Читать книгу Trylogia Ciągu: - William Gibson - Страница 12
Оглавление5
Zespół medyczny, który zatrudniła Molly, zajmował dwa piętra anonimowego bloku w pobliżu starego centrum Baltimore. Budynek zbudowano systemem modułowym, jak powiększoną do ogromnych wymiarów wersję Taniego Hotelu, w której każda skrzynia ma czterdzieści metrów długości. Case spotkał Molly, gdy wychodziła zza drzwi z ozdobnym napisem GERALD CHIN, DENTYSTA. Utykała.
– Powiedział, że jeśli w coś kopnę, noga mi odpadnie.
– Spotkałem jednego z twoich kumpli – poinformował. – Moderna.
– Tak? Którego?
– Lupusa Yonderboya. Przekazał wiadomość. – Podał jej papierową serwetkę, na której grubym mazakiem wykaligrafował WINTERMUTE. – Powiedział...
Wtedy uniosła dłoń w migu milczenia.
– Zapraszam cię na kraby – oznajmiła.
* * *
Po lunchu w Baltimore, gdzie Molly z irytującą łatwością poradziła sobie z krabem, złapali metro do Nowego Jorku. Case nauczył się, że nie należy zadawać pytań. Jedyną odpowiedzią był znak milczenia. Noga chyba jej dokuczała, więc nie odzywała się prawie wcale.
Chuda czarna dziewczynka z wplecionymi we włosy drewnianymi paciorkami i antycznymi opornikami otworzyła drzwi lokalu Finna i poprowadziła ich tunelem wśród śmieci. Case uznał, że podczas ich nieobecności stosy złomu urosły odrobinę. Czy może raczej uległy subtelnej przemianie, wygotowały się pod naporem czasu, niewidzialne płatki osiadły bezgłośnie, tworząc mierzwę, krystaliczną esencję odrzuconej technologii, kwitnącą w sekrecie na wysypiskach Ciągu.
Za wojskowym kocem, przy białym stole czekał Finn.
Molly zaczęła gestykulować, wyjęła strzęp papieru, napisała coś i podała Finnowi. Wziął go w dwa palce wyciągniętej ręki, jakby w obawie, że może wybuchnąć. Zrobił znak, którego Case nie znał, a który wyrażał kombinację zniecierpliwienia i ponurej rezygnacji. Wstał i strzepnął okruchy z tweedowej marynarki. Na stole stał słój marynowanych śledzi, a obok oopielniczki pełnej niedopałków partagasów leżało rozerwane plastikowe opakowanie sucharów.
– Czekajcie – polecił i wyszedł.
Molly usiadła na jego miejscu, ze wskazującego palca wysunęła ostrze i przebiła szarawe dzwonko śledzia. Case spacerował bez celu, przy każdym okrążeniu muskając palcami czujniki.
Po dziesięciu minutach wrócił Finn, ukazując w szerokim uśmiechu żółte zęby. Kiwnął głową, uniósł zwycięsko kciuk, po czym skinął na Case’a, by pomógł mu z płytą drzwi. Gdy Case wygładzał rzepy uchwytów, Finn wyjął z kieszeni małą płaską konsolę i wystukał długi ciąg znaków.
– Skarbie – zwrócił się do Molly, odkładając konsolę na bok. – Trafiłaś. Poważnie. Czuję to. Możesz powiedzieć, skąd to masz?
– Yonderboy – odparła Molly, odsuwając śledzie i suchary. – A na boku dogadałam się z Larrym.
– Chytrze – pochwalił Finn. – To SI.
– Moglibyście trochę wolniej? – poprosił Case.
– Berno. – Finn zignorował tę uwagę. – Berno. Ma warunkowe obywatelstwo szwajcarskie, zgodnie z ich odpowiednikiem Ustawy z pięćdziesiątego trzeciego. Zbudowana dla Tessier-Ashpool S.A. Są właścicielami mainframe’u i źródłowego software’u.
– Co jest w Bernie? – Case stanął między nimi.
– Wintermute to kod rozpoznawczy SI. Mam numer z Rejestru Turinga. Sztuczna inteligencja.
– Wszystko świetnie – stwierdziła Molly. – Ale dokąd to nas prowadzi?
