Читать книгу Himalaistka - Wojciech Wójcik - Страница 7
Оглавление*
Najtrudniejszym miejscem na Czarnej Piramidzie był ponadstumetrowy lodospad, pokryty teraz cienką warstwą świeżo nawianego śniegu. Łukasz odnosił wrażenie, że ta warstwa trzyma się na słowo honoru i w każdej chwili może usunąć mu się spod stóp, pociągając go w dół. Porzucił dopiero co odnalezioną poręczówkę, wybierając marsz płytkim kuluarem. Gdy w połowie lodospadu zobaczył ogromne seraki, przełknął ślinę.
Seraki to lodowe wybrzuszenia – olbrzymie bryły lodowe, słabo związane z gruntem. Wraz z ich oderwaniem uwalnia się niszczycielska siła, zamieniająca w miazgę wszystko, co stanie jej na drodze: drzewa, namioty oraz… ludzi. Nie chciał, by na jego nagrobku wyryto inskrypcję: zginął pod serakiem. Starając się stąpać możliwie lekko i ostrożnie, znów przetrawersował lodospad, wracając do na wpół zagrzebanych pod śniegiem poręczówek. Droga, którymi je poprowadzono, nagle wydała mu się bardzo bezpieczna.
Wciąż – mimo ponad czternastogodzinnego marszu – był w niezłej formie. Na pewno pomagała aklimatyzacja, ale nie bez znaczenia były też parametry jego organizmu. Doskonale znosił duże wysokości. Gdy w strefie śmierci koledzy rzygali i walczyli z zawrotami głowy, jemu towarzyszyło tylko uczucie lekkiego ucisku na skroniach. Zupełnie jak na lekkim kacu – takim po czterech piwach.
Teraz oczywiście „kac” był znacznie silniejszy. Ale nie na tyle, by pojawiły się halucynacje. Dlatego gdy zobaczył w dole blask czołówki, z trudem powstrzymał się od okrzyku. Nawoływanie mogło wywołać lawinę, a poza tym było bezsensowne. Odgłos wyjącego wiatru przywodził na myśl dźwięk mknących tunelem samochodów. Zagłuszał wszystko, nawet myśli.
Światełko zamigotało i zgasło. Domyślił się, że idący mu z odsieczą wspinacz zniknął za jakąś przeszkodą. Nie chciał być w jego skórze. Schodzenie mimo wszystko było przyjemniejsze. Na myśl o mozolnym podejściu – do czekającego na pomoc Kuby – ramiona pokryły mu się gęsią skórką.
Niespodziewanie zgubił rytm kroków i zsunął się kilka metrów po śniegu. Przez chwilę uspokajał oddech, a potem wymacał sztywną od mrozu poręczówkę i zacisnął na niej dłoń w łapawicy. Przez dłuższy czas lustrował opadające na łeb na szyję zbocze, ale zamiast światełka znów widział tylko chmurzastą ciemność. Na domiar złego zaczął padać śnieg. Tak intensywnie, że po minucie kurtka pokryła się równomierną warstwą białego piachu.
Otrzepał się i zmusił ciało do dalszego wysiłku. Wiatr był zbyt silny, by tu odpoczywać. Na zboczu nie było w zasięgu wzroku żadnej kryjówki. Lodowate podmuchy wysysały z organizmu resztki energii.
Właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślał, że może już tu zostanie. To była lekka myśl, taka z przymrużeniem oka, ale samo to, że się pojawiła, było znaczące. Łukasz znajdował się w swoim życiu w wielu tarapatach, ale jeszcze nigdy nie było tak źle. Nawet na Sziszapangmie. Ani w masywie Annapurny, gdzie przeżył najgroźniejszą górską przygodę.
Klasnął dłońmi, a potem zmusił się do marszu. Wydawało mu się, że zza ściany tańczącego w porywach wiatru śniegu słyszy ludzkie głosy, ale miał świadomość, że to złudzenie. Chociaż serce podpowiadało mu, by przyspieszyć, wciąż poruszał się bardzo ostrożnie. Tak, aby wszystko mieć pod kontrolą.
Ale w górach tak się nie da. Nie wszystko jest pod kontrolą.
Na K2 prowadzi kilka normalnych dróg. I kilka ekstremalnych. W zimie najbardziej obiecujące wydają się dwie: droga Żebrem Abruzzi i Droga Basków. W zeszłym roku polska ekspedycja wybrała początkowo tę drugą, ale po kilku drobnych wypadkach dokonano weryfikacji planów i powrócono do koncepcji z Żebrem Abruzzi. Ekspedycja zakończyła się fiaskiem, ale w jej trakcie wspinacze poznali plusy i minusy obu szlaków. Nikt nie miał wątpliwości – droga Żebrem Abruzzi była dłuższa, ale miała jedną zasadniczą przewagę. Dużo rzadziej spadały nią kamienie.
Ale to nie znaczy, że nie spadały w ogóle.
Nie był duży – najwyżej wielkości pięści – ale gdy uderzył w kask, Łukasz miał wrażenie, jakby wpadł pod pociąg. Chwycił za głowę, spodziewając się, że zamiast niej palce odnajdą tylko poszarpane kości. Nie było tak źle. Kamień wyładował się na kasku i poleciał dalej, a głowa została na ramionach. Ale działo się z nią coś dziwnego. Kręciła się i kręciła… a razem z nią wirował świat.
