obrazy, pulsujące twarze, rozbłyskujące i gasnące strzępy neonów. Wygiął grzbiet, gdy go objęła. Ujeżdżała go, opadając raz za razem, aż doszli równocześnie. Orgazm zapłonął błękitem w bezczasowej przestrzeni, pustce jak w matrycy, gdzie twarze rozpadały się i znikały w korytarzach huraganu, a jej mocne i wilgotne uda ściskały jego biodra.
* * *
Na Ninsei rzadsza, robocza wersja tłumu przechodniów wykonywała rytualne figury złożonego tańca. Fale dźwięku przelewały się drzwiami salonów pachinko i gier automatycznych. Case zajrzał do „Chat”. Zone doglądał swoich dziewczyn w ciepłym, pachnącym piwem mroku. Ratz stał za barem.
– Widziałeś Wage’a, Ratz?
– Nie dzisiaj. – Barman spojrzał na Molly i demonstracyjnie uniósł brew.
– Jak go spotkasz, powiedz, że mam forsę.
– Szczęście zaczyna ci sprzyjać, artysto?
– Jeszcze za wcześnie, by o tym mówić.
* * *
– Słuchaj, muszę zobaczyć tego faceta. – Case obserwował swoje odbicie w lustrze okularów. – Mam z nim interesy, które powinienem zamknąć.
– Armitage nie będzie zadowolony, jeżeli spuszczę cię z oczu. – Stała z rękami na biodrach pod wytopionym zegarem Deane’a.
– On nie zechce rozmawiać, póki tu jesteś. Zresztą, pieprzę Deane’a, sam potrafi o siebie zadbać. Ale są ludzie, którzy pójdą pod glebę, jeśli bez słowa wyjadę z Chiby. To moi ludzie. Rozumiesz?
Zacisnęła usta i pokręciła głową.
– Mam ludzi w Singapurze, tokijskie kontakty w Shinjuku i Asakuza. Oni padną, zrozum – kłamał, trzymając ją za rękaw czarnej kurtki. – Pięć. Tylko pięć minut. Według twojego zegarka. Dobrze?
– Nie za to biorę pieniądze.
– To, za co ci płacą, to jedna sprawa. A paru moich bliskich przyjaciół, ginących tylko dlatego, że zbyt dosłownie traktujesz instrukcje, to całkiem inna.
– Gówno. Bliscy przyjaciele mojej dupy. Idziesz, bo chcesz nas sprawdzić u twojego kumpla przemytnika. – Oparła stopę o zakurzony stolik w stylu Kadinsky’ego.
– Case, stary druhu, wygląda na to, że twoja towarzyszka jest uzbrojona. I ma w głowie sporą ilość silikonu. O co ci właściwie chodzi? – Upiorne chrząknięcie Deane’a zawisło między nimi.
– Zaczekaj, Julie. Zresztą i tak wejdę sam.
– Możesz być tego pewien, synu. Nie zgodziłbym się na nic innego.
– Dobra – powiedziała. – Idź. Ale tylko pięć minut. Potem wejdę i wychłodzę twojego kumpla permanentnie. A przy okazji spróbuj się trochę zastanowić.
– Nad czym?
– Dlaczego właściwie robię ci przysługę. – Odwróciła się i wyszła, mijając stosy pojemników konserwowanego imbiru.
– Obracasz się w dziwniejszym niż zwykle towarzystwie – zauważył Deane.
– Julie, ona sobie poszła. Wpuścisz mnie? Proszę.
Zgrzytnęły rygle.
– Powoli, Case – ostrzegł głośnik.
– Włącz sprzęt, Julie. Wszystko, co masz w biurku – rzucił Case, siadając na kręconym krześle.
– Zawsze jest włączony – odparł uprzejmie Deane, wyjmując rewolwer zza rozłożonej starej maszyny do pisania. Wymierzył w Case’a. Rewolwer był potężny, magnum z odpiłowaną lufą. Wycięto też przednią część osłony spustu, a kolbę owinięto czymś, co przypominało starą taśmę klejącą. Case pomyślał, że broń wygląda dziwacznie w wypielęgnowanych palcach Deane’a.