– Jeśli Yonderboy ma rację – oświadczył Finn – ta SI stoi za Armitage’em.
– Zapłaciłam Larry’emu, żeby Moderni poniuchali koło Armitage’a – wyjaśniła Case’owi Molly. – Dysponują bardzo dziwnymi kanałami informacyjnymi. Umowa była taka, że dostaną forsę, jeśli odpowiedzą na jedno pytanie: kto prowadzi Armitage’a?
– I sądzisz, że to ta SI? One nie mają autonomii. To na pewno korporacja macierzysta, ten Tessle...
– Tessier-Ashpool S.A. – poprawił Finn. – Mogę opowiedzieć o nich ciekawą historię. Chcecie posłuchać?
Usiadł i zgarbił się lekko.
– Finn uwielbia opowiadać – zauważyła Molly.
– Tej historii nikt jeszcze nie słyszał – zaczął Finn.
* * *
Finn był paserem, handlarzem kradzionych towarów, przede wszystkim software’u. W ramach interesów kontaktował się czasem z innymi paserami, z których część pracowała w bardziej tradycyjnych dziedzinach. Handlowali szlachetnymi metalami, znaczkami, rzadkimi monetami, klejnotami, biżuterią, futrami, obrazami i dziełami sztuki. Historia, którą opowiedział Molly i Case’owi, zaczynała się od opowieści innego człowieka, mężczyzny, którego nazywał Smithem.
Smith także był paserem, ale w lepszych okresach działał legalnie jako sprzedawca dzieł sztuki. Był pierwszą znaną Finnowi osobą, która „poszła w krzem” – to określenie wydało się Case’owi dość staroświeckie. Kupował mikrosofty z programami o historii sztuki i cennikami galerii. Z sześcioma chipami w nowym gnieździe Smith dysponował budzącą podziw wiedzą – w porównaniu do swych znajomych. Mimo to przyszedł do Finna z prośbą o pomoc – przyjacielską prośbą, jak jeden człowiek interesu do drugiego. Szukał wejścia do danych klanu Tessier-Ashpool, wyjaśnił, i to wejścia zrealizowanego w sposób wykluczający prześledzenie trasy do źródła. To możliwe, zaopiniował Finn, ale za niezbędne uznał pewne wyjaśnienia.
– To śmierdziało – mówił Case’owi. – Śmierdziało forsą. A Smith był ostrożny. Niemal zbyt ostrożny.
Smith, jak się okazało, miał dostawcę znanego jako Jimmy. Ów Jimmy, włamywacz i nie tylko, wrócił właśnie po roku na wysokiej orbicie i przewiózł na dno studni grawitacyjnej pewne przedmioty. Najbardziej niezwykłym obiektem, jaki zdobył w swojej wędrówce po archipelagu, była głowa, misternie wykonane popiersie z emaliowanej platyny, wysadzane perłami i lazurytem. Smith westchnął, schował kieszonkowy mikroskop i poradził, by rzeźbę przetopić. Była współczesna, nie antyczna, zatem bez wartości dla kolekcjonerów. Jimmy się roześmiał. Popiersie jest terminalem komputerowym, wyjaśnił. Potrafi mówić. I to nie syntegłosem, ale dzięki wspaniałemu układowi zaworów i miniaturowych organowych piszczałek. Ktokolwiek skonstruował tę zabawkę, musiał wielbić barok i mieć skłonności do perwersji, gdyż syntegłosowe chipy są tanie jak barszcz. Kuriozum. Smith podłączył głowę do komputera i słuchał, jak melodyjny, nieludzki głos recytuje liczby zeszłorocznych stawek podatkowych.
Wśród jego klientów był pewien tokijski miliarder, którego namiętność do mechanicznych automatów graniczyła z fetyszyzmem. Smith wzruszył więc ramionami i podniósł otwarte dłonie w geście tak starym, jak sam handel. Spróbuje, obiecał, ale wątpi, czy dużo wytarguje.