Stracił przytomność dosłownie na sekundę. Wraz z chwilą, w której całym ciężarem uderzył o lód, świadomość wróciła – i to ostrzejsza niż przedtem. Ale było już za późno. Grawitacja zrobiła swoje i zaczął się zsuwać. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej…
– Nie! – Pełen buntu okrzyk utonął w wietrze. – Nie!
Czekan zsuwał się wraz z Łukaszem, przywiązany pętlą do nadgarstka. Zacisnął na nim palce i z całej siły uderzył o lód. Czubek zazgrzytał, ale nie zdołał się przebić. Chciał spróbować jeszcze raz, ale wtedy jakaś nierówność rzuciła go na plecy.
Hamował wszystkimi mięśniami, lecz zamiast zwalniać, wciąż przyspieszał. Zachowywał przy tym jasność umysłu, absolutnie nie panikował. Był z twardej gliny, a poza tym… to działo się zbyt szybko, by zdążył się wystraszyć.
Napotkawszy na swej drodze kolejną nierówność, oderwał się od ziemi, a potem – niczym worek kartofli – uderzył o powierzchnię lodowca. Znów znalazł się na brzuchu. Wiedział, że to ostatnia szansa. Uniósł czekan i ponownie zaatakował zbocze. Tym razem udało mu się przebić warstwę lodu. Szarpnięcie było silniejsze, niż się spodziewał, ale – chociaż palce odruchowo się rozwarły – dziabka zatrzymała się na pętli. Nadgarstek zapiekł, lecz Łukasz nawet tego nie poczuł. Zamrugał oczami, wciąż nie wierząc, że udało mu się zatrzymać.
Ostrożnie poruszył jedną nogą, a potem drugą. Trochę bolało go kolano. I łokieć. Tak, łokieć był poważnie stłuczony. Ale sprawny. Na pewno nie złamany.
Nachylenie Czarnej Piramidy wynosiło miejscami sześćdziesiąt stopni, ale w tym miejscu nie przekraczało czterdziestu pięciu. Lód był jednak twardy jak beton i Łukasz nie wyczuwał w nim żadnej szczeliny, w którą można by włożyć palce. Czekan nie wszedł głęboko. Należało szybko go odciążyć. Łukasz machnął nogami, ale trafił tylko w powietrze.
– Cholera. To cud.
Nie musiał patrzeć w dół. Wiedział już, co się stało. Wbił czekan dosłownie w ostatniej chwili. Zbocze było podcięte. Na wysokości jego kolan – a nawet trochę ponad nimi – zaczynała się przepaść.
Bardzo ostrożnie podciągnął się na dziabce, zadzierając prawą nogę. Stopa oparła się o krawędź przepaści, a potem podążyła wyżej. Niestety lód był gładki jak szkło. Po krótkiej walce znów opadł do pozycji, którą zajmował pierwotnie. Nogi dyndały nad… No właśnie. Nad czym? Nad otchłanią? A może ta otchłań miała pół metra, a pod nią znów znajdowało się względnie łagodne zbocze?
Usiłował oświetlić je czołówką, ale nie był w stanie dostatecznie wychylić głowy. Wyprostował nogi i jeszcze raz nimi wierzgnął, ale znów napotkały jedynie próżnię. Nie zamierzał ryzykować. Ponownie podciągnął się na czekanie i – z brodą na wysokości jego ostrza – wędrował wolną ręką po powierzchni lodu.
Pęknięcie znajdowało się na granicy jego zasięgu. Zdjął zębami łapawicę i zbadał je opuszkami palców. Było wystarczająco szerokie. Z łapawicą w zębach podciągnął się na ręce, a drugą ręką wyrwał czekan. Nie czuł się zbyt stabilnie, ale nogi już nie wisiały nad przepaścią. Wbił czekan w pęknięcie i sprawdził, czy trzyma. Trzymał. Odetchnął z ulgą, otarł czoło, a potem – pomagając sobie zębami – wciągnął łapawicę.
Zsuwając się po zboczu, oddalił się od szlaku zabezpieczonego poręczówkami. Przez chwilę odtwarzał w myślach okoliczności upadku, a potem cicho się zaśmiał. W tym śmiechu nie było jednak wesołości. Nie miał pojęcia, czy poręczówki biegły po jego prawej, czy po lewej stronie.
Uniósł głowę i przez okrągłe trzydzieści sekund oświetlał okolicę, ale dookoła widział tylko połyskujący lodowiec. Żadnych wskazówek. W końcu postanowił ruszyć w lewo. Zanim jednak wyciągnął dziabkę, przez wycie wiatru przebił się inny dźwięk. Tak przerażający, że aż jęknął, a włosy pod czapką stanęły mu dęba.
Trzeszczenie. Dźwięk kruszącego się lodu.
Nagle pęknięcie, które przed chwilą badał palcami, zaczęło się poszerzać. Mieściły się w nim nie tylko palce, ale i pięść. W panice wyrwał czekan i uderzył nim powyżej pęknięcia. Napiął mięśnie i z niedowierzaniem czekał na to, co zaraz nastąpi.
Lód, na którym leżał, stawał się bardziej pionowy. Łukasz zsuwał się powoli, aż w końcu zawisł na samym czekanie. Trzaski stawały się coraz głośniejsze, a potem nagle umilkły. Olbrzymi kawał lodu runął w dół z cichym poświstem, a wszystko utonęło w lodowej mgiełce.
