Читать книгу Himalaistka - Wojciech Wójcik - Страница 6

Оглавление

Na wysokości siedmiu tysięcy metrów wiał huraganowy wiatr, ale tutaj – na dnie głębokiej szczeliny w skalno-lodowym zboczu K2 – było zacisznie i spokojnie. Aż zbyt spokojnie. Lód, połyskujący gdzieniegdzie w tej odrobinie sączącego się z góry światła, miał barwę butelkowej zieleni, a wznoszące się niemal pionowo krawędzie przywodziły na myśl ściany katedry. Szczelina była miejscami tak wąska, że idący jej dnem dorosły mężczyzna musiałby co chwila wciągać brzuch, przeciskając się między jęzorami lodu. Tylko w jednym miejscu było trochę szerzej – na tyle, że pomiędzy ścianami mógłby się zmieścić średniej wielkości samochód. Martwa kobieta leżała właśnie tam – zastygła w dramatycznej pozie, z porozrzucanymi kończynami i odchyloną do tyłu głową.

Na tej wysokości panuje siarczysty mróz, a na dno szczeliny nigdy nie docierało słońce. Nic więc dziwnego, że zwłoki zachowały się w niemal idealnym stanie. Na szczęście ciemność litościwie skrywała prawie wszystkie oznaki niespodziewanej, nagłej śmierci. W otwartych oczach nie było widać przerażenia, a na wargach – grymasu bólu. Nie było też widać wielkiej, ziejącej w skroni dziury. W półmroku dziewczyna wyglądała jak marmurowy posąg – tak idealny, jakby wyrzeźbił go sam Michał Anioł. Gdyby nie nienaturalne ułożenie głowy, którą upadek niemal oderwał od tułowia, można by odnieść wrażenie, że śpi.

Alpinistyczne ubranie okrywało jej zamarznięte ciało niczym druga skóra. W pewnym sensie było jej drugą skórą. Kochała góry bardziej niż cokolwiek innego. Za życia wolała Gore-Tex od najszlachetniejszego jedwabiu, a raki były jej bliższe niż najbardziej szałowe szpilki od Ralpha Laurena. Zawsze – pół żartem, pół serio – mówiła, by do trumny ubrać ją w kolorowy strój do wspinaczki. Stało się tak, jak chciała. Tyle że nigdzie nie było trumny…

Ciało kobiety opierało się o jedną ze ścian szczeliny, pomału stapiając się z nią w jedność. Za kilka lat kobieta stanie się jej nieodłączną częścią – barwnym motylem zatopionym w na wpół przezroczystym lodzie. Już teraz – trochę ponad pół roku po tym, gdy umarła – lód upominał się o swoje. Aby poruszyć przymarznięte ciało, należałoby użyć łomu. Albo przynajmniej czekana.

Czekan, czy też – jak mówią himalaiści – dziabka, był tu, na miejscu. Ostrze zagłębiało się w dziurze na skroni, a trzonek sterczał poziomo tuż nad alabastrowo białą twarzą. Na włóknie węglowym, z którego był wykonany, potworzyły się sople. Jeden z nich – na podobieństwo kolumny – łączył środkową część trzonka z wydatnym nosem. Nosem, który stanowił jedyną skazę w olśniewającej niegdyś urodzie. Nosem, przez który w podstawówce złośliwe koleżanki nazywały ją krogulcem.

Dno szczeliny miało coś wspólnego z cmentarzem. Ciszę, która aż kłuła w uszy. Stojąc obok martwej dziewczyny na dnie lodowego kanionu, trudno było uwierzyć, że kilkanaście metrów wyżej wiatr wył głośniej niż silniki bolidów Formuły 1. Tu było tak zacisznie. Tak spokojnie.

