Читать книгу Surogat - Witold Tauman - Страница 6

29

Оглавление

Przetarłeś zaspane oczy, podrapałeś się po udzie i przez kilka chwil rozważałeś, czy wstać już z łóżka, czy też zrezygnować z porannych wykładów i dać sobie jeszcze kilka godzin snu. W końcu zebrałeś się w sobie i wstałeś z łóżka. Dopiero wtedy, nie wcześniej, zauważyłeś, że drzwi do pokoju są otwarte, a w progu stoją dwaj wysocy, barczyści mężczyźni. Mieli na sobie identyczne, białe, świeżo wykrochmalone fartuchy i tak byli do siebie podobni, że od razu pomyślałeś, że to bracia. Skłonili się nisko, po czym jeden wszedł do pokoju i wskazując na przyszytą do kitla plakietkę z napisem „kierowca”, powiedział:

– Proszę się spakować. Przyjechaliśmy po pana.

– Słucham? – wykrztusiłeś zdezorientowany. – Kim panowie są?

– Jesteśmy szpitalnymi kierowcami. Przyjechaliśmy po pana.

– Dlaczego nie dostałem śniadania? Gospodyni powinna mi bezwzględnie przynieść śniadanie! – Nie wiedzieć czemu kwestia śniadania stała się wtedy dla ciebie absolutnie kluczowa. Choć rzeczywiście zwykle o tej godzinie już na ciebie czekało, nie miałeś w zwyczaju go jeść, jedynie zagryzałeś kawę kawałkiem chleba i wybiegałeś na miasto.

– Śniadanie może pan zjeść w szpitalnym bufecie. Jesteśmy spóźnieni, naprawdę powinniśmy już jechać. Niech się pan ubierze, spakuje i zapraszamy na dół, ambulans czeka.

– Bez śniadania nigdzie nie jadę! Płacę za nie, więc mam do niego prawo. Któryś z panów się nie zgadza? Jestem gotowy sprawę śniadania rozwiązać na drodze sądowej.

Drugi kierowca pokręcił głową, wyszedł z pokoju i po minucie wrócił, niosąc na tacy twoje śniadanie. Łapczywie złapałeś pierwszą z brzegu kanapkę i zadowolony ze zwycięstwa wgryzłeś się w sandwicza z kiełbasą. Z każdym kęsem czułeś, jak nabierasz pewności siebie, i gdy zjadłeś drugą kanapkę, postanowiłeś zakończyć ten przykry incydent.

– Panowie, żart ten nie jest śmieszny. Ze mnie nie jest też znowu taki naiwniak, żeby się na niego nabrać. Darujcie więc sobie wysiłek i dajcie człowiekowi w spokoju zjeść śniadanie. – Kierowcy nie ruszyli się jednak z miejsca. – No, żegnam panów. Nie wiem, kto was przysłał. Pewnie L., on ma takie kuriozalne poczucie humoru. Pozdrówcie go ode mnie koniecznie. – Uzbrojony w kanapki byłeś naprawdę pewny siebie i czułeś, że robi to wrażenie na niepożądanych gościach.

– Obawiam się, że nie zrozumiał nas pan. Nie jesteśmy żartownisiami (choć prywatnie poczucie humoru, owszem, mamy), lecz kierowcami ambulansu. Bardzo prosimy nie utrudniać nam pracy, dokończyć to swoje śniadanie, spakować się i zejść z nami do karetki.

– Po co mam się pakować? Gdzie mnie chcecie wieźć? Ja się do żadnego szpitala nie wybieram.

– Już tłumaczyliśmy, jesteśmy ze szpitala. Mamy tam pana przywieźć. To, czy się pan tam wybiera, nie ma żadnego znaczenia.

– W zasadzie – odezwał się drugi, milczący do tej pory, mężczyzna – gdyby się pan sam wybierał, nie byłoby tu nas. Ale się pan nie wybiera, więc jesteśmy. A jeżeli ma pan obiekcje wobec pakowania się, niech się pan nie pakuje. To bez znaczenia. Instrukcja mówi, by zalecać pacjentom pakowanie się, ponoć wtedy łatwiej zgadzają się na wyjazd. Ale skoro pan nie chce, nie będziemy zmuszać.