Przez chwilę kaszlał, usiłując oczyścić płuca. A potem, wciąż wisząc na jednej ręce, spojrzał w dół. Dostrzegł ciemność, w której wirowały płatki śniegu. Blok lodowy zniknął w niej tak, jakby wciągnęła go czarna dziura. Dopiero za moment usłyszał ciche tąpnięcie. Jeżeli za ten dźwięk odpowiadał „jego” kawał lodu, to przepaść była cholernie głęboka.
Czując ból mięśni, podciągnął się nad jej krawędź. Czołówka oświetliła ostrze czekana. Wyglądało na to, że tym razem wbił się solidnie, ale tak nie było. Naruszona struktura lodu nie dawała wystarczającego oparcia. Nagle obok ostrza pojawiło się pęknięcie. A po nim drugie. I trzecie.
Łukasz był bezradny. Patrzył z fascynacją na pękający lód, a potem – wciąż ściskając w dłoni czekan – zaczął spadać.
Śnieg, który tak przeklinał, niespodziewanie okazał się błogosławieństwem. Łukasz wbił się w niego niczym w białą kaszę – tak głęboko, że na powierzchni wystawała mu tylko głowa i jedna z rąk. Przez chwilę trwał w bezruchu, zdziwiony, że wciąż żyje. A następnie – po raz drugi w odstępie kilku minut – ostrożnie sprawdził stan swoich kości. Miał szczęście, ale nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie. Gdyby nie wiatr, który przez ostatnią godzinę nawiał u podstawy ściany tyle śniegu, po takim upadku z człowieka zostałoby kilka krwawych plam. I rozbryźnięty na lodowych bryłach mózg.
Odkopał drugą rękę, a potem ostrożnie wyczołgał się ze śniegu. Teren u podstawy ściany wydawał się względnie płaski. Usiłował odtworzyć z pamięci topografię Czarnej Piramidy, ale musiał się poddać. Prawda była taka, że nie zawracał sobie głowy studiowaniem każdego fragmentu K2. Od tego byli inni. On miał wnosić sprzęt, a później stanąć na szczycie. Jego atutem – jak żartował Kuba – były mięśnie i kondycja, a nie rozeznanie w okolicy.
Zerknął na licznik wysokości, ale któryś z upadków – ten albo poprzedni – musiał mu zaszkodzić, bo na ekranie figurowało równe zero. Nie podejrzewał, że spadł tak nisko. Aż do poziomu morza. Potrząsnął licznikiem, a potem bez żalu go wyrzucił. I tak nie należał do niego. Gadżety takie jak ten zapewniało Ministerstwo Sportu. Tak jak sprzęt do wspinaczki, a nawet bieliznę.
Pogoda, o ile to możliwe, z każdą chwilą robiła się gorsza. Śnieg zdawał się padać nie z góry, ale z boku, a nawet… z dołu. Wiatr kręcił i wył jak tysiąc potępionych dusz, a temperatura odczuwalna była tak niska, że ciałem targały gwałtowne dreszcze. Ale od zimna gorsze było palące pragnienie. Był odwodniony. I z każdą chwilą słabszy.
Widoczność ograniczała się do jakichś dwudziestu metrów. Bał się, że w takiej – jak mawiają górale – kurniawie może przejść obok obozu i nawet go nie zauważyć. Na szczęście w dwójce też był reflektor. Liczył na to, że tak doświadczeni himalaiści jak Świerczok i Zaruski nie zapomną go uruchomić.
Teren był dość łatwy, ale Łukasz posuwał się bardzo powoli. Wiedział, że wyczerpał już swój limit szczęścia i kolejny błąd może go kosztować życie. Dlatego gdy drogę przecięła mu szeroka na dwa do trzech metrów szczelina, nie zamierzał bawić się w cyrkowca. Zamiast ryzykować karkołomny skok, ruszył jej krawędzią.
Chciał ją ominąć, ale szczelina okazała się nadspodziewanie długa. Gdy się poszerzyła, postanowił zawrócić, ale wtedy czołówka wydobyła z ciemności śnieżny most. Chociaż przeprawa wyglądała solidnie, nie chciał ryzykować. Opadł na kolana i przez chwilę przyglądał się powierzchni lodowca, aż wreszcie znalazł to, czego szukał – fragment niebieskawego lodu.
Lód o tej barwie jest najtrwalszy i – co za tym idzie – najlepiej nadaje się do założenia stanowiska. Kucając, wbił w niego czekanem trzy śruby, a potem wyjął z plecaka kawałek cienkiej liny. Czternaście metrów. Zerknął w kierunku mostu, oceniając wzrokiem odległość. Stwierdził, że tyle wystarczy. Musi wystarczyć.
Gdy postawił stopę na śnieżnym moście, zrozumiał, że decyzja o asekuracji była jak najbardziej prawidłowa. Most wyglądał solidnie tylko z daleka. Lód kruszył się, a jego wirujące drobinki niknęły w głębi szczeliny. Łukasz siłą woli powstrzymał się, by nie pobiec. Stawiał krok za krokiem, popuszczając linę. Wiatr wiał tak mocno, że musiał uważać, by nie dać się zdmuchnąć.
Już witał się z gąską… od przeciwległej krawędzi szczeliny dzieliły go raptem dwa kroki… gdy most się zawalił. Bynajmniej nie stopniowo – zwyczajnie runął w głąb szczeliny, a wraz z nim w głąb szczeliny runął Łukasz. Asekuracja zadziałała. Wyrżnął nogami w ścianę, a potem kręcił się na linie wokół własnej osi, czując się jak złapana na wędkę ryba.