Gdy Jimmy wyszedł, pozostawiając głowę, Smith zbadał ją uważnie. Wykrył pewne znaki szczególne. W końcu dotarł do śladów niezwykłej współpracy dwóch rzemieślników z Zurychu, specjalisty od emalii z Paryża, holenderskiego jubilera i projektanta układów scalonych z Kalifornii. Wykrył, że przedmiot został wykonany na zamówienie Tessier-Ashpool S.A.
Nawiązał wstępny kontakt z tokijskim kolekcjonerem, wspominając, że jest na tropie czegoś godnego uwagi.
A potem złożono mu wizytę. Niezapowiedziany gość przeszedł przez labirynt zabezpieczeń, jakby wcale nie istniał. Niski mężczyzna, Japończyk, niezwykle uprzejmy, prezentujący wszystkie cechy hodowlanego mordercy ninja. Smith patrzył nieruchomo w brązowe oczy śmierci siedzącej naprzeciw, za stolikiem z wietnamskiego palisandru. Delikatnie, niemal przepraszająco, klonowany zabójca oświadczył, że jego obowiązkiem jest znaleźć i odzyskać pewne dzieło sztuki, niezwykle piękny mechanizm, który zabrano z domu jego pana. Doszło do jego wiadomości, mówił ninja, że Smith może znać miejsce ukrycia tego obiektu.
Smith zapewnił, że nie chce umierać, i przyniósł głowę. Jakiego zysku, spytał ninja, spodziewał się pan ze sprzedaży tego przedmiotu? Smith wymienił sumę o wiele niższą od ceny, jaką zamierzał wyznaczyć. Ninja wyjął chip kredytowy i przelał odpowiednią kwotę z numerowanego szwajcarskiego konta. Któż to, pytał dalej, dostarczył panu ten przedmiot? Smith powiedział. Po kilku dniach dowiedział się o śmierci Jimmy’ego.
– Wtedy ja pojawiłem się na scenie – mówił dalej Finn. – Smith wiedział, że prowadzę interesy z ludźmi z Memory Lane, a tam właśnie załatwia się dyskretne wejścia, których źródeł nie można wykryć. Wynająłem kowboja. Wziąłem procent jako pośrednik. Smith był ostrożny. Przeżył właśnie coś bardzo dziwnego i wyszedł z tego cały, ale nic tu nie pasowało. Kto płacił z tego szwajcarskiego skarbca? Yakuza? Niemożliwe. Mają bardzo sztywny kodeks, obejmujący takie sytuacje: zabijają też odbiorcę. Zawsze. Jakaś afera wywiadu? Smith nie przypuszczał. Szpiegowskie interesy mają pewną aurę, którą nietrudno wyczuć. No więc kazałem mojemu kowbojowi przelecieć stare informacje prasowe i znaleźliśmy Tessier-Ashpool w dziale sądowym. Sprawa była nieistotna, ale mieliśmy już firmę prawniczą. Potem on załatwił lód tych adwokatów i dotarliśmy do adresu rodziny. Dużo nam z tego przyszło.
Case uniósł brew.
– Freeside – wyjaśnił Finn. – Wrzeciono. Wyszło na to, że prawie w całości należy do nich. Interesujący był obraz, jaki otrzymał mój kowboj, kiedy przeprowadził systematyczny przegląd wiadomości prasowych i wykonał kompilację. Organizacja rodzinna. Struktura korporacji. Teoretycznie możesz się wkupić do każdej spółki akcyjnej, ale od ponad stu lat ani jedna akcja Tessier-Ashpool nie pojawiła się na otwartym rynku. O ile wiem, na żadnym rynku. Taka bardzo spokojna, bardzo ekscentryczna rodzina, z pierwszej generacji wrzeciona. Rządzona jak korporacja. Z wielką forsą. Unikają prasy. Częste klonowania. Orbitalne prawa nie są tak twarde, jeśli chodzi o inżynierię genetyczną. I trudno stwierdzić, które pokolenie, czy kombinacja pokoleń, kieruje całym przedstawieniem w konkretnym momencie.
– A to dlaczego? – zdziwiła się Molly.
– Mają własne zestawy kriogeniczne. Prawo, nawet orbitalne, stanowi, że człowiek w stanie zamrożenia jest formalnie martwy. Wygląda na to, że się wymieniają, chociaż od trzydziestu lat nikt nie oglądał ojca-założyciela. Matka-założycielka zginęła w jakimś wypadku w laboratorium...