– Niech pan tylko zarzuci coś cieplejszego na tę pidżamę. Na dworze wiatr, w drodze do samochodu mógłby pan dostać kataru.

Wielkimi oczami patrzyłeś to na jednego, to na drugiego intruza. Po kilku minutach niczym niezakłócanej ciszy położyłeś się z powrotem do łóżka.

– Panowie wybaczą, ale nigdzie nie jadę. Ja tu panów nie wzywałem, nie wybieram się do żadnego szpitala. Na szczęście w kraju panują prawa i swobody. Nie tylko do spakowania się, ale w ogóle do niczego mnie panowie nie zmuszą. Ja za godzinę muszę być na uczelni. – Leżąc, wyciągnąłeś rękę w stronę wyjścia. – Tam są drzwi, żegnam.

Kierowcy spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami, ukłonili się nisko i ruszyli do wyjścia. W progu jeden z nich odwrócił się jeszcze na pięcie.

– Odejść nie możemy. Nie w ten sposób. Ale ma pan rację, bez pana zgody nigdzie nie pojedziemy. Wobec tego będziemy czekać przed wejściem, na ulicy, aż się pan zdecyduje i wtedy pana zawieziemy. Muszę jednak ostrzec, że w szpitalu taka zwłoka nikomu się nie spodoba.

Po tych słowach kierowcy wyszli z pokoju i, tak jak zapowiedzieli, codziennie czekali na ciebie na ulicy, przed wejściem do pensjonatu. Fartuchy z czasem straciły swój biały, szpitalny kolor i ludzie nie wiedząc, co to za jedni, traktowali ich jak odźwiernych. Taką właśnie pomyłkę popełniła teraz ciotka.

– I tak do teraz stoją. Mam nadzieję, że cioci nie niepokoili?

Ciotka, przerażona, gapi się na ciebie wielkimi, okrągłymi oczami.

– Oszalałeś! Przyjechali po ciebie, a tyś nie pojechał? – Dziamga, ciumka. – Tak się odpowiedzialny człowiek nie zachowuje. Przecież oni ze szpitala. Oni pewnie wiedzą coś więcej w sprawie kataru. Dlaczegoś z nimi nie pojechał? Trzeba było pojechać! – I dalej tak cmoka i mlaszcze, ciamka i cmokta, aż w końcu masz dość i wyciamkuje twoją zgodę.

– No dobrze, już dobrze. Pojadę. Specjalnie dla cioci. Jutro się do nich zgłoszę i pojedziemy.

– O nie. Jutro mnie tu nie będzie, a ty się znowu zachowasz jak dziecko. Ubieraj się natychmiast, idziemy teraz. Jeszcze przy mnie wsiądziesz do tego ambulansu.

Uginasz się pod stanowczością ciotki i po kilku minutach jesteście już na ulicy. Ciocia trzyma cię mocno pod ramię, a ty zastanawiasz się, czy jesteś jej podporą czy tylko więźniem. Na chodniku, jak zwykle, stoją kierowcy i, jak zwykle, kłaniają ci się w pas.

– Przyprowadziłam wam panowie mojego chłoptasia, F. Macie panowie podobno jechać z nim do szpitala.

– Ano mamy – odpowiadają razem kierowcy.

– W takim razie oddaję go w wasze ręce. F., przeproś panów, że tak długo kazałeś im na siebie czekać.

– Przepraszam. – Czerwienisz się jak uczniak.

– Nic nie szkodzi, proszę pani – uśmiechają się kierowcy i przejmują cię z rąk ciotki.

– Sprawdźcie, czy nie złapał przypadkiem kataru!

– Sprawdzimy, sprawdzimy – odpowiadają, prowadząc cię już do ambulansu. – Proszę się o niego nie martwić. W naszym szpitalu pracują najlepsi specjaliści. – Ostatni raz kłaniają się ciotce, po czym pakują cię do samochodu, wsiadają i odjeżdżacie.

Surogat

Подняться наверх