– To tylko na wszelki wypadek, rozumiesz. Nic do ciebie nie mam. A teraz mów, czego chcesz.
– Potrzebna mi lekcja historii, Julie. I informacja o kimś.
– Coś się ruszyło, synu? – Deane miał na sobie pasiastą koszulę w cukierkowych barwach, z kołnierzykiem białym i sztywnym jak porcelana.
– Ja, Julie. Wyjeżdżam. Już mnie nie ma. Ale wyświadcz mi jeszcze uprzejmość.
– Informacja o kim, synu?
– Gaijin nazwiskiem Armitage. Ma apartament w Hiltonie.
– Siedź spokojnie, Case. – Deane odłożył broń i wystukał coś na klawiaturze małego terminalu. – Wiesz chyba tyle samo, co moja siatka. Ten dżentelmen dogadał się chwilowo z yakuzą, a synowie neonowej chryzantemy mają swoje sposoby ochrony sprzymierzeńców przed takimi jak ja. Wolę się nie przebijać. A teraz historia. Wspominałeś o historii. – Podniósł rewolwer, ale tym razem nie wycelował go w Case’a. – O jaką historię ci chodzi?
– O wojnę. Byłeś na wojnie, Julie?
– Wojnę? Co można o niej powiedzieć? Trwała trzy tygodnie.
– Rycząca Pięść.
– Słynna sprawa. Nie uczą was tego w szkole? Tuż po wojnie był to cholerny polityczny football. Afera jak Watergate, do samego piekła i z powrotem. Twoja góra, znaczy szefowie z Ciągu, dołączyła... zaraz, gdzie to było? W McLean? Wszystko w bunkrach... wielki skandal. Zmarnowali sporą porcję młodego, patriotycznego mięsa tylko po to, żeby przetestować jakąś nową technologię. Jak się potem okazało, wiedzieli o rosyjskiej obronie. Wiedzieli o empach, promiennikach impulsów magnetycznych. Ale posłali tych chłopców mimo wszystko, żeby sprawdzić. – Deane wzruszył ramionami. – Iwan strzelał do nich jak do kaczek.
– Ktoś się wyrwał?
– Chryste – westchnął Deane. – To były ciężkie czasy. Ale chyba tak, paru się udało. Jednej grupie. Przechwycili ruski szturmowiec. Wiesz, helikopter. Dolecieli nim do Finlandii. Nie znali kodów wejściowych i po drodze ostro ostrzelali fińską obronę. To byli goście z Oddziałów Specjalnych. – Pociągnął nosem. – Szlag by to trafił.
Case przytaknął. Zapach imbiru przyprawiał o mdłości.
– Przeżyłem wojnę w Lizbonie. – Deane odłożył rewolwer. – Piękne miejsce.
– Byłeś w wojsku, Julie?
– Raczej nie. Chociaż widziałem kilka akcji. – Uśmiechnął się swym dziecinnym uśmiechem. – To wspaniałe, co wojna robi z rynkami zbytu.
– Dzięki, Julie. Jestem ci winien przysługę.
– Drobiazg, Case. Do zobaczenia.
* * *
Później powtarzał sobie, że ten wieczór u Sammiego od początku wydawał się nie taki jak trzeba, że wyczywał to już wtedy, gdy szedł za Molly tamtym korytarzem, rozdeptując warstwę starych biletów i styropianowych kubków. Wyczuwał śmierć Lindy.
Po spotkaniu z Deane’em poszli do Namban, gdzie plikiem nowych jenów Armitage’a spłacił dług u Wage’a. Wage był zadowolony, jego chłopcy przeciwnie, a Molly uśmiechała się z ekstatyczną, dziką intensywnością, wyraźnie marząc, by któryś z nich zrobił pierwszy ruch. Potem zabrał ją do „Chat” na drinka.
– Marnujesz czas, kowboju – powiedziała, kiedy z kieszeni kurtki wyjął ośmiokątną tabletkę.
– Niby czemu? Chcesz jedną? – Podał jej także.
– Twoja nowa trzustka, Case. I bezpieczniki w wątrobie. Armitage zaprojektował je, żeby omijały to śmiecie. – Stuknęła w ośmiokąt purpurowym paznokciem. – Jesteś biochemicznie niezdolny do odlotu na amfetaminie i kokainie.