– Kto drogi prostuje, ten w domu nie nocuje – powiedział bez sensu półprzytomnym głosem. Potrząsnął głową i znieruchomiał przy gładkiej ścianie szczeliny.
Znów musiał skorzystać z zębów. Zdjął nimi łapawicę i sięgnął do kieszeni. Suwak był pokryty warstwą lodu, ale nie na tyle grubą, by nie mógł zeskrobać jej paznokciem. Wymacał małpę – zaciskowy przyrząd służący do wspinania się po linie – i umieścił ją na właściwym miejscu, a następnie niezdarnie naciągnął łapawicę. Zastygł na moment w bezruchu, czekając, aż lina znieruchomieje, a potem – starając się ignorować obolałe mięśnie – ruszył w górę.
Gdy czołówka oświetliła ścianę powyżej, znieruchomiał i wstrzymał oddech. Jakieś trzy metry nad nim wisiał olbrzymi nawis. Lina szorowała po lodzie, żłobiąc w nim coraz głębszą szczelinę. Z każdym ruchem liny Łukaszowi spadały na głowę lodowe opiłki. Było ich tyle, że odruchowo zmrużył oczy. Ale nawet spod zaciśniętych powiek widział kiwającą na niego kostuchę. Zastąpił małpę rolką i – zmieniwszy kierunek – zaczął się zsuwać. Chyżo niczym młoda wiewiórka, bo wiszący na włosku nawis ważył z pewnością wiele ton.
Szczelina okazała się głębsza, niż myślał. Gdy końce liny znalazły się na wysokości jego stóp, od jej ledwie widocznego w świetle czołówki dna wciąż dzieliły go jeszcze ze trzy metry. Z ulgą puścił linę i – wspomagając się czekanem – zszedł na sam dół. Stanął na ubitym, twardym jak beton śniegu i spojrzał w górę. Nawis był stąd niewidoczny, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że wciąż tam jest, a wyobraźnia nakazywała uciekać. Ruszył ostrożnie dnem szczeliny, ocierając się ramionami o jej gładkie, jakby wypolerowane ściany.
Gdy niebezpieczeństwo pogrzebania pod uszkodzonym nawisem ustąpiło, odetchnął z ulgą. Chociaż miejsce, w którym się znalazł, było tak odcięte od świata, jak to tylko możliwe, wiedział, że bez trudu się stąd wydostanie. Nawet bez liny. Miał czekan, którym mógł wyrąbać stopnie. Postanowił się jednak z tym nie spieszyć, tylko poszukać łatwiejszego miejsca. Z przyjemnością uświadomił sobie, że odgłos wyjącego wiatru, który od kilku godzin raził mu bębenki, nagle zniknął. W szczelinie było cicho jak w kościele. I o wiele cieplej niż na odkrytym zboczu.
Wędrował dnem szczeliny przez kilka – a może kilkanaście – minut, tracąc kompletnie poczucie czasu. Nagle zrobiło się tak wąsko, że z trudem się przeciskał. W końcu znalazł odpowiednie miejsce i postanowił wydostać się na powierzchnię, ale wtedy ściany nagle się rozstąpiły. Wąski i kręty korytarzyk zmienił się w komnatę.
Zatrzymał się i przetarł brwi, odrywając kilkanaście lodowych sopelków. Włożył jeden z nich do ust, usiłując oszukać pragnienie. Włożył z powrotem łapawicę i popatrzył w górę, chcąc oświetlić ścianę. I wtedy nagle zrobiło się ciemno.
Przeklinając w myślach, zdjął kask i ze zdziwieniem stwierdził, że na wysokości skroni – kilka centymetrów od czołówki – znajduje się spore wgłębienie. Przypomniał sobie uderzenie kamieniem sprzed kilkudziesięciu minut.
– Mało brakowało – mruknął, przymykając oczy.
Czołówka zaczęła mrugać, a potem znów się włączyła. Ucieszył się, bo chociaż miał w kieszeni zapasową diodkę, jej wymiana w tych warunkach musiałaby potrwać. Włożył kask z powrotem na głowę i sięgnął po kolejny kawałek lodu.
– Co jest?
Zamrugał oczami, a potem z niechęcią przyznał sam przed sobą, że nieco przecenił swoje siły. Pierwszym objawem skrajnego wyczerpania były halucynacje. Przed momentem był pewien, że zobaczył na lodowej ścianie jaskrawą czerwień. Potrząsnął głową, a potem – na wszelki wypadek – zerknął tam jeszcze raz.
Czekan, który ściskał, wypadł mu z dłoni. Pod ścianą, dwa metry od niego, leżał człowiek w czerwonej kurtce.
Chociaż było to irracjonalne, zrzucił łapawice, dopadł do leżącej postaci i dotknął jej policzka. Poczuł, jakby palce napotkały na swej drodze butelkę z lodowatą wodą. Nieszczęśnik był zamarznięty. Na kość. Łukasz pochylił głowę i wypowiedział w myślach te kilka słów, które rezerwował dla zmarłych wspinaczy – tych, na których ciała natykał się w górach. Wbrew pozorom zdarzało mu się to dość często. W Himalajach i Karakorum rzadko transportowano zwłoki w dolinę. Było to bardzo drogie, a czasami… wręcz niewykonalne.
