Читать книгу Surogat - Witold Tauman - Страница 7
28
ОглавлениеZajeżdżacie pod szpitalną bramę, jeden z pielęgniarzy otwiera ci drzwi, drugi mamrocze słowa pożegnania i już ich nie ma. Jesteś ty i jesteś zły, wściekły na siebie, że ugiąłeś się pod presją cmokania ciotki i zmarnujesz dzień na zbędne badania, zapewne kolejny wymysł biurokratów ze stolicy, z upodobaniem ciotkujących całemu narodowi. Postanawiasz załatwić sprawę tak szybko, jak to tylko możliwe, i czym prędzej wrócisz do domu. Może jeszcze zdążysz na popołudniowe wydanie Wiadomości. Mijasz bramę i starając się nie wpaść w kałuże, idziesz w stronę szpitala. Jednak po porannym deszczu chodnik jest pełen wody i raz za razem trafiasz butem w błoto. Przeklinając swoją uległość wobec ciotki, liczysz, ile będziesz musiał zapłacić za czyszczenie.
Wreszcie docierasz do wejścia. Do drzwi przyklejona jest kartka z rozmazanym napisem poświadczającym, że mieści się tu izba przyjęć, działająca w godzinach takich a takich. Pchnięciem torujesz sobie drogę i wchodzisz do środka. Sala jest pełna ludzi. Petenci i petentki tłoczą się, kłębią, przepychają, a z prawej strony, tam gdzie ścisk jest największy, siedzą sobie nawet na głowach. Każdy trzyma w ręku kartkę z numerkiem i ze wzrokiem wlepionym w zawieszony na ścianie zegar czeka na swoją kolej. Przerażający widok. Straszliwa perspektywa. Wygląda na to, że ominą cię nie tylko popołudniowe Wiadomości, ale i te wieczorne, dłuższe, pełniejsze. Jesteś mężczyzną czynu, więc otrząsasz się z trwogi, odszukujesz w tłumie pielęgniarkę i jak wcześniej omijając kałuże, tak teraz omijając ludzi, ruszasz w jej kierunku.
– Przepraszam bardzo. Miałem się tu zgłosić. – Robisz ważną minę. – Przywiózł mnie ambulans.
– Jak wszystkich tutaj, jak wszystkich.
– A nie ma może jakiegoś sposobu, wie pani kochana, jakiegoś sposobiku? Ja bym mógł się odpowiednio odwdzięczyć.
– Pan? Ale pan przecież tu w ogóle, w tej kolejce, stać nie musi.
– Nie? – A jednak! Wiadomość o ambulansie widocznie dopiero teraz dotarła do świadomości pielęgniarki.
– Nie, proszę pana. Króliki przyjmujemy w sali obok. Proszę wyjść i pierwsze drzwi po prawej. Chyba wie pan, która to prawa. Ta, na której nie nosi pan...
– Co to za żarty! Przecież nie jestem... – W tym momencie zerkasz na swoje ręce i widzisz, że istotnie sprawiają one dość królicze wrażenie. Nogi, choć opięte spodniami, także są niepokojąco królicze. Przerywasz protest w pół zdania, odwracasz się i roztrącając petentów, wybiegasz na podwórze. Podbiegasz do najbliższej kałuży, patrzysz na swoje odbicie i widzisz mierzącego metr osiemdziesiąt pluszowego królika. Mrugasz zdziwiony raz i drugi, ale nic to nie zmienia, wzruszasz więc ramionami i zrezygnowany kierujesz swoje kroki z powrotem do szpitala.
Zgodnie ze słowami pielęgniarki kilka metrów na prawo od wejścia do izby przyjęć są drugie drzwi. Dałbyś sobie głowę uciąć, że chwilę wcześniej ich tu nie było. Ale zaraz myślisz, że tę samą chwilę wcześniej dałbyś sobie też uciąć głowę, że nie jesteś królikiem. Podchodzisz więc do wejścia, naciskasz klamkę, drzwi ustępują bez oporu i już jesteś w środku.
– No, no, panie F., jest pan spóźniony – rozlega się głos w głębi pokoju i dostrzegasz ustawioną pod przeciwległą ścianą ladę, za którą siedzi wysoki, barczysty mężczyzna. Uśmiechasz się, bo wydaje ci się, że... Jednak gdy podchodzisz bliżej, orientujesz się, że to nie jeden z kierowców ambulansu, a ktoś inny, choć łudząco do sanitariuszy podobny. – Ma pan coś na swoje usprawiedliwienie? – pyta pielęgniarz.
– Nie muszę się tłumaczyć. Z pewnością nie panu. – Urażony belferskim tonem pielęgniarza cofasz się spod lady i siadasz na stojącym pod ścianą krześle. – Pan może nie zdaje sobie sprawy, ale ja tam, na zewnątrz, jestem Stypendystą. Wkrótce będę miał też Stanowisko. Rozumie pan? Nie będę się przed panem z niczego tłumaczył. Przede wszystkim byłoby to po prostu niestosowne. – Krzesło, na którym usiadłeś, okazuje się wyjątkowo niewygodne, milkniesz więc, by znaleźć sobie wygodniejszą pozycję.
– Myślałem po prostu, że lepiej będzie, jeśli ma pan jakieś wytłumaczenie. Ale skoro pan jest na Stanowisku, pewnie będzie to uwzględnione. Tymczasem proszę się nie denerwować, proszę się tylko nie denerwować, Doktor zaraz pana poprosi.
Istotnie, mija kilka minut, jedne z drzwi otwierają się i głos ze środka woła:
– Panie F., zapraszam!