– I co się stało z twoim paserem?
– Nic. – Finn zmarszczył czoło. – Zostawił tę sprawę. Spojrzeliśmy tylko w tę fantastyczną plątaninę zależności T-A i to wszystko. Jimmy musiał jakoś dotrzeć do Straylight i zwinąć głowę, a Tessier-Ashpoolowie posłali po nią ninja. Smith postanowił o wszystkim zapomnieć. Może był sprytny. – Spojrzał na Molly. – Villa Straylight. Czubek wrzeciona. Teren ściśle prywatny.
– Sądzisz, że są właścicielami tego ninja?
– Smith tak uważał.
– Spore koszty – mruknęła. – Ciekawe, co się stało z tym małym ninja. Jak myślisz, Finn?
– Pewnie trzymają go w lodzie. I rozmrażają w razie potrzeby.
– No dobra – wtrącił Case. – Wiemy, że Armitage dostaje zlecenia od SI zwanej Wintermute. Do jakich wniosków to prowadzi?
– Na razie do żadnych – stwierdziła Molly. – Ale mam dla ciebie pewną robótkę na boku.
Podała mu złożony skrawek papieru. Rozwinął. Współrzędne sieci i kody wejściowe.
– Czyje to?
– Armitage’a. Jakaś jego baza danych. Kupiłam od Modernów. Osobna umowa. Gdzie to?
– W Londynie – oświadczył Case.
– Włam się – rzuciła ze śmiechem. – Przynajmniej raz spróbuj zarobić na utrzymanie.
* * *
Case stał na zatłoczonym peronie, czekając na pociąg trans-OMBA. Pił od chwili rozstania z Molly, która pewnie już od kilku godzin była na poddaszu z konstruktem Płaszczaka w zielonej torbie.
Nie dawała mu spokoju myśl o Płaszczaku jako konstrukcie, kasecie ROM-u odtwarzającej umiejętności zmarłego, jego obsesje i odruchy... Pociąg nadjechał, dudniąc na czarnej ścieżce indukcyjnej, a drobny pył posypał się ze szczelin w stropie tunelu. Case poczłapał do najbliższych drzwi. W drodze obserwował pasażerów. Para drapieżnych Chrześcijańskich Uczonych przesuwała się w stronę trójki młodych techniczek biurowych, noszących na rękach stylizowane hologramy waginy; różowa wilgoć migotała w ostrych światłach lamp. Techniczki oblizywały nerwowo doskonałe w kształcie wargi i spod metalizowanych powiek spoglądały na Chrześcijańskich Uczonych. Dziewczęta przypominały smukłe, egzotyczne zwierzęta. Kołysały się nieświadomie i z gracją w takt ruchu pociągu, a ich wysokie obcasy były jak gładkie kopytka na szarej podłodze wagonu. Zanim wpadły w panikę i rzuciły się do ucieczki przed misjonarzami, pociąg stanął na przystanku Case’a.
Wysiadł. Natychmiast zauważył hologram białego cygara, zawieszony przy ścianie stacji, z napisem FREESIDE pulsującym zdeformowanymi literami, stylizowanymi na japońskie piktogramy. Przecisnął się przez tłum i stanął, by obejrzeć obraz dokładnie. NA CO CZEKASZ? – mrugał plakat. Tępe, białe wrzeciono, nabijane kratownicami, promiennikami, dokami i kopułami. Tysiące razy widział już tę reklamę i inne, podobne. Ze swojego deku potrafił sięgnąć do danych Freeside równie łatwo, jak do Atlanty. Podróż to sprawa dla mięsa. Teraz jednak dostrzegł niewielki znaczek rozmiaru drobnej monety, wpleciony w świetlną sieć ogłoszenia: T-A.
Szedł w stronę pokoju na poddaszu i wspominał Płaszczaka. Większą część dziewiętnastego roku życia spędził w „Eleganckiej Porażce”, siedząc nad drogim piwem i obserwując kowbojów. Nigdy nawet nie dotknął deku, ale już wtedy wiedział, czego chce. Tego lata co najmniej dwudziestu takich jak on odwiedzało „Porażkę”, każdy z nich zdecydowany pracować jako pajac dla jakiegoś kowboja. Nie istniał inny sposób nauki.