Najwięcej ciał znajdowało się pod Everestem. Tam zamarznięte zwłoki były jednocześnie punktami orientacyjnymi. Na K2 było ich mniej, a o tym nieszczęśniku chyba nikt nie słyszał. Spoczywał tu w kompletnym zapomnieniu.
Łukasz przez chwilę się wahał, a potem wyjął aparat. Może i było to niestosowne, ale miał dobre intencje. Nachylił się, chcąc zrobić zwłokom kilka zdjęć i w ten sposób przywrócić pamięć o leżącym tu człowieku. Spojrzał prosto w martwą, zamarzniętą twarz. Dopiero po pewnym czasie dotarło do niego, że patrzy na kobietę. Nacisnął na przycisk, uruchamiając lampę błyskową. Przez moment był oślepiony, a gdy odzyskał wzrok, pierwszą rzeczą, którą zauważył, była jej kurtka. A konkretnie to, co znajdowało się na jej przodzie. Zapominając o robieniu zdjęć, opadł na kolana i przetarł palcem oszroniony logotyp.
Nie, nie logotyp, tylko godło. Białego orła w koronie.
Odruchowo popatrzył na przód swojej kurtki. Nie była czerwona, ale orzełek był taki sam. A obok niego znajdowały się te same litery. K2 dla Polaków. Narodowa wyprawa zimowa 2019.
Miał wrażenie, że majaczy, ale nagle wszystko zrozumiał. Wyprawę, w której uczestniczył – Narodową wyprawę zimową 2019 – poprzedzał rekonesans, który wykonano zeszłego lata. Brali w nim udział kandydaci do wyprawy zimowej. Wszyscy… oprócz niego.
Przypomniał sobie, że leżąca przed nim dziewczyna miała na imię Iwetta. Nie wiedział o niej zbyt wiele, bo od wielu lat przebywał na emigracji i wspinał się głównie z Amerykanami. Opowiadał mu o niej kierownik wyprawy, ale Łukasz jak zwykle puszczał jego słowa mimo uszu. Zapamiętał tylko dwie rzeczy. Iwetta była utalentowaną alpinistką. I w lecie, podczas rekonesansu, zaginęła na K2.
– Śpij słodko, biedactwo – wybełkotał niewyraźnie. Częściowo ze wzruszenia, a częściowo dlatego, że domagający się wilgoci język już dawno stanął mu kołkiem.
Pochylił się nad jej twarzą i wtedy zobaczył czekan. Zdawał się wystawać z jej… głowy. Dotknął palcami paskudnej rany, a potem położył dłoń na jej szeroko otwartych oczach. Oczywiście nie dały się zamknąć. Podobnie jak reszta ciała, one także były pokryte lodem.
Czuł, że drętwieją mu palce. Popatrzył w miejsce, w którym zostawił łapawice, ale zamiast je włożyć, jeszcze raz dotknął zwłok. Kurtka dziewczyny miała taki sam krój jak jego. Wiedział, gdzie szukać. Końcówką swojego czekana skruszył lód, a następnie szarpał się przez jakiś czas z zamarzniętym suwakiem. W tej kieszeni trzymał wszystkie najważniejsze przedmioty. Telefon z aparatem. Paszport. Lekarstwa.
Nie miała paszportu, ale wymacał telefon. Przez chwilę się z nim siłował, aż wreszcie udało mu się go wyciągnąć. Nie łudził się, że będzie działać, ale wewnątrz była karta SIM. Ostatnie zdjęcia, ostatnie wiadomości… Nie miał wątpliwości, że dla jej bliskich będzie to bezcenny skarb. Schował zmarzniętą komórkę do swojej kurtki i jeszcze raz sięgnął do kieszeni. Batonik. Ciekawe, czy da się rozmrozić?
Wetknął go pod kurtkę, a potem włożył łapawice. Dłonie były zmarznięte, ale nie sądził, by groziło mu odmrożenie. Szczelina była doskonałą kryjówką. Kto wie, może zostałby tu dłużej, ale nie było minuty, by nie myślał o czekającym na pomoc Kubie. Popatrzył znów na leżącą Iwettę. Połamane kończyny i dziura w głowie… Wyglądała jak lalka Barbie, którą ktoś cisnął o ścianę. Zmasakrowana… ale wciążpiękna.
– Kiedyś do ciebie wrócę – obiecał, bo nie miał ze sobą nawet głupiej płachty, by ją przykryć.
Odwrócił się, ocierając łzę. Widział w życiu wiele ludzkich tragedii, ale jakoś nie umiał się uodpornić. Obraz Iwetty towarzyszył mu przez kolejnych kilka minut, podczas których przygotowywał się do wyjścia ze szczeliny. Myślał o niej aż do momentu, w którym czołówka znowu mu zgasła. Tym razem… nieodwracalnie.
Recepcjonistka wparowała do łazienki, z trudem wyhamowując na mokrej podłodze.
– Wszędzie cię szukam! Co ty tu robisz?
Katarzyna Majkowska, nazywana po prostu Majką, spojrzała na nią z irytacją, a potem przeciągnęła błyszczykiem po wargach.
– A nie widać? – odwarknęła. – Co się dzieje?
– Kierownik cię szuka. – Recepcjonistka uśmiechnęła się złośliwie. – Lepiej się pospiesz, bo chyba jest wściekły.
– To niech się wścieka. – Jeszcze raz musnęła wargi błyszczykiem, a następnie popatrzyła w lustro. Krytycznie. – No co tak stoisz? Powiedz mu, że zaraz przyjdę.