Zrywasz się z krzesła i nie patrząc na pielęgniarza, wbiegasz do lekarskiego gabinetu. Pokój okazuje się małą, słabo oświetloną klitką, prawie w całości wypełnioną przez zawalone papierami biurko. Za górą teczek, formularzy i blankietów siedzi Doktor: niski, chudy jegomość w śnieżnobiałym kitlu i okularach na nosie.
– Niech pan usiądzie. – Zauważasz stojący obok twojej nogi zydelek. Siadasz i z ulgą stwierdzasz, że nie wszystkie krzesła w szpitalu są tak niewygodne jak to w poczekalni. – Wezwaliśmy tu pana, ponieważ zrobiliśmy pewne badania, których wyniki ściśle pana dotyczą.
– Badania? Eksperymenty? Na mnie? Mnie dotyczące? – Fala słusznej złości aż unosi cię z krzesełka. – Bez mojej wiedzy? Jeśli tak, to jest grubsza sprawa, oburzająca sprawa! To jest materiał dla dziennikarzy!
– Spokojnie, niech się pan tak nie unosi. Badania nie ingerowały w pańską prywatność. Przecież mamy w kraju prawa...
– I swobody!
– Tak, i swobody. Nasze badania miały charakter trochę inny, że tak powiem, niejednostkowy.
– Czyli afera jest większa? Jest więcej ofiar? No, to panie doktor, ja ten cały szpital puszczę z torbami. To jest kraj cywilizowany, takich rzeczy tu robić nie wolno. – Złość ustępuje miejsca podnieceniu. Wybierając ścieżkę akademicką, całe lata temu zrezygnowałeś z pieniędzy, a tu proszę, same pchają się w ręce. Odszkodowania w tego typu sprawach liczone są przecież w dziesiątkach, co tam dziesiątkach, setkach tysięcy. Z całą pewnością w setkach tysięcy.
– Och, nie mówiłbym w tym przypadku o ofiarach. Niewiele zresztą w ogóle mogę panu mówić, szczegóły procedur badawczych objęte są tajemnicą lekarską. Nie moje to zadanie o nich opowiadać ani pańskie słuchać.
– A jakie jest w takim razie pańskie zadanie?
– To chyba oczywiste. Ogłosić panu naszą diagnozę.
– Diagnozę opartą na tych bezprawnych badaniach?
– Jeśli tak panu wygodniej... Między nami mówiąc, mnie wszystko jedno, jak je pan nazwie, moja rola sprowadza się tylko do ogłoszenia wyników.
– Dobrze więc. Co to za diagnoza? – Choć w myślach wydajesz już pieniądze, jakie przyniesie ci sprzedaż tematu „Magazynowi” i sądowy wyrok, nie ma powodu, by dodatkowo nie wzbogacić się o wyniki szpitalnych badań.
– Jest pan chory. Choroba na razie nie powinna panu doskwierać, jednak musi pan wiedzieć, że nie jest to zwykły Katar. Choroba ta jest nieuleczalna i śmiertelna. Pan, panie F., jest umierający, umiera pan i pan umrze. Zostało panu...
Dalszy ciąg monologu Doktora nie dociera już do twojej świadomości. Przed oczami robi ci się ciemno, a ciało wiotczeje i bezwładnie chwieje się na zydlu. Spadasz w głęboką przepaść, a jej krawędzie są tak daleko, że dookoła zalega już tylko mrok i cisza. Ciszę zakłóca twój chrapliwy oddech, zwielokrotniany przez echo. Po sekundzie otacza cię dźwięk tysiąca oddechów i zdajesz sobie sprawę, że gdy ostatni z nich wybrzmi, ty umrzesz. Ja umrę, myślisz. Ja umiera, myślisz. Już nigdy nie zrobisz tego, co miałeś zrobić, kiedy już przyjdzie czas, żeby zacząć coś robić. Jakże to możliwe! Oszukany i oszołomiony wodzisz dookoła siebie dłońmi, szukając oparcia. Lewą ręką łapiesz za krzesło i znów jesteś w gabinecie. Rozglądasz się po pokoju w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłbyś się ukryć, a gdy nie znajdujesz nic lepszego od własnego zydla, rzucasz się na posadzkę i pakujesz głowę pod krzesło. To jednak nie starcza, chowasz się więc wf., ten w pacjenta, aż w końcu wszyscy czterej, ty jeden, chowacie się za Pacjentem.
– Jakie są szanse na wyzdrowienie, panie Doktorze? – pytasz.
– Jak już mówiłem, niestety choroba jest nieuleczalna.
– Może doszło do jakiejś pomyłki? Może to nie mnie przeznaczona była ta diagnoza? Ktoś pewnie popełnił błąd! U nas na uczelni nieustannie popełniane są błędy.
– O pomyłce nie może być mowy. Bardzo mi przykro.
– I nic nie da się zrobić? Bardzo pana proszę, panie Doktorze. Przecież młody jeszcze ze mnie człowiek. – Potężna sylwetka lekarza podnosi się znad biurka i przez parę chwil Doktor uważnie ci się przygląda.
– Mogę pacjenta skierować do szpitala, może tam dadzą panu jakąś nadzieję. Bardziej panu nie pomogę.
– Do szpitala? Ależ oczywiście! Bardzo bym chciał do szpitala. Gdyby pan Doktor był tak miły. Ja się odwdzięczę. Ja tam, na zewnątrz, będę kiedyś zajmował Stanowisko. A mój wuj jest bardzo ceniony w mieście, ma kontakty, on panu... Bardzo pana Doktora proszę, niech mnie Doktor tam skieruje – skomlesz po raz pierwszy, wysadzając spod zydla głowę.