Wszyscy słyszeli o Pauleyu, hałaśliwym dżokeju z przedmieść Atlanty, który przeżył śmierć kliniczną za czarnym lodem. Plotka – nieśmiała, uliczna, jedyna, która krążyła – nie mówiła o nim wiele. Tyle że dokonał niemożliwego.
– Wielka sprawa – poinformował Case’a inny przyszły kowboj, za cenę piwa. – Ale kto wie, jaka dokładnie? Słyszałem, że to sieć wypłat Brazylii. W każdym razie był trupem, martwym i zimnym.
Case spojrzał przez bar na tęgiego mężczyznę w koszulce, o skórze w odcieniu ołowiu.
– Mały – powiedział mu Płaszczak kilka miesięcy później, w Miami. – Jestem całkiem jak te pieprzone, wielkie jaszczurki, wiesz? Mają po dwa cholerne mózgi, jeden w głowie, jeden nad ogonem. Rusza tylnymi łapami. Walnąłem ten czarny towar, a ogonowy mózg trzymał mnie w ruchu.
Kowbojska elita w „Porażce” unikała Pauleya z powodu jakiejś niezwykłej, grupowej fobii, graniczącej z zabobonem. McCoy Pauley, Łazarz cyberprzestrzeni...
I w końcu załatwiło go serce. Rosyjskie serce z demobilu, wszczepione podczas wojny w obozie jenieckim. Nie chciał go wymienić. Twierdził, że potrzebuje mocnych uderzeń, by zachować poczucie czasu.
Idąc po schodach, Case ściskał palcami strzępek papieru od Molly.
Molly pochrapywała na gąbce. Przezroczysta skorupa obejmowała jej nogę od kolana, sięgając kilka milimetrów poniżej pachwiny. Skórę pod sztywnym, mikroporowym gipsem znaczyły plamy stłuczeń, zmieniające kolor z czarnego na brzydki żółty. Osiem plastrów różnych barw i rozmiarów biegło w równej linii wokół lewego nadgarstka. Obok leżał transdermalny zestaw Akai, a cienkie czerwone przewody sięgały do trod wejściowych pod gipsem.
Case włączył tensor obok Hosaki. Krążek ostrego światła padł wprost na konstrukt Płaszczaka. Wsunął trochę lodu, wcisnął kasetę i podłączył się.
Wrażenie było dokładnie takie, jakby ktoś czytał mu przez ramię.
Odchrząknął.
– Dix? McCoy? To ty, chłopie? – Słowa z trudem przechodziły przez ściśnięte gardło.
– Cześć, brachu – odpowiedział bezkierunkowy głos.
– To ja, Case. Pamiętasz?
– Miami, pajac, szybki kurs.
– Dix, jaka jest ostatnia rzecz, jaką sobie przypominasz, zanim się do ciebie odezwałem?
– Nic.
– Zaczekaj.
Odłączył konstrukt. Wrażenie obecności zniknęło. Podłączył z powrotem.
– Dix? Kim ja jestem?
– Zagiąłeś mnie, synu. Kim ty jesteś, do cholery?
– Ca... twój kumpel. Partner. Co się z tobą dzieje?
– Dobre pytanie.
– Pamiętasz, że tu byłeś? Parę sekund temu?
– Nie.
– Wiesz, jak działa matryca osobowości w ROM-ie?
– Pewno, brachu. To przecież firmware’owy konstrukt.
– Włączam go w bank, z którego korzystam, i w ten sposób zapewniam sekwencyjną pamięć w czasie rzeczywistym?
– Chyba tak.
– Dobra, Dix. Ty jesteś konstruktem ROM-u. Kapujesz?
– Jeśli tak mówisz – odparł konstrukt. – Kim jesteś?
– Case.
– Miami – rzekł głos. – Pajac, szybki kurs.
– Zgadza się. A na początek, Dix, ty i ja przelecimy do sieci Londynu i złapiemy dostęp do paru danych. Wchodzisz w to?
– Chcesz mi powiedzieć, mały, że mam jakiś wybór?