– Dobrze, proszę pani.
Wyszła, trzaskając mocno drzwiami. Nie dogadywały się od samego początku. Od dnia, w którym Majka po raz pierwszy przekroczyła drzwi redakcji, rozpoczynając swój wymarzony staż. Recepcjonistka potraktowała ją z góry, Majka odpowiedziała tym samym, a potem… Potem było już tylko gorzej. Obie były ładne i chyba nie przepadały za konkurencją, chociaż – Bogiem a prawdą – to recepcjonistka była w tym tandemie tą bardziej zapiekłą.
Redakcja InterMediów – trzeciego co do wielkości portalu informacyjno-rozrywkowego, zwanego w skrócie IM – zajmowała trzy piętra starego biurowca na warszawskiej Ochocie, usytuowanego niedaleko Pól Mokotowskich. Każde z pięter było jednym wielkim open space’em. Tylko na najwyższym poziomie, tam, gdzie znajdowała się tak zwana redakcja newsów, ze studia wydzielono dwa niewielkie, odrębne pokoiki. Jeden z nich zajmował redaktor naczelny, a drugi – kierownik działu newsów, Karol Maserak, zwany po prostu kierownikiem.
Recepcjonistka, która zdążyła już wrócić za swój kontuar, pokazała Majce język. Infantylne gesty były jej znakiem firmowym. Majka udała, że nie widzi. Nie chciała się zniżać do jej poziomu.
– Jestem, kierowniku.
Większość koleżanek, wchodząc do gabinetu szefa, szeroko się uśmiechała, ale Majka była z innej gliny. Nigdy nie starała mu się przypodobać i – o dziwo – chyba mu to pasowało. Inne stażystki głównie parzyły kawę i układały horoskopy, a ona dostała naprawdę porządny temat.
– Widzę, że jesteś – odparł, wydmuchując w kierunku okna chmurę dymu z papierosa. Nie było tygodnia, w którym nie uruchomiłby wyjącego przeraźliwie alarmu przeciwpożarowego. – Szkoda, że jak cię potrzebuję, nie ma cię przy biurku. Co to jest?
Mówił spokojnie, ale wewnątrz aż się gotował. Był nerwowy i skłonny do wybuchów. Majka westchnęła w duchu i zerknęła na zegarek. Dochodziła dwunasta w południe, a to oznaczało, że za dwie godziny będzie mogła pójść do domu. Oczywiście jeżeli nic się nie wydarzy.
Pochyliła się nad ekranem, na który wskazywał. Znajdowała się na nim kilkuzdaniowa notka. Krótki biogram niejakiego Macieja Świerczoka – himalaisty.
– Coś nie tak? Nie przepisywałam z Wikipedii. Zadzwoniłam do PZA, a oni przysłali mi to faksem…
Zazgrzytał zębami. Nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Patrzyła na niego beznamiętnie, a on wyglądał na coraz bardziej wściekłego.
– Popatrz – warknął, otwierając witrynę, którą tworzyli. Litery IM były splecione w sposób, który jej kojarzył się z widłami. – Popatrz tutaj! Widzisz?!
Wskazał paluchem na zdjęcie pośrodku strony. Dwukrotnie większe od innych. Przedstawiało majestatyczną piramidę K2.
– Ruszyli! Jesteśmy z Wami! – odczytała powoli. – Coś nie tak?
Myślała, że wybuchnie, ale jeszcze tym razem zdołał się opanować.
– Ten tytuł wisi tu od rana. Cały czas taki sam. Zaoszczędzę ci czasu: tekst też jest taki sam. Od pięciu godzin, rozumiesz? Wiesz, jak stary jest tekst, który wisi na stronie przez pięć godzin?
Wzruszyła ramionami.
– Bardzo stary – odpowiedziała spokojnie. – Pan chce, żebym…
– Żebyś się, do cholery, zaangażowała! Tam dzieją się pasjonujące rzeczy. Może w tej chwili pierwsi w zimie zdobywają to pieprzone K2. Albo tam zamarzają! A my mamy tylko to, że poszli. Dwanaście godzin temu!
Poczuła się urażona. To prawda, od dwóch tygodni pomagała przy relacjach z K2, ale byli przecież także inni. Poważni dziennikarze, a nie stażyści. Postanowiła się jednak nie odzywać. Otrzymywała właśnie ogromną szansę. Tym głupim wspinaniem żył teraz cały kraj.
– Jak mam się czegoś dowiedzieć? W bazie od tygodnia nie działa Internet… – urwała, bo nie wyglądał na człowieka, który jest zainteresowany słuchaniem tłumaczeń. – Tomek próbował się do nich dodzwonić…
– Który Tomek? – prychnął kierownik. – Szmigielski? Dzwonił, że ma jakiegoś jebanego wirusa. Zapalenie gardła czy coś… Ja mu dam zapalenie. Zobaczy przy premii.
– A Lidka?
– Ma chorego bachora. Weź mnie nie nakręcaj, dobrze? Po prostu bierz się do roboty, bo zostaniemy w lesie…
Zostaniemy w lesie? To znaczy… że jeszcze nie zostaliśmy, tak?
– A konkurencja? – spytała, opierając dłoń na klamce.
– Na razie też gówno mają. Majka…
– Tak?