Tymczasem na powierzchni góry właśnie zaczynał się dramat. Miejsce, które znali jako obóz numer cztery, nie istniało. Tam, gdzie kilkanaście godzin temu stały trzy namioty, teraz leżały lodowe bryły – niektóre wielkości dwupiętrowych kamienic. Łukasz Lewicki, chociaż nie był przesadnie religijny, odruchowo się przeżegnał. Grube łapawice na moment się zetknęły, a potem ukryte w nich palce znów podjęły nierówny bój o to, by się nie odmrozić. Zaciśnij, rozluźnij, zaciśnij, rozluźnij. I tak przez cały czas. Oczywiście z wyjątkiem chwil, gdy trzeba było ich użyć.

Wiatr dął tak głośno, że trudno się było porozumiewać, ale Łukasz był niemal pewny, że to usłyszał. Soczyste przekleństwo, po którym padło męskie imię. Kuba zawsze dużo przeklinał, ale tym razem naprawdę miał powody.

– Popieprzony dziad – zgodził się Łukasz, patrząc na kolegę, z którym łączyła go lina. – Skopiemy mu tyłek, co?

Mówili o kierowniku wyprawy, legendarnym Bartoszu Winnickim. To on uraczył ich prognozą pogody, po której zdecydowali się podjąć atak szczytowy. Prognoza okazała się trefna. Okno pogodowe skończyło się zaraz po tym, jak się zaczęło, i teraz czekał ich dramatyczny odwrót. Od położonej na pięciu tysiącach metrów bazy dzieliły ich niemal trzy kilometry. W pionie. Chociaż liczyła się każda sekunda, a osiągnięcie bazy – i siedzącego w niej Winnickiego – w ich sytuacji wcale nie było takie pewne, przez dłuższą chwilę kulili się w podmuchach wiatru, rozkoszując się myślą, co zrobią, jak już go dopadną…

Pocieszające było jedno: w namiotach obozu czwartego – tych, które pochłonęła lawina – nikogo nie było. Opuścili je o czwartej nad ranem całą szóstką, kierując się w stronę szczytu. Co prawda pozostała czwórka himalaistów zrezygnowała z ataku szczytowego znacznie wcześniej, ale i tak nie było fizycznej możliwości, by koledzy dotarli w to miejsce przed lawiną. W chwili, gdy schodziła, znajdowali się po bezpiecznej stronie skalnego żebra.

Nie, tamta lawina, którą obserwowali z góry, nie stanowiła niebezpieczeństwa. Ale po niej mogły przyjść następne, a poza tym… coraz bardziej wariowała pogoda. Widoczność spadała z każdą minutą i chociaż do zmroku pozostało jeszcze kilka godzin, to zaczynało robić się ciemno.

– Idziemy?

Widząc, że kolega nie zrozumiał, Łukasz wskazał łapawicą kierunek zejścia. Nie wyglądało zachęcająco. Rozległe plateau urywało się nagle, a zbocze schodziło dalej stromym kominem. Czy na tyle stromym, by się wiązać? Kuba najwyraźniej uznał, że nie, bo rozpiął karabińczyk.

– Ty pierwszy.

Pomysł sprzed kilku godzin, by pomimo pogarszającej się pogody kontynuować atak szczytowy, był szalony. Kierownik, który najpierw wpakował ich na minę „swoją” prognozą pogody, zaczął się drzeć, by wracali. Pozostałe dwa zespoły zawróciły, ale oni byli zbyt ambitni i pięli się do góry tak długo, aż wiatr zrobił się zbyt mocny, by się wspinać. Poddali się tuż przed szczytem.

Podczas ataku szczytowego, zirytowani władczym głosem kierownika, wyłączyli radio i teraz – gdy kontakt z bazą mógł decydować o życiu i śmierci – nie byli w stanie go włączyć. Kuba zatrzymał się na skraju plateau i jeszcze przez chwilę manipulował palcami przy pokrętłach. A potem znów założył łapawice i sugestywnie wzruszył ramionami. Ruszyli pogrążeni w niewesołych myślach, ale żadna z nich nie dotyczyła dramatycznej sytuacji, w której się znaleźli. Wciąż nie mogli przeboleć, że nie zostali pierwszymi w historii zimowymi zdobywcami K2.