– Szlag... – mruknął. Spojrzał na tabletkę, potem na nią.
– Zjedz. Zjedz nawet tuzin. Nic się nie stanie.
Zjadł. Nic się nie stało.
Trzy piwa później Molly zapytała Ratza o walki.
– U Sammiego – odparł barman.
– Beze mnie – stwierdził Case. – Słyszałem, że ludzie się tam zabijają.
Po godzinie kupowała bilety od chudego Tajlandczyka w białej koszulce i luźnych spodenkach.
Lokal Sammiego był powietrzną kopułą ze sztywnej tkaniny wzmocnionej siatką cienkich stalowych linek, stojącą przy portowym magazynie. Korytarz z drzwiami na obu końcach służył za prymitywną śluzę, utrzymującą niezbędną różnicę ciśnień. Pierścienie jarzeniówek tkwiły w równych odstępach na drewnianym suficie, większość potłuczona już dawno temu. Wilgotne powietrze przygniatało zapachem potu i betonu.
Nie był przygotowany na widok areny, tłumu, na pełną napięcia ciszę, na gigantyczne świetlne kukiełki pod kopułą. Beton opadał tarasami do centralnej sceny, kolistego podwyższenia otoczonego gąszczem sprzętu projekcyjnego. Było ciemno; jedynie dwa hologramy przesuwały się migotliwie nad ringiem, powtarzając ruchy walczących. Warstwy papierosowego dymu unosiły się nad widownią, dryfując wolno, póki nie trafiały w prądy powietrza dmuchaw podtrzymujących kopułę. Było cicho; jedynie dmuchawy szumiały dyskretnie, a z głośników dobiegały wzmocnione oddechy zawodników.
Barwne odbicia pełzały w okularach Molly, gdy mężczyźni krążyli wokół siebie. Hologramy powiększały dziesięciokrotnie i noże w rękach miały prawie metr długości. Chwyt noża przy walce to chwyt szermierczy, przypomniał sobie Case. Palce obejmują rękojeść, z kciukiem wzdłuż ostrza. Wydawało się, że klingi dryfowały samodzielnie; szybowały z rytualną powolnością, ostrze mijało ostrze. Szukali luki w osłonie. Zwrócona ku górze twarz Molly stała się gładka i nieruchoma.
– Poszukam czegoś do jedzenia – poinformował Case.
Skinęła głową, pochłonięta tańcem na arenie.
Nie podobało mu się tutaj.
Odwrócił się i wszedł w cień. Za ciemno. I za cicho.
Zauważył, że widzami byli głównie Japończycy, i to nie typowi bywalcy Miasta Nocy. Raczej technicy z lepszych dzielnic. Przypuszczał, że arena zyskała aprobatę komitetu rekreacyjnego jakiejś korporacji. Przez chwilę zastanawiał się, jak to by było pracować przez całe życie dla którejś zaibatsu. Firmowe mieszkanie, firmowy hymn, firmowy pogrzeb.
Zanim znalazł budki z jedzeniem, okrążył niemal całą kopułę. Kupił yakitori na cienkich patyczkach i dwa wysokie kartonowe kubki piwa. Spojrzał na hologramy; krew znaczyła pierś jednej z figur. Gęsty brunatny sos ściekał mu na palce.
Za siedem dni będzie mógł się podłączyć. Kiedy zamykał oczy, widział matrycę.
Cienie zafalowały, gdy hologramy podjęły taniec.
Nagle poczuł ucisk supła lęku między łopatkami. Po żebrach spłynął lodowaty strumyk potu. Operacja się nie udała. Wciąż był tutaj, wciąż był mięsem, żadna Molly nie czeka wpatrzona w migotanie noży, żaden Armitage w Hiltonie nie trzyma dla niego biletów, nowego paszportu i pieniędzy. Wszystko to jest tylko snem, żałosnym wytworem fantazji... Gorące łzy stanęły w oczach.
W czerwonym błysku światła z nasady szyi trysnęła krew. Tłum wrzeszczał, wstawał, wrzeszczał... gdy jedna z postaci osunęła się bezwładnie, jej hologram bladł, zanikał...