– Liczę na ciebie. Jak się spiszesz, to masz ten etat. A jak nie…
Zamknęła pospiesznie drzwi, bo nie chciała usłyszeć, że jej kariera zawodowa zależy od widzimisię jakichś wariatów z czekanami. Szybkim krokiem podeszła do swojego biurka, które dzieliła z innym stażystą, Wojtkiem. Gdy ją zobaczył, posłał jej uśmiech, a potem wrócił do obcinania paznokci.
– Jesteś obleśny, wiesz? – spytała retorycznie, uruchamiając swój komputer. – Możesz gdzieś sobie pójść? Gdziekolwiek, co? Bo mam robotę.
Był bezproblemowy. Wziął papierosy i ruszył w kierunku klatki schodowej, gdzie gromadzili się palacze. Uruchomiła Internet i w ciągu kilku minut przeleciała teksty na Wirtualnej Polsce, Onecie i Interii. Konkurencja rzeczywiście nie miała nic ciekawego. Sięgnęła po komórkę, po raz kolejny dziwiąc się, że to wszystko jest takie łatwe. Naciskasz guzik, a gdzieś w pakistańskich górach dzwoni telefon.
W ciągu ostatnich kilkunastu dni dzwoniła do bazy pod K2 już dwukrotnie. Kierownik wyprawy, Bartosz Winnicki, podobno nie przepadał za mediami, ale na niej wywarł wrażenie dosyć sympatyczne. Cierpliwie wprowadzał ją w arkany techniki oblężniczej, polegającej na zdobywaniu szczytu etapami, z wykorzystaniem założonych uprzednio obozów. Napisała potem długi artykuł, który następnie – na polecenie kierownika – został przerobiony na infografikę. Była zła, ale tylko do momentu, gdy na jej konto wpłynęła wierszówka. Zarobiła więcej niż od początku stażu, czyli przez cztery miesiące.
Tydzień temu rozmawiała też ze wspinaczami. Z doświadczonym Adamem Zaruskim i z nieco młodszym Kubą Paszczakiem. O dziwo, nie brzmieli jak wariaci. Po tych rozmowach jej opinia o himalaistach nieco się poprawiła. Teraz, gdy obaj byli w tej osławionej strefie śmierci, czuła coś na kształt… pełnej niepokoju ekscytacji.
– Halo! Pan Bartosz?!
W słuchawce przez chwilę było słychać szumy i trzaski. A potem usłyszała męski głos.
– Kto mówi?
– Katarzyna Majkowska, InterMedia. Pan Bartosz?
Po drugiej stronie na moment zapadła cisza. Gdy mężczyzna wreszcie się odezwał, w głosie pobrzmiewała niechęć.
– Dziennikarka, tak? Niech pani nie blokuje linii. Mamy telefony od bliskich.
Wyprostowała się w fotelu. Nie była bezdusznym łowcą sensacji, ale jako dziennikarka nie mogła tak po prostu odpuścić. Tym bardziej że mężczyzna sprawiał wrażenie podenerwowanego.
– Z kim rozmawiam?
– Klemens Szczęsny. Lekarz. Czy pani nie rozumie…
– Macie problemy? – przerwała mu, wstrzymując oddech.
Następne słowa sprawiły, że wywróciła kubek z kawą.
– A idź do cholery! Zwiało czwórkę i trójkę, a ta się pyta, czy mamy problemy… Niech pani nie blokuje linii! Do widzenia!
W słuchawce rozległ się przerywany sygnał. Ściskała ją jeszcze przez chwilę, a potem – nie zwracając uwagi na poplamione kawą dżinsy – popędziła do gabinetu kierownika.
Narodową wyprawą zimową na K2 od sześciu tygodni żyła cała Polska. Oczywiście zainteresowanie nie było przez cały czas tak intensywne – po pierwszej fali, związanej z dotarciem przez wspinaczy do bazy pod szczytem, nastąpiło dłuższe wyciszenie. W codziennej pracy himalaistów nie było nic nadzwyczajnego. Przez wiele dni siedzieli w bazie, czekając na odpowiednią pogodę, a gdy warunki nieco się poprawiały, mozolnie pięli się w górę, zakładając kolejne obozy, poręczując szlak i powoli zdobywając aklimatyzację.
Aklimatyzacja była w tym przypadku słowem kluczowym. W mediach odmieniano ją przez wszystkie przypadki. Sprowadzała się do spędzania przez wspinaczy czasu na coraz większych wysokościach. Nocleg w obozie numer dwa i powrót do bazy… Kilka godzin w obozie numer trzy… Newsy poświęcone aklimatyzacji po kilku dniach zaczęły być tak atrakcyjne jak obserwowanie zawodów w rzutki.
Zainteresowanie mediów spadło, by powrócić na wieść o założeniu obozu numer trzy. Stamtąd na niezdobyty dotąd zimą wierzchołek K2 było już stosunkowo blisko. Wszystko zależało tylko od pogody. A ta przez długi czas nie była łaskawa.
Nagle setki tysięcy ludzi w kraju bardziej niż pogodą w rodzinnych miastach zaczęły się interesować aurą w szczytowych partiach Karakorum. Serwisy meteorologiczne skakały między Warszawą a K2 tak płynnie, jakby ten kawałek pogranicza Chin i Pakistanu stał się nagle polską kolonią. Majka nie rozumiała tego fenomenu. Widząc liczbę odsłon najgłupszej, nic niewnoszącej notki o polskich wspinaczach, pukała się w czoło.