– Cholera, było tak blisko… – westchnął Łukasz, stawiając pierwszy krok w dół komina. – Dwieście metrów… Cholerne dwieście metrów.

Tyle zabrakło im do szczytu, ale teraz mieli do celu znacznie dalej. Obóz trzeci, do którego musieli dotrzeć, znajdował się na wysokości siedmiu tysięcy dwustu metrów, czyli ponad osiemset metrów niżej. Biwak na dziko nie wchodził w grę. To nie był lipiec, tylko luty. Zima w Karakorum nie dawała nawet najmniejszego marginesu błędu. Obaj zdawali sobie sprawę, że jeżeli nie dotrą do trójki, czeka ich śmierć.

I obaj się tym nie przejmowali. Tacy już byli.

Obóz trzeci skrył się za kłębiącymi się chmurami, ale drogę znali niemal na pamięć. W ostatnich tygodniach pokonywali ją już czterokrotnie – wnosili tędy sprzęt, przygotowując się do dzisiejszego ataku. Teoretycznie zejście tym fragmentem Żebra Abruzzi nie powinno nastręczać trudności. Z punktu widzenia zaaklimatyzowanego alpinisty był to spacerek po parku. Ale w tym parku było minus czterdzieści stopni, a temperatura odczuwalna zdawała się jeszcze niższa.

Na szczęście w kominie, którym schodzili, wiatr był nieco lżejszy, a gdy dotarli do pierwszej poręczówki, ucichł niemal zupełnie. Miejscami irytowała ich ograniczona widoczność, ale zdarzały się momenty, w których nie było najgorzej. Najwyraźniej załamanie pogody nie było aż tak gwałtowne.W krótkotrwałym oknie między chmurami pojawił się nawet fragment pomarańczowego nieba, zwiastującego rychły zachód słońca.

Łukasz zatrzymał się na chwilę na nachylonym pod kątem sześćdziesięciu stopni zboczu i ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że pogwizduje. Zupełnie jakby był na wycieczce w Bieszczadach. Z każdym metrem w dół miał coraz więcej siły. Tak to już jest. Opuszczanie strefy śmierci – czyli terenu położonego ponad osiem tysięcy metrów nad poziomem morza – zawsze wiązało się dla niego z uwolnieniem hormonu szczęścia.

Za moment obok zatrzymał się Kuba. Łukasz popatrzył na jego popękane usta i wiszący mu z nosa sopel i… parsknął śmiechem.

– Jak jest?

Kuba uśmiechnął się krzywo, usiłując trzymać fason, ale Łukasz od razu zobaczył, że przyjaciel czymś się gryzie. Znali się od czasów, gdy byli nastolatkami. Zdobyli razem niejeden szczyt. A na nizinach wypili niejedną butelkę wódki.

– Źle się czujesz? Masz wysokościówkę?

W głosie Łukasza o dziwo pobrzmiewała nadzieja. W miejscu, w którym się znajdowali, wysokościówka, czyli choroba wysokościowa, nie byłaby problemem. Byli wystarczająco nisko – licznik Łukasza wskazywał, że zatrzymali się na wysokości siedmiu tysięcy ośmiuset metrów – by jej objawy zaczęły szybko ustępować. Ale Kuba pokręcił głową.

– Łapawica – mruknął, zaciskając szczęki. – Spadła mi, cholera…

Łukasz przełknął ślinę. Bez łapawicy, czyli dużej, zewnętrznej rękawicy, przyjaciel nie miał szans, by uniknąć odmrożeń. Cienkie rękawiczki, które miał pod spodem, nadawały się co najwyżej do tego, by je włożyć w buty. A Karakorum nie wybaczało…

– Dawno ci spadła? – Łukasz zdał sobie sprawę, że mówi bez zacięć. Wyżej, w rozrzedzonym powietrzu, co dwie sylaby musiał łapać oddech. – Gdzie?