Ostry smak wymiotów w gardle. Zamknął oczy, odetchnął głęboko, otworzył i zobaczył, jak mija go Linda. Jej szare oczy były ślepe z przerażenia. Nosiła ten sam francuski kombinezon.
Zniknęła. W cieniu.
Czysty, podświadomy odruch: rzucił piwo i kurczaka i pobiegł za nią. Może ją wołał; nie pamiętał dokładnie.
Powidok pojedynczej, cienkiej jak włos linii czerwonego światła. Rozcięła beton pod cienkimi podeszwami butów.
Białe tenisówki Lindy błyskały teraz bliżej wygiętej ściany. Znowu mignął w oczach upiorny promień lasera; podskakiwał w polu widzenia zgodnie z rytmem biegu.
Ktoś podłożył mu nogę. Beton obcierał skórę dłoni.
Przetoczył się i kopnął, ale nie trafił. Zobaczył, jak pochyla się nad nim chudy chłopak o ułożonych w kolce blond włosach, podświetlonych od tyłu tęczową aureolą. Postać nad sceną uniosła nóż w stronę wiwatującego tłumu. Chłopak uśmiechnął się i wyciągnął coś z rękawa: brzytwę, która zalśniła czerwienią, gdy w ciemności mignął trzeci promień. Ostrze niby różdżka magika zsuwało się ku krtani.
Twarz zniknęła w brzęczącym obłoku mikroskopijnych wybuchów: strzałki Molly, dwadzieścia na sekundę. Chłopak kaszlnął konwulsyjnie i runął na nogi Case’a.
Szedł w stronę budek z jedzeniem, w cień. Spojrzał w dół, oczekując rubinowej igły wyskakującej z piersi. Nic. Znalazł ją. Leżała z zamkniętymi oczami u stóp betonowego filaru. Czuł zapach gotowanego mięsa. Tłum wykrzykiwał imię zwycięzcy. Sprzedawca piwa wycierał kurki ciemną szmatą. Jedna biała tenisówka zsunęła się i leżała przy jej głowie.
Idź wzdłuż ściany. Betonowa krzywa. Ręce w kieszeniach. Nie zatrzymuj się. Wśród niewidzących twarzy, wpatrzonych w obraz zwycięzcy nad ringiem. Twarz Europejczyka zatańczyła w świetle płomyka zapałki, wargi zaciśnięte na krótkim cybuchu metalowej fajki. Zapach haszyszu. Case szedł przed siebie, nie czując niczego.
– Case. – Z głębokiego mroku wynurzyły się jej lustra. – Nic ci nie jest?
Coś harczało i bulgotało w ciemności za jej plecami.
Pokręcił głową.
– Walka skończona, Case. Pora do domu.
Próbował ją wyminąć, wejść w mrok, gdzie coś umierało. Zatrzymała go, opierając dłoń na piersi.
– Kumple twojego strachliwego przyjaciela. Zabił dla ciebie tę dziewczynę. Nie najlepiej dobierałeś sobie przyjaciół w tym mieście. Kiedy sprawdzaliśmy ciebie, dostaliśmy też częściowy profil tego starego skurwiela. Za parę nowych usmażyłby każdego. Ten za mną powiedział, że trafili na nią, kiedy próbowała pchnąć twój RAM. Taniej wyszło zabić ją i zabrać. Zaoszczędzili trochę szmalu... Namówiłam tego z laserem, żeby mi o wszystkim opowiedział. Czysty przypadek, że akurat byliśmy w tym miejscu, ale musiałam się upewnić.
Mówiła zimnym, twardym tonem.
Case miał wrażenie, że mózg się zaciął.
– Kto? – zapytał. – Kto ich przysłał?
Podała mu zachlapaną krwią torbę konserwowanego imbiru. Dostrzegł, że ręce ma lepkie od krwi. Z tyłu, w mroku, ktoś wydał chrapliwy odgłos i umarł.
* * *
Kiedy załatwili pooperacyjną kontrolę w klinice, Molly zabrała go na lotnisko. Armitage już czekał. Wynajął poduszkowiec. Ostatnim widokiem Chiby były ciemne łuki eleganckiej zabudowy. Potem mgła okryła czarne wody i dryfujące ławice odpadków.