Według teorii jej ojca – z wykształcenia socjologa – ogromne zainteresowanie postępami himalaistów było efektem zbiorowego zamiłowania do śledzenia ludzkich tragedii. Niektórzy twierdzili, że to tylko polska cecha, ale on się z tym nie zgadzał. Twierdził, że takie „igrzyska śmierci” budzą zainteresowanie pod każdą szerokością geograficzną. Może i coś w tym było, bo boom na himalaizm rozpoczął się z chwilą tragedii na Broad Peak, sześć lat temu. Czy teraz ludzie też czekali na górski dramat? Tego nie wiedziała. Ale z pewnością na taki dramat czekał jej kierownik. Gdy przekazała mu to, co usłyszała od lekarza wyprawy, szeroko się uśmiechnął.
– Tylko tego nie spieprzyć – mruknął pod nosem, a potem uśmiech zmienił się w niecierpliwy grymas. – Na co jeszcze czekasz, dziewczyno! Pisz! Pisz jak najszybciej! Tylko to ma być petarda! Pieprzony granat, rozumiesz?
Na wszelki wypadek pokiwała głową.
– Kłopoty na K2?
Włożył do ust papierosa i mocno się zaciągnął.
– Jakie kłopoty?! Kłopoty to są, jak ktoś zesra się w namiocie. Dramat. Dramat na K2. Albo… walka o życie!
– Walka o życie? Nie za ostro?
Popatrzył na nią takim wzrokiem, że zamilkła i dziesięć sekund później była przy biurku. Zanim otworzyła edytor tekstu, uchwyciła jeszcze pełne niechęci spojrzenie recepcjonistki. A potem całą uwagę skupiła na klawiaturze. Drżącymi palcami wystukała pierwsze zdanie. I kolejne.
Dramatyczne wieści docierają do nas z K2, gdzie od rana polscy wspinacze podejmują atak szczytowy. Na skutek gwałtownego załamania pogody uszkodzeniu uległy obozy numer trzy i cztery, w których wspinacze mieli spędzić najbliższą noc. Za zniszczenia odpowiada silny wiatr, który zagraża nie tylko sprzętowi, ale i życiu polskich himalaistów. Ustalenie ich pozycji jest w tej chwili niemożliwe.
Zmarszczyła czoło. Ostatnie słowa były jej domniemaniem. Podczas tej wyprawy dziennikarze nie mieli dostępu do odczytów nadajników GPS, które mieli ze sobą niektórzy ze wspinaczy, ale to nie oznaczało, że wiedzy o ich lokalizacji nie miała baza. Przytrzymała przez moment klawisz Backspace, a potem znów zaczęła stukać w klawisze.
…ale i życiu polskich himalaistów, z którymi od rana nie mamy kontaktu. Przypomnijmy, że dziś o czwartej nad ranem czasu pakistańskiego sześcioosobowa ekipa wspinaczy pod kierownictwem Macieja Świerczoka wyruszyła z obozu numer cztery w kierunku wierzchołka K2. Według szacunkowych obliczeń atak szczytowy miał zakończyć się o trzynastej. Jak dotąd nie udało się nam zdobyć informacji o ewentualnym zdobyciu wierzchołka Góry Pragnień.
Więcej informacji wkrótce.
Szybko przeczytała swój miniartykuł, a potem go zamknęła i przeciągnęła plik tekstowy do folderu „Rura”, z którego powędrował bezpośrednio do komputera kierownika. Następnie otworzyła Onet i uśmiechnęła się zwycięsko. Konkurencja ich nie wyprzedziła. Z artykułu na górze strony można było dowiedzieć się jedynie, że trwa atak szczytowy.
– Co ty czytasz?! Dziewczyno…
– Już wysłałam, kierowniku – przerwała, lekko się wzdrygając. Kierownik rzadko przychodził do jej biurka, ale gdy już to robił, zawsze zostawiał po sobie smród popielniczki. – Na razie kilka zdań, zaraz biorę się za ciąg dalszy.
Poprosił ją do siebie, a potem szybko przeczytał tekst.
– Co to jest, do cholery, Góra Pragnień?! To tekst na konkurs poetycki?
Na jej oczach wykreślił kilka zbędnych wyrazów, ale szkielet tekstu pozostał ten sam. Usiłowała ukryć uśmiech, lecz i tak zobaczył, że jest zadowolona. Cóż, zwykle jej teksty były tak masakrowane, że z autorskiej pracy zostawało tylko kilka przecinków.
– I co się tak cieszysz? – warknął, sprowadzając ją na ziemię. – To dopiero początek. Masz dzwonić do bazy. I do tego cholernego ministerstwa. Zdobyłaś namiary na bliskich?
– Rodziny wspinaczy?
– Dokładnie. Wydzwoń ich, mogą już coś wiedzieć. No i opracuj krótkie biogramy tych sześciu wariatów. Zrobimy slajdy.
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
– A po co to?
Zdusił papierosa w popielniczce.
– Najpierw damy to pod tytułem: Oni walczą o życie na K2. A potem tylko zmienimy tytuł.
– Na jaki? – spytała, chociaż domyślała się, jaka będzie odpowiedź.
– A jak myślisz? – spytał, a ona nagle zrozumiała, że szef jest jednym z nich. Z ludzi zafiksowanych himalaizmem. – Jeżeli wiatr jest tak silny, że zniszczyło obozy, to ci ludzie nie mają szans. Zwłaszcza jeżeli zostali w strefie śmierci.