– Pięć minut temu. Gdzieś tam. – Kuba wskazał drugą dłonią lodowy uskok powyżej, a potem znów zaczął masować niedostatecznie osłoniętą dłoń. – Bawiłem się radiem.

Przez chwilę obaj patrzyli w górę, a potem – korzystając z krótkotrwałego przejaśnienia – zaczęli się rozglądać. Łapawica miała intensywnie fioletowy kolor. Na monochromatycznym, białym tle powinna być widoczna.

– Nic z tego – mruknął Kuba. – Poleciała gdzieś w…

Na czerwonym od mrozu, zarośniętym obliczu Łukasza pojawił się uśmiech. Tak szeroki, że na popękanych wargach zastygła mu kropla krwi.

– Nie biadol. Jest tam. Widzisz?

Łapawica leżała kilkadziesiąt metrów od szlaku, którym schodzili, niemal na samym środku śnieżnego wypłaszczenia. Kuba spojrzał we wskazanym kierunku, zmrużył oczy i podskoczył z radości. A potem mocniej złapał czekan.

– Ty, Sokole Oko… Dzięki! Myślałem, że już po paluchach. Zaczekasz?

Łukasz pokręcił głową.

– Zlecisz. Ja pójdę.

Kuba skrzyżował ręce na piersiach. Nie zamierzał polemizować. Był sprawnym wspinaczem, ale Łukasz był o wiele lepszy technicznie, a poza tym… Wyglądało na to, że jest też w lepszej kondycji. W ich układzie takie poświęcenie było czymś naturalnym. Robili dla siebie bardziej ryzykowne rzeczy.

– Cyknę ci fotkę. – Kuba uśmiechnął się, a potem zaczął oglądać dłoń. – I byłbym wdzięczny, jakbyś się pospieszył. Chodzą mi po niej jakieś cholerne mrówki.

Łukasz zadrżał w podmuchu wiatru, a potem bez słowa puścił gwarantującą bezpieczeństwo poręczówkę i – wspomagając się czekanem – przetrawersował lodowy stok, osiągając śnieżną półeczkę. Zaczepił łapawicę o klamerkę na kasku i pomachał czekającemu Kubie, udając, że pozuje do zdjęcia. Błazeństwo trwało jednak nie więcej niż trzy sekundy. Z odmrożeniami nie ma żartów.

Dwie minuty później był z powrotem przy koledze. Ten cały czas masował dłoń.

– Jesteś pewien, że zgubiłeś ją przed chwilą? – spytał Łukasz, podając mu łapawicę. – Pokaż pazury.

Kuba niechętnie zdjął wewnętrzną rękawiczkę. Paznokcie miały dziwny, różowy kolor.

– Chyba się odmroziłeś.

– Troszeczkę. Pomóż, dobrze?

Zakładając koledze łapawicę, Łukasz unikał jego wzroku. Palce były odmrożone. W najlepszym wypadku czekało go w obozie dużo bólu, a w najgorszym… amputacja. Wszystko zależało od tego, jak szybko dotrą do trójki.

– Teraz ogień w dół – rozkazał, chwytając poręczówkę.

Pokonanie ośmiuset metrów w górę potrafi w rozrzedzonym powietrzu zająć cały dzień, ale droga w dół jest znacznie szybsza. Pod warunkiem że nie idzie się w ciemności. Do zmroku była jeszcze godzina i wykorzystali ją najlepiej, jak potrafili. Komin został nad nimi, a teren stał się znacznie bardziej płaski.

Wreszcie, gdy zapadł zmrok, włączyli czołówki i ostrożnie ruszyli dalej.

– Ciemno jak w dupie. Widzisz naszych?

Łukasz popatrzył w kierunku, gdzie – tuż nad Czarną Piramidą – powinien znajdować się trzeci obóz. Ale w wieczornej szarudze nie było widać żadnego źródła światła. Ani latarek pozostałej czwórki wspinaczy, ani silnego reflektorka, który wtargali do obozu właśnie na takie okazje. Liczył na to, że koledzy uruchomią go od razu po dojściu na miejsce. Czyżby tam jeszcze nie dotarli? Pokręcił głową. To było niemożliwe.

Przeszedł kilkanaście metrów i znów się zatrzymał, lustrując wzrokiem to, co było pod nimi. Im niżej, tym widoczność była gorsza. W dolinach już dawno zapadła noc, a wyżej, na zboczach, kłębiły się czarno-szare chmury. Ostatnią pozostałością po odchodzącym w niebyt dniu był jarzący się czerwienią wierzchołek Broad Peak, który na moment pojawił się między chmurami. Wraz z zapadającą ciemnością wzmagał się wiatr. Było zimno, cholernie zimno.

– Mam nadzieję, że pamiętali chociaż o piciu – rzucił w kierunku Kuby, a potem znów zaczął schodzić. Przygotowanie kubka herbaty zajmowało na takiej wysokości kilkadziesiąt minut. Najpierw trzeba było roztopić lód. – Oddałbym wszystko za jeden mały łyczek…

Wiedział, że w wysokich górach równie niebezpieczne jak odmrożenia bywało odwodnienie. Na atak szczytowy poszedł „na lekko”, tylko z malutkim camelbagiem izotoniku. Ostatnią kroplę wysączył kilka godzin temu. Był tak spragniony, że od czasu do czasu wkładał do ust bryłki lodu, ale nie przynosiło to ulgi.

Z każdym krokiem czuł coraz większy niepokój. Już nie dowcipkował. Trójka powinna być gdzieś tutaj. Licznik wysokości wskazywał, że zeszli na siedem tysięcy dwieście metrów, lecz w zasięgu wzroku nie było nawet śladu po obozie i kolegach. Czyżby się zgubili? Ale jak można było się zgubić w takim miejscu?

– To na pewno są nasze poręczówki?

Kuba chyba pokiwał głową. W każdym razie światełko jego czołówki zatańczyło na lodowym zboczu. Od kilkunastu minut milczał. Gdy wiatr przycichał, słychać było jego ciężki oddech.

– Żyjesz jeszcze?

– Ledwo – odparł, a Łukasz ze zdziwieniem skonstatował, że partner nie żartuje.

Nie czekając na niego, przeszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów. Licznik wysokości pokazywał siedem sto. Wyglądało na to, że jakimś cudem ominęli obóz i ruszyli w kierunku Czarnej Piramidy. To nie było miejsce, które chciał pokonywać w ciemności. Zaklął i ruszył z powrotem w górę. Czuł, że każdy krok kosztuje go dużo siły.

– Barany! – warknął pod nosem, myśląc o współtowarzyszach, którzy nie pomyśleli o reflektorku.

Minął Kubę bez słowa. Kolegę stać było tylko na pełne niedowierzania stęknięcie. Powlekli się w górę, a potem ruszyli przez wypłaszczenie, kuląc się w podmuchach wiatru.

– To tu – jęknął w końcu Łukasz, rozpoznając charakterystyczny upłaz, na którym kilka dni temu robił selfie z widokiem na kopułę szczytową K2. – Jesteśmy w domu…

Do siedemdziesięciu procent wypadków w wysokich górach dochodzi przy zejściu, najczęściej na ostatnich metrach przed celem. Człowiek jest wtedy nieco bardziej rozluźniony i jednocześnie – mocno zmęczony. To zabójcza mieszanka. Łukasz szedł pierwszy, wypatrując namiotów. Nagle usłyszał za sobą ściskający serce odgłos kruszonego lodu. A po chwili cichy, jakby nieśmiały krzyk. Odwrócił się na pięcie i zdążył zobaczyć, jak jego przyjaciel powoli – niczym w zwolnionym tempie – leci w przepaść.

Himalaistka

Подняться наверх